Święta czuć

Ks. Roman Tomaszczuk; GN 14/2012 Świdnica

publikacja 09.04.2012 07:00

W miłości Boga i siebie nawzajem pomaga im gdakanie kur, wiejący wiatr, zapach ziemi i praca.

Święta czuć Ks. Roman Tomaszczuk/ GN Małgosia znalazła już miejsce na świeże wierzbowe bazie.

Ona świdniczanka, on właściwie też, jednak nie są wierni swemu miastu. Nie dlatego, że jest brzydkie, bo nie jest. Nie dlatego, że jest wielkie, bo nie jest, i nie dlatego, że jest ciasne, bo nie jest. Dlaczego? Bo jest miastem. Wystarczy.

Życie i śmierć

– No więc to było tak. Pojechaliśmy z wujkiem na wieś i tam akurat w oborze cieliła się krowa – zaczyna z zapałem Basia, dwunastoletnia córka Małgosi i Mirka Kowalskich. – Lucka jeszcze nie było, widać było tylko jego kopytko. Więc wujek przywiązał sznurek do tego kopytka, a na drugim końcu taki patyk – i wtedy zaczęliśmy ciągnąć. Naprawdę! Nie wierzy ksiądz? Tak się rodzi cielaczek, bo krowie trzeba pomóc przy cieleniu. Był śliczny. Trzeba go było wytrzeć słomą i zaraz próbował stawać na nogi. Silny, piękny, rudy byczek – mówi mała krowia akuszerka. Jej brat, bliźniak, Michał, wspomina inne narodziny. Ostatniego kaczątka. – Kaczka zwariowała. Nie wykluły się wszystkie kaczątka, a już zeszła z gniazda. Zostało ostatnie jajko. Tato przyłożył ucho do skorupki i okazało się, że mały walczy tam w środku. Gdyby został bez ciepła, to by osłabł i zginął, a tak? Zabraliśmy go do domu i włożyliśmy do… uwaga! – piekarnika. Serio. Tam było ciepło. Na własne oczy widzieliśmy, jak kaczątko dzióbkiem rozbiło skorupkę, wykluło się i nic mu nie było. Uratowaliśmy mu życie – podkreśla z dumą kaczy bohater. Teraz znowu Basia. – Nasza Pusia to taki królik miniaturka. Mieliśmy w klatce też takie normalne króliki i kiedyś stwierdziliśmy, że Pusia tęskni za towarzystwem na jej poziomie. Wpuściliśmy ją do klatki i okazało się, że dzieje się coś niezwykłego. Pusia wcale nie była samiczką, tylko Pusiem. A ten duży królik to była „ona”… Teraz już wiemy, co to znaczy, że króliki kocą się na potęgę… w niedługim czasie było ich 45! Masa. Podobnych historii „nie z tej ziemi” (czytaj: nie z miasta) mogą przytaczać bez liku. Wszystko dzięki temu, że dziesięć lat temu rodzice odważyli się wyjechać na wieś. Kupili stary dom i zdecydowali, że życie całej rodziny będzie wpisane w naturalny rytm przyrody: życia i śmierci. Niezła szkoła.

Oddech życia

Wychowani w blokowiskach i przy ruchliwych ulicach miasta, postanowili spróbować innego życia. Co ich ciągnęło na wieś, do kur, kaczek, królików, psów i kotów? – Przestrzeń do życia – mówi Małgosia. – Chociaż mój dziadek odradzał nam jak tylko mógł wiejskie klimaty. Dla niego miasto oznaczało komfort życia. Wieś kojarzyła się z trudnym dzieciństwem, ciężką pracą od świtu do nocy, izolacją i zacofaniem. Życzył nam dobrze, dlatego prosił, byśmy zrezygnowali z tego domu – wspomina rodzinną konsternację na wieść o przeprowadzce. – Wiedzieliśmy jednak swoje. Czasy się zmieniły i łatwo nam było odpowiednio skwitować wszelkie zastrzeżenia co do wiejskiego życia i domniemanych ograniczeń. Mieliśmy rację – podsumowuje. Wieś jest dla nich azylem normalności. Pracują w mieście: ona nauczycielka, on drogowiec. Swój dom urządzili maksymalnie swojsko. Bez snobistycznego zadęcia, bez zbędnych luksusów, ba! – nawet bez telewizora. Chcą być jak najbliżej przyrody, żeby możliwie wiele z ich życia miało niezwykły zapach ziemi, słońca, wiatru i wody. Co zaskakujące, świetnie rozumieją to dzieci. Odnajdują się doskonale w żywiole wiejskiego życia. Przyzwyczajają się do pracy, obowiązków związanych z domowymi zwierzakami: Michał dogląda kur, Basia zajmuje się kotami. Pomagają w ogródku, pracują przy małych żniwach i wykopkach. Znają cenę chleba i niedzielnego obiadu. Rozumieją świat, dlatego wiedzą, że kury są po to, żeby je kiedyś zjeść, że pies zdechnie, a króliki, gdy wpadną w ręce wujka Jaśka, rzeźnika, wyglądają całkiem śmiesznie po ściągnięciu z nich skóry. Pozostaje tylko problem wyjaśniania, o co chodzi animalsom i grinpisowcom, którzy zatarli różnice między człowiekiem a zwierzęciem.

Ziarno pachnie życiem

Basia kończy wysiewanie owsa do miseczki, w samą porę, by zboże urosło na Wielkanoc. – Baranek Paschalny będzie miał się gdzie paść – rzuca, dokładając świeże jajka wyjęte z kurzego gniazda do wytłoczki. Trzeba ich nazbierać całkiem sporo, żeby dla nikogo nie zabrakło, żeby można było obdarować nimi krewnych i znajomych. Wieś pozwala na jeszcze jedno: na odkrycie odwiecznego zamysłu wpisanego w rytm przyrody. Jest on naturalny, ale niekoniecznie zauważalny. Trzeba bowiem wrażliwości, którą daje wiara w Boga stworzyciela nieba i ziemi. Kowalskim łatwo zrozumieć, dlaczego Wielkanoc to radość i euforia. Czują to dzięki budzącemu się życiu. – Pękają pąki na drzewach, młode pędy przebijają się przez ziemię ku słońcu, pojawiają się owady, ptaki śpiewają swe miłosne symfonie, a wiatr, który wszystko to miesza ze sobą, wciska prawdę o świecie w każdy zakamarek codzienności. Ta z kolei szykuje się do świąt, dlatego budzą się niezwykłe skojarzenia i klimaty – mówi Małgosia. Wielki Tydzień jest dla Kowalskich najważniejszym czasem roku. Wszystkie poważne zakupy, sprzątania i sprawy kończą przed Niedzielą Palmową. Wyciszają się, wycofują z nurtu codzienności, nie chcą dać się porwać szaleństwu konsumpcyjnego zatracenia: wyładowanych do granic wytrzymałości koszyków w supermarketach, tandety zajączków „mejd-in-czajna” i pośpiechu w nie wiadomo jakim celu. Wyłączają komputer, wyciszają radio i szykują obchody Triduum Paschalnego. W swoim kościele, w Śmiałowicach, organizują grupę znajomych, by pomóc proboszczowi w celebracji liturgicznej. Przygotowują czytania i psalmy responsoryjne. Przypominają sobie melodię Sekwencji.

Dzień śmierci, oczekiwania i tryumfu

W domu, bliżej świąt, trwa wielkanocna krzątanina. Pieczenie bab, baranków i przygotowanie koszyka ze święconką (w którym mieści się całe świąteczne śniadanie) pozwala podkreślić niezwykłość czasu. Wielki Czwartek jest dla Kowalskich okazją do refleksji nad wykorzystaniem daru chleba i Chleba. Idą na długi spacer i nastrajają serce, by Msza Wieczerzy Pańskiej jeszcze pewniej przeniosła ich do Wieczernika. – W Wielki Piątek oglądamy „Pasję” Mela Gibsona – mówi Michał, który taszczy ze sobą kapliczkę Chrystusa Frasobliwego. Została przywieziona z Rozdziela Dolnego, koło Żegociny, pod Limanową. Bo tam sięgają korzenie rodziny i tam właśnie jest zwyczaj, że u szczytu domu umieszcza się świętą kapliczkę. Ta, którą trzyma Michał, jest przeznaczona dla ich budującego się domu. Ale po co ten film? Żeby wstrząsnęło nimi okrucieństwo oprawców, zawstydziła ich wierność Chrystusa Pana i wzruszył ból Matki. Film poszerza wyobraźnię. Oglądają go całą rodziną, tak żeby rodzice mogli dodać słowo komentarza do trudniejszych scen. Oglądają całą rodziną także dlatego, że wierzą, iż to przeżycie zbliża ich jeszcze bardziej do siebie. Wzmacnia fundament małżeńskiej i rodzinnej miłości, przygotowuje na próby kolejnego roku wspólnego życia, otwiera na misterium nabożeństwa Męki Pańskiej. W Wielką Sobotę poszczą – zgodnie z tradycją. To trudny dzień. Zapachy jedzenia zapowiadają już radość Poranka, jednak teraz trzeba cierpliwie oczekiwać Wydarzenia. Nawiedzenie kościoła i adoracja przy Grobie Pańskim pomagają im zapomnieć o burczącym żołądku.

Gdy zmierzcha, wyruszają na Wigilię Paschalną. Tylko podczas tej liturgii nawet najskromniejsze „alleluja” brzmi niczym genialne wykonanie „Alleluja” z Symfonii C-dur Josepha Haydna. Bo objawia się Życie, więc wszystko, co słabe, skromne i zwyczajne zostaje opromienione blaskiem Zwycięzcy. Przestaje być takie jak zawsze. Nabiera znaczenia. Ma sens. Tylko raz w historii rodziny zdarzyło się, że nie stawili się w komplecie na rezurekcyjną procesję. Wtedy, chyba trzy lata temu, zwyciężyła choroba Michała, z którym Małgosia została w domu. Wielkanocny stół nie jest zbyt bogaty. Zupełnie świadomie, więcej w nim symboliki niż obfitości. – To także wyzwanie rzucone konsumpcyjnemu stylowi życia – wyjaśnia gospodyni.

Chodźcie do nas!

Dom na wsi jest gotowy na przyjęcie gości. Przyjeżdżają tu chętnie. Przekonali się przecież, że święta nigdzie nie mają takiego uroku, jak w otoczeniu pączkujących drzew owocowych i przy zapachu grzejącej się w słońcu ziemi. Gdy do tego wszystkiego dojdą odgłosy z kurnika, radosne merdanie ogona Portosa, łaszenie się kota i widok odległego horyzontu – oddycha się pełną piersią i wzdycha: tu się czuje życie! Tu się czuje święta!