W potrzasku. Rzeźnia

Musab Hasan Jusuf

publikacja 25.05.2012 05:00

Fragment książki Musaba Hasana Jusufa (Rona Brackina) "Syn Hamasu".

W potrzasku. Rzeźnia Wydawnictwo Aetos

Rozdział I

W potrzasku. 1996

Moje małe białe subaru pewnie pokonało niebezpieczny zakręt na wąskiej ulicy prowadzącej do autostrady pod Ram Allah na Zachodnim Brzegu Jordanu. Lekko naciskając hamulec, powoli zbliżałem się do jednego z niezliczonych punktów kontrolnych rozsianych gęsto na drogach łączących tę okolicę z Jerozolimą.

– Zatrzymaj się! Wyłącz silnik! – krzyknął ktoś łamanym arabskim.

Niespodziewanie zza krzaków wyskoczyło sześciu izraelskich żołnierzy. Otoczyli mój samochód. Każdy z nich trzymał karabin wymierzony prosto w moją głowę.

Serce podeszło mi do gardła. Zatrzymałem samochód i wyrzuciłem kluczyki przez okno.

– Wysiadaj! Wysiadaj!

Nie czekając, jeden z żołnierzy szarpnął za drzwi, złapał mnie i rzucił na ziemię. Ledwie zdążyłem osłonić głowę, gdy zaczęli mnie kopać. Próbowałem ochraniać twarz, ale ich ciężkie buty zaraz znajdowały inne cele: żebra, nerki, plecy i szyję.

Dwóch żołnierzy podniosło mnie i zawlokło do punktu kontrol­nego. Tu, za cementową barykadą, pchnęli mnie na kolana. Ręce skrępowali mi z tyłu plastikową opaską zaciskową o ostrych zębach, zapinając ją zdecydowanie za mocno. Jeden z żołnierzy zawiązał mi oczy i wepchnął mnie na tył dżipa. Byłem przerażony. Zastanawiałem się, dokąd mnie zabierają i jak długo to potrwa. Miałem zaledwie osiemnaście lat i tylko kilka tygodni dzieliło mnie od końcowych egzaminów szkolnych. Co się ze mną stanie?

Po kilkunastu minutach samochód się zatrzymał. Jeden z żołnierzy wyprowadził mnie na zewnątrz i rozwiązał mi oczy. Mrużąc je w oślepiającym słońcu, zorientowałem się, że jesteśmy w izraelskiej bazie wojskowej Ofer. Był to jeden z największych i najlepiej chronionych obiektów militarnych na Zachodnim Brzegu Jordanu.

W drodze do głównego budynku minęliśmy kilka czołgów przykrytych brezentem. Te monstrualne kopce zawsze mnie intrygowały, kiedy widywałem je z drugiej strony bramy. Wyglądały jak gigantyczne głazy.

Zaprowadzono mnie do lekarza, który rzucił na mnie okiem – najwyraźniej chciał sprawdzić, czy wytrzymam przesłuchanie. Wynik musiał być pozytywny, bo po chwili znów miałem kajdanki na rękach i opaskę na oczach. I znów wepchnięto mnie do dżipa.

Kiedy próbowałem skulić ciało w niewielkiej przestrzeni przeznaczonej na nogi pasażerów, tęgi żołnierz przycisnął mi biodro butem i wbił w moją pierś lufę karabinu M16. Duszący odór benzyny snuł się nad podłogą pojazdu i utrudniał oddychanie. Gdy tylko próbowałem zmienić pozycję, lufa karabinu jeszcze bardziej zagłębiała się w moją klatkę piersiową.

Nagle moje ciało przeszył przenikliwy ból, a palce u nóg odruchowo się skurczyły. Poczułem, jakby w głowie wybuchła mi rakieta. Uderzenie zostało zadane z przedniego siedzenia. Zorientowałem się, że to jeden z żołnierzy wymierzył mi cios kolbą karabinu.

Zanim zdążyłem się zasłonić, uderzył ponownie – jeszcze mocniej. Tym razem w oko. Próbowałem uniknąć ciosów, ale żołnierz, któremu służyłem za podnóżek, pociągnął mnie w górę.

– Nie ruszaj się, bo cię zastrzelę! – wrzasnął.

Jednak nie umiałem zapanować nad odruchami. Za każdym razem, gdy jego kolega uderzał, bezwiednie cofałem się przed ciosem.

Moje oko zaczynało puchnąć pod szorstką opaską, twarz zdrętwiała. Krew w nogach przestała krążyć, ledwie łapałem oddech. Nie znałem dotąd takiego bólu. Ale jeszcze gorsza od fizycznego cierpienia była przerażająca świadomość, że jestem zdany na łaskę bezlitosnej, brutalnej i nieludzkiej siły. Próbowałem zrozumieć motywy swoich prześladowców, jednak miałem zamęt w głowie. Można walczyć i zabijać z nienawiści, wściekłości, zemsty czy konieczności, ale ja w niczym im nie zawiniłem. Nie stawiałem oporu. Zrobiłem wszystko, co kazali. Nie stanowiłem dla nich zagrożenia – skrępowany, nieuzbrojony, z zawiązanymi oczami. Co siedziało w tych ludziach, że zadawanie mi bólu sprawiało im taką przyjemność? Nawet najdziksze zwierzę nie zabija dla rozrywki.

Zastanawiałem się, jak na wiadomość o moim zatrzymaniu zareaguje matka. W tym czasie ojciec siedział już w izraelskim więzieniu, więc przejąłem rolę głowy rodziny. Czy będą mnie trzymać w areszcie miesiącami, latami. . . tak jak jego? A jeśli tak, to jak mama sobie beze mnie poradzi? Zaczynałem rozumieć, co musiał czuć tata – jak martwił się o rodzinę i cierpiał, wiedząc, że się o niego boimy. Kiedy wyobraziłem sobie twarz mamy, łzy napłynęły mi do oczu.

Zastanawiałem się także, czy wszystkie lata spędzone w szkole średniej pójdą na marne. Jeśli rzeczywiście zmierzam do izraelskiego więzienia, nie przystąpię w przyszłym miesiącu do egzaminów końcowych. Padały kolejne ciosy, a w mojej głowie kłębiły się pytania: Dlaczego mi to robicie? W czym wam zawiniłem? Nie jestem terrorystą! Jestem jeszcze dzieckiem! Dlaczego tak strasznie mnie bijecie?

Kilka razy zemdlałem, a gdy przytomność wracała, ciągle leżałem pomiędzy bijącymi mnie żołnierzami. Nie byłem w stanie uniknąć ciosów, mogłem jedynie wyć z bólu. Poczułem, jak żółć podchodzi mi do gardła, zakrztusiłem się i zwymiotowałem.

Zanim na dobre straciłem przytomność, ogarnął mnie potworny smutek. Czy to już koniec? Czy teraz umrę. . . zanim zacząłem naprawdę żyć?

Rozdział 10

Rzeźnia. 1996

Choć starałem się zachować wszelkie środki ostrożności, funkcjonariusze izraelskiej służby bezpieczeństwa podsłuchiwali nasze rozmowy z Ibrahimem, więc w końcu mnie dopadli. I tak oto znalazłem się na podłodze wojskowego dżipa – skuty kajdankami, z przepaską na oczach. Kuliłem się z bólu po każdym kolejnym ciosie zadanym kolbą karabinu.

Po pewnym czasie dżip się wreszcie zatrzymał. Żołnierze podnieśli mnie za ramiona i wyprowadzili z samochodu. Gdy wciągali mnie na górę po schodach, kajdanki wpijały mi się głęboko w nadgarstki. Straciłem czucie w rękach. Docierały do mnie stłumione odgłosy zamieszania i okrzyki w języku hebrajskim.

Zabrano mnie do małego pokoju, gdzie zdjęto mi kajdanki i przepaskę. Mrużąc oczy w oślepiającym świetle, próbowałem zorientować się w swoim położeniu. Pomieszczenie było puste z wyjątkiem niewielkiego biurka w rogu. Zastanawiałem się, co mnie teraz czeka. Przesłuchanie? Dalsze bicie? Tortury? Po kilku minutach w drzwiach stanął młody żołnierz z kolczykiem w nosie. Rozpoznałem jego rosyjski akcent – był jednym z tych, którzy bili mnie w dżipie. Szarpnął mnie za ramię i poprowadził serią długich, krętych korytarzy do innego pomieszczenia. Gdy wszedłem do środka, na blacie starego biurka zobaczyłem opaskę do mierzenia ciśnienia, monitor, komputer i mały telewizor. Nieznośny odór wypełniał cały pokój. Zemdliło mnie i pomyślałem, że zaraz znowu zwymiotuję.

Razem z nami do środka wszedł także mężczyzna w lekarskim kitlu, o zmęczonym, nieszczęśliwym wyrazie twarzy. Chyba się zdziwił na widok mojej poobijanej głowy i oka, które teraz spuchło do podwójnych rozmiarów. Ale nawet jeśli przejął się moim stanem, nie okazywał tego na zewnątrz. Widziałem weterynarzy, którzy obchodzili się ze zwierzętami delikatniej niż on ze mną podczas badania.

Po chwili zjawił się strażnik w mundurze policyjnym. Obrócił mnie, założył mi z powrotem kajdanki i zarzucił na głowę płócienny kaptur. Teraz wiedziałem już, co było źródłem drażniącego fetoru. Kaptur cuchnął, jakby nigdy nie był prany, śmierdział niemytymi zębami i nieświeżym oddechem setek więźniów. Zebrało mi się na wymioty i próbowałem wstrzymać oddech. Jednak gdy tylko łapałem powietrze, mimowolnie wciągałem do ust brudną szmatę. Ogarnęła mnie panika i czułem, że się uduszę, jeśli nie wydostanę się spod tego worka.

Strażnik przeszukał mnie i zabrał wszystko, łącznie z paskiem i sznurowadłami. Chwycił mnie za kaptur i pociągnął za sobą przez korytarze. W prawo, w lewo. Znowu w lewo. W prawo. Nie wiedziałem już, gdzie jestem ani dokąd mnie zabierają.

W końcu przystanęliśmy i usłyszałem brzęk kluczy. Sądząc po odgłosie, strażnik otworzył masywne drzwi.

– Schody – powiedział.

Poczułem, że schodzimy kilka stopni w dół. Przez kaptur docierało do mnie pulsujące światło podobne do sygnału na dachu samochodu policyjnego.

Strażnik ściągnął mi kaptur i zobaczyłem, że znajdujemy się przed ciągiem zasłon. Po prawej stronie stał kosz z kapturami. Czekaliśmy kilka minut, aż głos zza zasłony pozwolił nam wejść. Strażnik skuł mi nogi kajdankami i włożył na głowę inny worek, po czym chwycił za niego i pociągnął mnie na drugą stronę.

Z otworów wentylacyjnych zawiało chłodnym powietrzem, gdzieś w oddali grała muzyka. Korytarz, którym szliśmy, musiał być bardzo wąski, bo ciągle obijałem się o ściany. Kręciło mi się w głowie i byłem wyczerpany. W końcu znów się zatrzymaliśmy. Żołnierz otworzył ciężkie drzwi i wepchnął mnie do środka. Następnie zdjął mi kaptur, wyszedł i zamknął zamek.

Rozejrzałem się dookoła. Cela miała około trzech metrów kwadratowych. Na podłodze leżał materac i dwa koce. Poprzedni lokator zwinął jeden z nich w poduszkę. Usiadłem na materacu – kleił się od brudu, a koce cuchnęły zupełnie tak jak kaptur. Zakryłem nos kołnierzykiem koszuli, mimo że moje ubranie przesiąkło wymiocinami. Zwisająca z sufitu żarówka pulsowała słabym światłem, ale nie mogłem znaleźć wyłącznika. Cela nie miała żadnych okien oprócz małego otworu w drzwiach. Powietrze było wilgotne, podłoga mokra, a beton pokryty grzybem. Wszędzie kłębiło się robactwo, wszystko wokół cuchnęło i gniło.

Siedziałem dłuższy czas, nie wiedząc, co robić. Musiałem skorzystać z toalety, więc wstałem i podszedłem do zardzewiałego ustępu znajdującego się w kącie. Załatwiłem potrzebę, nacisnąłem spłuczkę i natychmiast tego pożałowałem. Nieczystości nie spłynęły do kanalizacji, ale wyciekły na podłogę, wsiąkając w materac.

Usiadłem w jedynym suchym kącie celi i próbowałem zebrać myśli. Miałem spędzić noc w tym strasznym miejscu! Oko pulsowało piekącym bólem. Duszący fetor dławił gardło i utrudniał oddychanie. Gorąco było nie do zniesienia, a nasiąknięte potem ubranie kleiło się do ciała.

Moim ostatnim posiłkiem była wypita jeszcze w domu szklanka koziego mleka, które i tak zwymiotowałem, więc teraz kwaśniało na koszuli i spodniach. Dostrzegłem wystającą ze ściany rurę – przekręciłem zawór, licząc na odrobinę wody, jednak wypłynęła tylko gęsta, brązowa zawiesina.

Która to godzina? Czy zostawią mnie tu na całą noc?

Głowa pękała mi z bólu. Wiedziałem, że nie zasnę. Jedyne, co mi pozostało, to modlić się do Allaha.

– Ochroń mnie – poprosiłem. – Uratuj mnie i zaprowadź szybko z powrotem do rodziny.

Przez masywne, stalowe drzwi dochodziła z oddali głośna muzyka – wciąż od nowa ta sama płyta. Powtarzające się w kółko frazy pomagały mi odmierzać czas.

Leonard Cohen śpiewał:

They sentenced me to twenty years of boredom
For trying to change the system from within
I’m coming now, I’m coming to reward them
First we take Manhattan, then we take Berlin

Z oddali dochodziły odgłosy trzaskających drzwi, które stopniowo przybierały na sile. W pewnym momencie ktoś otworzył drzwi do mojej celi, wsunął do środka niebieską tacę i znowu je zatrzasnął. Spojrzałem na tacę zanurzoną w nieczystościach, które wylały się z muszli. Leżało na niej gotowane jajko, kromka chleba, łyżka skwaśniałego jogurtu i trzy oliwki. Obok stał plastikowy pojemnik z wodą, ale kiedy podniosłem go do ust, poczułem nieświeży zapach. Wypiłem trochę wody, a resztę zużyłem na umycie rąk. Zjadłem wszystko, ale nadal byłem głodny. Zastanawiałem się, czy to jest śniadanie. Straciłem rachubę czasu – zgadywałem, że może być po południu.

Kiedy próbowałem ocenić, jak długo tu jestem, ktoś nagle otworzył drzwi. Stanęła w nich osobliwa postać – niski, przygarbiony starzec, który wyglądał na siedemdziesiąt lub osiemdziesiąt lat. Wrzasnął na mnie z rosyjskim akcentem, przeklął mnie, przeklął Boga, po czym splunął mi w twarz.

Mężczyzna musiał być strażnikiem, bo cisnął we mnie kolejnym cuchnącym kapturem i kazał mi go założyć. Następnie chwycił mnie za niego i pociągnął brutalnie przez korytarz. W pewnym momencie zatrzymał się, otworzył drzwi, wepchnął mnie do środka i usadził na niskim plastikowym krześle, które przypominało szkolne krzesełko dla pierwszoklasistów i było przytwierdzone do podłogi. Strażnik przykuł mnie do krzesła – jedną rękę unieruchomił między nogami siedziska, a drugą z boku. Potem spętał mi nogi. Krzesełko było przechylone i musiałem przekrzywić się do przodu. W nowym pomieszczeniu, w przeciwieństwie do celi, panował przenikliwy chłód. Klimatyzacja musiała być ustawiona na temperaturę bliską zeru.

Siedziałem tak długie godziny, trzęsąc się z zimna, w nienaturalnej pozycji, bez możliwości wyprostowania ciała. Próbowałem oddychać płytko przez cuchnący worek. Byłem głodny i wyczerpany, a z zakrwawionego oka nie ustępowała opuchlizna.

W końcu drzwi się otworzyły i ktoś ściągnął mi kaptur. Ze zdziwieniem zauważyłem, że był to cywil, a nie żołnierz czy strażnik. Usiadł na brzegu biurka. Moja głowa znajdowała się na wysokości jego kolan.

– Jak się nazywasz? – zapytał.
– Musab Hasan Jusuf.
– Czy wiesz, gdzie jesteś?
– Nie.

Pokiwał głową i rzekł:

– Niektórzy nazywają to miejsce Czarną Nocą, inni Rzeźnią. Znalazłeś się w poważnych tarapatach, Musab.

Próbowałem zachować kamienną twarz. Skupiłem wzrok na plamie znajdującej się na ścianie za jego głową.

– Jak się miewa twój ojciec w palestyńskim areszcie? – spytał. – Jest mu lepiej niż w izraelskim więzieniu?

Przesunąłem się lekko na krzesełku, wciąż odmawiając odpowiedzi.

– Czy zdajesz sobie sprawę, że jesteś w tym samym miejscu co twój ojciec, kiedy aresztowano go po raz pierwszy?

A zatem trafiłem do izby zatrzymań Moskowije w zachodniej Jerozolimie. Ojciec opowiadał mi o tym miejscu. Był tu kiedyś rosyjski kościół prawosławny, wybudowany w dzielnicy szczycącej się wielowiekową tradycją. Rząd izraelski przekształcił ten teren w ściśle chroniony obiekt, w którym umieszczono siedzibę policji, biura i areszt śledczy izraelskiej służby bezpieczeństwa Szin Bet.

Starożytny labirynt, który znajduje się tutaj głęboko pod ziemią, idealnie nadawał się na więzienie. Moskowije cieszyło się złą sławą. Przypominało średniowieczne lochy, jakie nieraz oglądamy na filmach – ciemne, wilgotne, rojące się od szczurów.

Pomyślałem, że przyszło mi znosić te same upokorzenia, którym wcześniej poddawano ojca. Być może ci sami ludzie przed laty bili go i torturowali. Długo go rozpracowywali, ale nigdy nie udało się go złamać. Tata był silny, a represje jeszcze go wzmocniły.

– Powiedz mi, dlaczego tu jesteś.
– Nie mam pojęcia.

Oczywiście domyślałem się, że trafiłem do Moskowije z powodu tych przeklętych karabinów, które nawet nie działały. W plecach czułem przeszywający ból. Przesłuchujący uniósł mój podbródek do góry.

– Chcesz być twardy jak ojciec? Nie masz pojęcia, co cię czeka za drzwiami tego pokoju. Opowiedz mi wszystko, co wiesz o Hamasie! Ujawnij wszystkie tajemnice! Opowiedz mi o islamskim ruchu studenckim! Chcę wiedzieć wszystko!

Czy naprawdę uważał, że jestem groźny? Trudno mi było w to uwierzyć, ale im więcej o tym myślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że tak właśnie zakładał. Z jego punktu widzenia to, że byłem synem szajcha Hasana Jusufa i kupowałem broń automatyczną, stanowiło wystarczającą podstawę do obaw.

Izraelczycy przetrzymywali i torturowali ojca, a teraz mieli zamiar dobrać się do mnie. Czy sądzili, że dzięki temu uznam ich prawo do istnienia? Mój punkt widzenia był całkiem inny. Uważałem, że naród palestyński walczy o odzyskanie wolności i należącej do nas ziemi.

Nie odpowiadałem na pytania, więc mężczyzna uderzył pięścią w stół. Znów podniósł moją brodę.

– Idę do domu i spędzę wieczór z rodziną. A ty się tu dobrze baw.

Siedziałem przykuty do krzesełka przez kilka godzin, wciąż w tej samej niewygodnej pozycji. W końcu przyszedł strażnik, który rozkuł moje ręce i nogi, zarzucił mi kaptur na głowę i pociągnął za sobą z powrotem przez korytarze. Znajomy głos Leonarda Cohena brzmiał coraz donośniej.

Zatrzymaliśmy się i strażnik warknął do mnie, żebym usiadł. Muzyka była teraz ogłuszająca. Znów przypięto mnie za rękę i nogę do niskiego krzesła, wibrującego od niemiłosiernego dudnienia: First we take Manhattan, then we take Berlin!

Z powodu zimna i niewygodnej pozycji dostałem skurczu mięśni. Zaciągałem się odorem kaptura. Jednak tym razem najwyraźniej nie byłem sam. Pomimo ogłuszającej muzyki w pomieszczeniu słychać było jęki i zawodzenia.

– Czy ktoś tu jest? – zawołałem przez cuchnący worek.
– Kto to? – jakiś głos odezwał się w pobliżu, przekrzykując muzykę.
– Mam na imię Musab.
– Jak długo tu jesteś?
– Dwa dni.

Współwięzień nie odzywał się przez chwilę.

– Siedzę na tym krześle od trzech tygodni – powiedział w końcu. – Pozwalają mi spać cztery godziny na tydzień.

Byłem przerażony. To ostatnia rzecz, jaką chciałem wtedy usłyszeć. Po chwili odezwał się kolejny więzień – okazało się, że aresztowano go mniej więcej w tym samym czasie co mnie. Zgadywałem, że w pomieszczeniu mogło nas być około dwudziestu.

Nagle ktoś gwałtownie uderzył mnie w tył głowy, przerywając rozmowę. Przeszywający ból spowodował, że pod osłoną kaptura łzy mimowolnie popłynęły mi po twarzy.

– Żadnego gadania! – wrzasnął strażnik.

Każda minuta wlokła się jak godzina, choć w sumie nie miało to większego znaczenia, bo zupełnie straciłem rachubę czasu. Mój świat się zatrzymał. Wiedziałem, że gdzieś tam na zewnątrz ludzie wstają, idą do pracy i wracają do domów, do swoich rodzin. Moi koledzy uczyli się do egzaminów końcowych. Mama gotowała, sprzątała, przytulała i całowała moich młodszych braci i siostry.

Jednak w tym pomieszczeniu wszyscy siedzieli. Nikt się nie poruszał.

First we take Manhattan, then we take Berlin! First we take Manhattan, then we take Berlin! First we take Manhattan, then we take Berlin!

Niektórzy więźniowie głośno zawodzili, ale ja postanowiłem, że będę twardy. Byłem pewien, że ojciec nigdy nie płakał, nie poddawał się.

– Szoter! Szoter! – krzyknął jeden ze współwięźniów.

Nikt nie odpowiadał, bo muzyka grała za głośno. Po jakimś czasie „szoter” (strażnik) wreszcie przyszedł.

– Czego chcesz?
– Muszę iść za potrzebą! Muszę!
– Nie teraz! To nie pora na toaletę – odpowiedział strażnik i wyszedł.
– Szoter! Szoter! – zdesperowany współwięzień nie przestawał krzyczeć.

Ponieważ nie dawał za wygraną, strażnik wrócił, zaklął, rozkuł więźnia i wywlókł go na zewnątrz. Kilka minut później przyprowadził go z powrotem, ponownie przykuł do krzesełka i wyszedł.

Byłem załamany i wycieńczony. Bolała mnie szyja. Nie zdawałem sobie wcześniej sprawy, że mam tak ciężką głowę. Próbowałem oprzeć się o ścianę, przy której siedziałem, ale gdy już ogarniał mnie sen, jeden ze strażników podszedł i uderzył mnie w głowę. Jego jedyne zadanie polegało na tym, by nie pozwolić nam rozmawiać i spać. Miałem wrażenie, że pogrzebano mnie żywcem i oto jestem torturowany przez dwóch mitycznych aniołów – Munkara i Nakira – za udzielenie nieprawidłowych odpowiedzi.

Nad ranem usłyszałem krzątającego się strażnika. Po kolei rozkuwał i wyprowadzał więźniów, a po kilku minutach przyprowadzał ich z powrotem jednego za drugim i ponownie przykuwał do krzesełka. W końcu podszedł też do mnie.

Zdjął mi kajdanki, schwycił za kaptur i pociągnął mnie za sobą przez korytarze. W pewnym momencie otworzył drzwi innej celi i kazał mi wejść do środka. Gdy zdjął mi kaptur, zobaczyłem, że to ten sam garbaty mężczyzna podobny do małpy. Przyniósł mi śniadanie. Przysunął nogą niebieską tacę z jajkiem, chlebem, jogurtem i oliwkami. Cuchnąca woda zalegająca na podłodze obryzgała tacę. Wolałbym umrzeć z głodu, niż to zjeść.

– Masz dwie minuty, żeby zjeść i skorzystać z toalety – powiedział.

Chciałem tylko wyciągnąć się, położyć i przespać, choćby dwie minuty, ale po prostu stałem bez ruchu, a sekundy mijały.

– Ruszaj się! Dalej!

Zanim zdążyłem wziąć coś do ust, strażnik znowu narzucił mi kaptur na głowę, poprowadził mnie przez korytarze z powrotem do celi i przykuł do krzesełka.

First we take Manhattan, then we take Berlin!