Ośrodek drugiej szansy

Karolina Pawłowska; GN 10/2012 Koszalin

publikacja 05.06.2012 07:00

Choć młodzi ludzie trafiają tu za karę, dla niektórych z nich pobyt w tym miejscu jest jak los na loterii. Jeśli tylko chcą, mogą zacząć na nowo.

Ośrodek drugiej szansy Archiwum MO AS-u Przygotowane przez wychowawców placówki przedstawienie „Kopciuszek” to ewenement w tego typu placówkach.

Ośrodek działa od czterdziestu lat. Najpierw jako zakład poprawczy i schronisko dla nieletnich, a od osiemnastu lat jako Miejski Ośrodek Adaptacji Społecznej, lub – jak mówią o nim pracownicy i wychowankowie – ośrodek drugiej szansy.

Wyjść na prostą

Choć mieści się w środku miasta, trudno go dostrzec z ulicy. Na pierwszy rzut oka niczym nie różni się od bursy czy szkoły. Nie widać krat w oknach, ani specjalnych zabezpieczeń. W środku też, poza strażnikiem na portierni, niewiele wskazuje na to, że właśnie przekroczyliśmy progi poprawczaka. – Tylko płot pojawił się w ostatnich latach, bo ukazało się takie zarządzenie. Wcześniej go nie było, choć mieliśmy i po 140 wychowanków – mówi Lesław Fukiet, dyrektor MOAS-u.

„Druga szansa” pojawia się często w ustach mieszkańców domu, odmieniana przez wszystkie przypadki. – Jestem święcie przekonany, że młody człowiek, który tutaj trafia, jeśli będzie uczciwy wobec siebie i nas, nie może powiedzieć, że swojej szansy nie dostał. Może skończyć szkołę, zdobyć zawód, skończyć kurs. Ma też szansę doświadczyć czegoś więcej niż tylko stanie pod budką z piwem – mówi pan Lesław. Dzięki niemu i ośrodkowi szansę na rozpoczęcie nowego życia otrzymało ponad 4 tysiące młodych ludzi.

Trafiają tu chłopcy w wieku od 13 do 21 lat. Podstawowym zadaniem ośrodka jest ich wychowanie resocjalizacyjne i przygotowanie do samodzielnego życia w społeczeństwie. Wychowankowie uczą się tu między innymi zawodu, biorą udział w zajęciach terapeutycznych. Mają też szansę poznać świat, wyjeżdżając za granicę, oraz sposoby na „trzeźwą zabawę”: na nartach, na basenie, na boisku. Pobyt w MOAS to kara. Z założenia. Bo dla wielu z chłopców to pierwsze miejsce, gdzie czują się ważni, zauważani, bezpieczni i zadbani.

Chłopaki w MOAS są jak inni chłopcy, choć może bardziej zdyscyplinowani i grzeczni. Nie wyglądają na ludzi mających na koncie poważne niekiedy przestępstwa i wyroki. Ale aniołami nie są. – Mamy tu trochę niegrzecznych dzieci – śmieje się dyrektor. I dodaje już poważniej: – Staramy się im pomóc i wyciągnąć z kłopotów, w które wpadli, często nie tylko z własnej winy. Chcemy im pomóc wyjść na prostą.

Kto rzuci kamieniem?

O przeszłości chłopakom trudno się opowiada. W końcu nie ma się czym chwalić. Wolą mówić o tym, co przed nimi. Piotrkowi zostało 15 miesięcy do skończenia szkoły. Uczy się na stolarza. – Wcześniej nie zależało mi na tym, żeby ją skończyć. Teraz walczę też o średnią na świadectwie. Ale chcę zdobyć jeszcze jeden zawód, może coś z kierunku budowlanego. Mam kurs układania glazury, ocieplania budynków, a jeszcze chciałbym zrobić kurs brukarza, prawo jazdy – wylicza. Bo jego największym marzeniem jest wybudowanie własnego domu. Piotrek sprzed roku w niczym nie przypominał tego teraz. – Rok temu podstawowym zajęciem była zabawa. Wychowywała mnie siostra. Alkohol, narkotyki. Tu tego pobiłem, tu coś ukradłem, dałem sobie w nosek, zapaliłem trawkę. Szkołę olewałem. Tak wyglądało moje życie – opowiada. Kiedy trafił do ośrodka, obwiniał wszystkich, tylko nie siebie. – Pomógł mi ksiądz. Zrobiłem rachunek sumienia i dotarło do mnie, że to nie koniec świata, ale początek – wyznaje.

Ks. Mariusz Ambroziewicz, katecheta i kapelan w MOAS-ie, przyznaje, że dla wielu chłopców ośrodek jest też szansa na nowe życie duchowe. – Spotykają na nowo Pana Boga, albo dopiero Go odkrywają. To sprawia, że znajdują motywację. Z udziałem we Mszach św. czy praktykach sakramentalnych bywa różnie, nie odbiegają od średniej nastolatków. Ale są od nich odważniejsi. Łatwiej im przyznać się do Pana Boga, do modlitwy. I chyba częściej niż przeciętny nastolatek klękają do kratek konfesjonału – mówi ks. Mariusz. Choć pracuje w ośrodku od niedawna, z podziwem niekiedy patrzy, jak chłopcy starają się wygrać swój mecz o życie. – Mają świadomość swojego zniewolenia grzechem i swojej słabości. Jeden z wychowanków prosił przed wyjazdem na przepustkę: „niech się ksiądz za mnie pomodli, żeby mi nic do głowy głupiego nie strzeliło, bo mam wyrok w zawiasach. Ja będę się starać po swojemu, ale wiem, że jestem słaby” – opowiada duszpasterz.

Stara się być blisko chłopaków, nie tylko w posłudze duszpasterskiej, ale też w zwykłym, codziennym życiu. Bywa z nimi na siłowni albo idzie na mecz. Zastanawiają się razem nad udziałem kilku chłopców w organizowanych przez ks. Mariusza wyprawach rowerowych. A zdarza się, że chłopcy z MOAS służą do Mszy św. w koszalińskiej katedrze. – Nie różnią się od swoich kolegów ministrantów. Spotykają się z nimi przy ołtarzu, na boisku. Różnią się tylko historią grzechu. A kto z nas jest bez grzechu i może pierwszy rzucić kamieniem? – pyta retorycznie ks. Mariusz.

Teoria małych celów

Krzysztof Kotowicz, zastępca kierownika warsztatów szkolnych, pokazuje „ścianę celów”. – Wychowanek, który trafia tutaj, w zależności od tego, na jakim jest poziomie nauczania, może znaleźć sobie cel, do którego będzie dążył – na przykład dyplom ukończenia szkoły zawodowej, albo któryś z kursów zawodowych – wyjaśnia. Chłopcy robią prawo jazdy, uczą się zawodu i zdobywają nowe uprawnienia. To szansa, która otwiera przed nimi rynek pracy. Dlatego  pracownicy ośrodka wciąż szukają nowych możliwości i unijnych dotacji, by roztoczyć przed chłopcami szeroki wachlarz możliwości. Wielu z wychowanków stara się maksymalnie skorzystać z tej szansy i w czasie pobytu w ośrodku kończy przynajmniej kilka kursów. Marcinowi, dwudziestolatkowi z Sosnowca, do wyjścia zostały cztery miesiące. Dwa lata w ośrodku starał się wykorzystać jak najlepiej. – Nigdy nie byłem przyzwyczajony do tak napiętego czasu pracy. Ale chwalę to sobie – mówi krótko. – Zdobyłem tu kwalifikacje zawodowe, będę spawaczem. To dobra praca. Mam jeszcze kilka innych kwalifikacji, bo skończyłem najwięcej kursów.

Lista uprawnień, które zdobył, już wprawiła w zdumienie pracodawcę, któremu je przedstawił. – Dzwonił do nas, żeby spytać, czy nie podrobione, bo w głowie mu się nie mieściło, że chłopak może być tak dobrze przygotowany – śmieją się wychowawcy. Nie ukrywają, że są dumni, kiedy chłopcy opowiadają takie historie, albo kiedy świetnie radzą sobie na egzaminach zawodowych. – Teraz będziemy organizować kurs układania polbruku. Człowiek, który przyjedzie prowadzić to szkolenie, już zapowiedział, że będzie wśród uczestników kursu szukał przyszłych pracowników. To furtka dla kilku wychowanków, żeby mieszkając w ośrodku lub w hostelu, mogli pracować. Zresztą zdarza się, że tam, gdzie chłopcy odbywają praktyki, pracodawca decyduje się przyjąć ich na stałe. Teraz nowością będzie kurs ogrodnika – opowiada Krzysztof Kotowicz.

Chłopcy wykorzystują w samym ośrodku umiejętności, które posiedli. W ramach kursów, sami remontują pomieszczenia administracyjne, mieszkalne i szkolne. – Glazury, sufity, tapety – wylicza kierownik warsztatów. – Widzą efekt swojej pracy. Doświadczenie pokazuje też, że szanują to, co sami zrobią. Te umiejętności wykorzystują też pracując społecznie, choćby pomagając w remoncie Domu Samotnej Matki.

Ludzie z pasją

Lesław Fukiet, dyrektor ośrodka, to fenomen. Z podziwem mówią o nim współpracownicy, a chłopaki z szacunkiem przytakują. I nie ma w tym nic wymuszonego. – Dyrektor to jedna wielka chodząca pasja. Dlatego ten dom tak działa. Bo bardziej tu pasuje nazwa dom, niż ośrodek. Instytucja musi coś wykonać, a tu ludzie chcą – mówi ks. Mariusz Ambroziewicz. Lesław Fukiet z ośrodkiem związany jest niemal od początku jego istnienia. 39 lat pracy zawodowej, z czego trzydzieści za sterami placówki. Między innymi dzięki jego pracy ośrodek otrzymał wysoka notę od Helsińskiej Komisji Praw Człowieka.

– Autorski pomysł dyrektora na ten zakład jest taki, żeby stworzyć zespół ludzi nie tylko przygotowanych merytorycznie, ale posiadających pasję, którą mogą zarażać. Wspólna pasja pomaga usuwać bariery. Bierzemy udział w rozgrywkach koszalińskiej amatorskiej ligi piłki nożnej i tam ramię w ramię walczą o wspólny wynik strażnik, wychowanek, wychowawca – opowiada Daniel Szymański, zastępca kierownika internatu. – To nie jest kwestia zwykłego imponowania. Oni chcą się uczyć wszystkiego, co pomoże im dostrzec, że życie jest ciekawe, fascynujące – dodaje ks. Ambroziewicz. Dlatego wychowawcy ośrodka dbają o to, by dostarczać chłopakom pozytywnych wzorców do naśladowania. Do MOAS-u zaglądają ci, którzy przeszli drogę do trzeźwości, i ci, którzy dzięki wysiłkowi odnieśli sukces. Na zaproszenie ośrodka odpowiedzieli utytułowani sportowcy, jak piłkarz Radek Majdan, wioślarz Kajetan Broniewski czy multimedalista Kornel Zapadka, najbardziej utytułowany zawodnik brazylijskiego jiu-jitsu. Częstym gościem jest także były wychowanek Młodzieżowego Ośrodka Adaptacji Społecznej w Koszalinie Janusz Waściński, któremu chłopcy kibicowali w kolejnych etapach telewizyjnego programu „X-factor”. Również dzięki staraniom dyrektora wychowankowie, którzy opuszczają koszaliński zakład, mogą rozpocząć nowe życie w hostelu. W całej Polsce funkcjonują tylko trzy takie miejsca. Hostel, który działa w Koszalinie od 2009 r., daje wychowankom możliwość stopniowego dochodzenia do samodzielności. – To dom dla tych, którzy nie mają dokąd wracać – wyjaśnia dyrektor.

Pan Lesław, jak zapowiada, całkiem na emeryturę nie przejdzie. Jeszcze ma wiele do zrobienia. Przy ośrodku działa Stowarzyszenie Pomocy Dzieciom i Młodzieży „Ostoja”, które zainicjował i teraz temu zamierza poświęcić całe siły i energię. Sukces? – Nikt mi nie naubliżał. Ani w komentarzach na stronie internetowej ośrodka, ani na portalach społecznościowych, ani na ulicy – śmieje się pan Lesław. Za to zdarza się, że przyjeżdżają dawni wychowankowie i dziękują. Mówią, że to były najwspanialsze lata ich dzieciństwa. – Parę dni temu przyjechał tu pewien człowiek. Poznałem go po oczach. To mój wychowanek sprzed dwudziestu czterech lat. Powiedział mi, że czasami tędy przejeżdża i zawsze chciał zajrzeć, ale nie było okazji. Teraz przyjechał, bo wie, że odchodzę z ośrodka. Powiedział mi, że takich dobrych ludzi, jak tu, nigdy nie spotkał. Ma córkę na studiach, syna w technikum. Prowadzi dwa sklepy. Mówi, że dzięki ośrodkowi. To puenta mojej pracy zawodowej – dodaje pan Lesław.

Wychowanków, którzy ułożyli sobie życie, jest więcej. Czasami zaglądają do ośrodka, spotykają się z dyrektorem, z chłopakami. Wychowawcom dziękują, chłopakom opowiadają, że na prostą można wyjść. I że dostali prawdziwą szansę.