Wyszli zza płotów

Agnieszka Napiórkowska; GN 36/2012 Łowicz

publikacja 18.09.2012 07:00

- Kiedy wyszłam na ulicę, zobaczyłam tłum ludzi z kocami, koszykami i krzesłami. Ten dziwny pochód wyglądał jak ucieczka z miasta albo pielgrzymka - śmieje się Anna Konecka.

Wyszli zza płotów Agnieszka Napiórkowska/ GN Na ognisko integracyjne na ulicę Sierakowicką przyszło 62 dorosłych i 22 dzieci.

Jedną z północno-zachodnich wylotówek ze Skierniewic w kierunku Bełchowa jest ulica Sierakowicka. Wielu mieszkańców pamięta jeszcze czasy, gdy była ona leśną drogą, na której po deszczach i roztopach rowerzyści ćwiczyli slalom, a kierowcy jazdę rodem z rajdu Paryż-Dakar. Ustawione od niedawna ograniczenie prędkości do 30 km/h (ze względu na brak pobocza) wielu kierowcom każe zdjąć nogę z gazu. I dobrze, bo w takim tempie można zobaczyć nie tylko zadbane domy, ogródki obsadzone kwiatami, klinkierową kapliczkę, ale i ludzi, którzy – mimo różnego statusu i wykonywanego zawodu – nie patrzą na siebie wilkiem.

To nie Świadkowie Jehowy

W sobotę 25 sierpnia ponad 60 mieszkańców ulic Sierakowickiej, Łącznej, a nawet wsi Mokra spotkało się na wspólnym ognisku. Do wszystkich osobiście zaproszenia rozniosły Teresa Bryszewska i Hanna Dąbrowska. W zredagowanym tekście – poza informacją o miejscu i godzinie spotkania – podany był jego cel, a także informacja o tym, co należy ze sobą zabrać. Na liście numerem jeden była kiełbasa, za nią chleb, potem... napój. Jak się okazało – gospodynie nie poprzestały na wersji mini. Większość z nich przyniosła także ciasta, sałatki, owoce, słodycze. Wszyscy obecni wzięli sobie do serca zapis: „Może i Ty znasz kogoś, kto był mieszkańcem tej ulicy lub w jakiś inny sposób był z nią związany i chciałby z nami powspominać. Mamy nadzieję, że wspólna zabawa przy ognisku pozwoli powrócić do dawnych czasów, odnowić stare znajomości, jak również poznać niedawno przybyłych sąsiadów i nawiązać nowe przyjaźnie”.

– Pomysł zorganizowania sąsiedzkiego ogniska bardzo nam się spodobał – mówi Piotr Bartosiewicz. – Któregoś wieczoru ktoś zadzwonił do nas domofonem. Słysząc prośbę o podejście do furtki, chciałem się wykręcić, bo myślałem, że to kolejne podejście Świadków Jehowy. Kiedy wyszedłem, panie Teresa i Hanna wręczyły mi zaproszenie. Byłem zaskoczony, ale wiedziałem, że pójdę tam z całą rodziną. Razem z żoną na ulicy Łącznej mieszkamy od 2004 roku. Przed ogniskiem nie znaliśmy wielu sąsiadów. Tylko tych najbliższych, którzy są jak rodzina. Przez długi czas obok naszego domu częściej widywaliśmy spacerujące sarny niż ludzi. Idąc na spotkanie, liczyliśmy, że będzie to integracja dla dzieci. Na miejscu okazało się, że nie tylko dla nich, ale i dla nas. Miło zaskoczyły nas przygotowane elementy animacji – opowiada Piotr. Przy płonącym ognisku, które co chwila strzela w niebo tysiącami iskier, nietrudno o wspomnienia. A Bartosiewiczowie mają co przywoływać. Na myśl przychodzą decyzja o budowie domu na polu łubinu, kłopoty z uzyskaniem pozwolenia, zimy, gdy droga była nieprzejezdna, narodziny dzieci...

Kulka i stara baba

Strażniczkami nie tylko ognia, ale także dobrej zabawy były inicjatorki spotkania, które przy ul. Sierakowickiej 62b odbywało się już po raz drugi. – Pomysł zorganizowania ogniska zrodził się w zeszłym roku, na poprawinach u państwa Ciszewskich – mówi Teresa Bryszewska. – W trakcie rozmowy dzieliliśmy się bolączkami związanymi z coraz większą anonimowością. Wspominaliśmy czasy, gdy ludzie siadali na ławkach, odwiedzali się bez zapowiedzi. Teraz kontakty międzysąsiedzkie utrudniają telewizory, komputery oraz wysokie płoty i spuszczone psy. Postanowiłyśmy to zmienić. Z Hanią napisałyśmy zaproszenie. Liczba osób, które na nie odpowiedziały zwłaszcza w tym roku, bardzo nas ucieszyła – mówi z zadowoleniem pani Teresa.

Dla organizatorek, które przez większość osób zostały okrzyknięte dobrymi duchami ulicy, najważniejszy był fakt, że udało się osiągnąć założony cel – zachęcenie do wspomnień i wzajemne poznanie się. Przy smacznych kiełbasach i pieczonych ziemniakach wspominano osoby już nieżyjące, jak choćby pana Maciejaka bez ręki, który – jadąc rowerem – wszystkim się kłaniał, pana Seroczyńskiego, który handlował cielęciną i baraniną...

– Jak mówimy o panu Seroczyńskim, to muszę coś opowiedzieć. W czasach komuny dla mojego wujka z Warszawy załatwił on dwie kulki cielęce. Mięso było wtedy na kartki. By w drodze na dworzec nie wpaść w ręce milicji, schowaliśmy mięso do pudła i obsypaliśmy je jabłkami. Wszyscy przeszli bez problemu, jedynie mnie w parku zatrzymała milicja. Pytali, co przewożę. Mówiłam, że jabłka. Nie wierzyli, grzebali w pudle, ale na kulkę nie trafili. Do dziś pamiętam stres i zimne poty, jakie mnie wtedy oblewały – opowiada Teresa Bryszewska.

– A ja, myśląc o latach spędzonych na tej ulicy, wspominam wspólne prywatki i zabawę w przebierańców – wtrąca Hanna Dąbrowska. – Kiedyś przebraliśmy się za parę młodą i tak wystrojeni poszliśmy do Rykałów. Ileż wtedy było śmiechu! Innym razem patrzymy, a pod naszymi drzwiami stoi jakaś stara trzęsąca się baba. Pomyśleliśmy, że to Cyganka. Za chwilę okazało się, że to przebrana nasza sąsiadka. Podobnych sytuacji było wiele. Ludzie zawsze mieli tu chęć do zabawy. W tym roku mąż tak się wytańczył, że następnego dnia leżał jak z byka skóra – śmieje się pani Hanna.

Dom i kółko

Przywoływane wspomnienia przerywają zabawy. Najpierw zmrożone kawałki czekolady nożem i widelcem w rękawicach kuchennych próbują kroić dzieci. Potem każdy z nowych ma pocałować w dowolne miejsce misia, który idzie spać. Kiedy miś jest już przez wszystkich wycałowany, w miejsce, w które całowało się misia, trzeba... całować sąsiada. Na tym jednak nie koniec. Zamiast wypowiadać swoje imię, mieszkańcy mówią, co zabraliby w podroż. Przedmiot musi rozpoczynać się na pierwszą literę imienia. Wypowiedź ma poprzedzać przypomnienie, co zabraliby poprzednicy. Salwom śmiechu nie ma końca. Tak jak i pląsom, które przy ognisku mają szczególny urok.

– Nie sądziliśmy, że to spotkanie przeciągnie się aż do północy – mówi Hanna Borycka, sąsiadka Bartosiewiczów, która przy ulicy Łącznej mieszka 9 lat. – Zanim wybudowaliśmy dom, przez wiele lat uprawialiśmy tę ziemię. Jest to moja ojcowizna. Kiedyś wszystkie okoliczne pola należały do mojego pradziadka Jana Ćwieka. Dziś, choć mamy daleko do miasta, jesteśmy szczęśliwi, że tu mieszkamy. Panuje tu taka cisza, która czasem aż boli. Teraz atutem tego miejsca jest też świadomość, że blisko mamy wiele osób, które nie są już anonimowe – przyznaje H. Borycka.

Podobnego zdania jest także Anna Konecka, która przy ulicy Sierakowickiej mieszka 6 lat. – Wprowadzając się tu, miałam poczucie, że jest to moje miejsce na ziemi, z którym wiązałam plany pracy. Budując duży dom, mieliśmy w planach zostanie zawodową rodziną zastępczą, która od zawsze była moim marzeniem. Cel udało się zrealizować, bo Wojtek dostał z pracy pieniądze za brak kwatery. Wtedy powiedziałam mu o swoich marzeniach. I choć nie był na początku przekonany do tego pomysłu, wiem, że zrobił to dla mnie. Nie spodziewałam się, że wejdzie aż tak w rolę. Dziś zaskakuje mnie swoją otwartością – opowiada, zerkając na ogień i bawiące się dzieci Anna Konecka, na którą z sympatią i podziwem patrzy Krystyna Salamon.

– Fenomenem tego miejsca są ludzie. Od wielu lat mam takie przekonanie, że gdyby coś złego komuś się tu stało, wszyscy pospieszyliby mu z pomocą. Otwartość na siebie widać tu nie tylko w czasie ogniska, ale także gdy ktoś z mieszkańców umiera. Zawsze wtedy ludzie kupują duży wieniec i wielu idzie na pogrzeb. Myślę, że nie bez znaczenia jest i to, że mamy tu swoje kółko różańcowe – wtrąca pani Krystyna.