Dobrze, że tu trafiłam

Jarosław Jurkiewicz; GN 36/2012 Koszalin

publikacja 23.09.2012 07:00

Tu uczą się życia, wiedzą, że komuś na nich zależy. Dom dziecka stał się ich rodziną.

Dobrze, że tu trafiłam Jarosław Jurkiewicz/ GN U Karnickich swój dom znalazło prawie 50 dzieci.

Paulina ma 16 lat. Starsza siostra wyjechała do Anglii. Dwaj bracia zmarli zaraz po urodzeniu. – Przyrodniego rodzeństwa nawet nie zliczę. Ojciec miał w życiu wiele kobiet. Odszedł, kiedy Paulina skończyła 5 lat. Niedługo potem siostra opuściła dom i zerwała kontakt z rodziną. Matka nie umiała poradzić sobie z problemami, ucieczkę znajdowała w wódce. Azylem Pauliny stał się dom babci. Ale babcia zachorowała i zmarła. Matka wtedy piła już na umór. – Nikt się mną nie interesował. Robiłam światu na złość.

Nie uciekała z domu, po prostu wychodziła na kilka dni. I tak nikt jej nie szukał. Celowo kaleczyła dłonie, tak próbowała zwrócić na siebie uwagę. Kiedy wychodziła z domu, pijaną matkę zamykała na klucz. Raz zapomniała o kluczu, matka nie wpuściła jej do domu. Ktoś wezwał policję. – Poszłam w miasto, znalazła mnie kuratorka. Kazała wrócić do domu i zabrać ubrania. Krótko była u kuzynki, potem w pogotowiu opiekuńczym. Kiedy trafiła do rodzinnego domu dziecka, była zaskoczona, że ktoś próbuje wyznaczać jej obowiązki. – Wcześniej nikt mi niczego nie nakazywał. A tu musiałam mieć jakieś dyżury, wracać na czas ze szkoły. 24 sierpnia minęły trzy lata, jak jest u państwa Karnickich. – Dobrze, że tu trafiłam, bo nie wiem jak bym skończyła – mówi. Ma talent wokalny, w gimnazjum śpiewała na akademiach szkolnych. Wkrótce zacznie naukę w liceum. Odwiedza matkę w Białogardzie. Matka próbuje się leczyć. – Takich prób było już trzy albo cztery – Paulina macha ręką z rezygnacją. Czasami w mieście spotyka też ojca. Wymienią kilka zdań. – Bliższych kontaktów nie utrzymujemy.

Mama znow była pijana!

Parterowe mieszkanie na koszalińskim osiedlu Północ. Właściwie to trzy mieszkania połączone w jedno: osiem pokoi, dwie łazienki, duża kuchnia z jadalnią, długi przedpokój pełen butów. Kiedy ponad 20 lat temu budowano blok, od razu wydzielono tu miejsce na rodzinny dom dziecka. Urszula i Zygmunt Karniccy prowadzą ten dom od sześciu lat. Przez ten czas przewinęło się tu prawie 50 dzieci. Studentka Akademii Pomorskiej w Słupsku napisała nawet pracę magisterską o ich domu. – Żona pamięta wszystkie dzieci z imienia i nazwiska. Jest w stanie podać nawet ich datę urodzenia – tłumaczy pan Zygmunt. Dzieciaki właśnie wróciły z obozu harcerskiego w Jarosławcu. W łazience na pranie czeka siedem plecaków ubrań. Czterolatka Gabrysia wędruje między placem zabaw a salonem. To ulubienica całego domu. Jest tu z trzema braćmi. Maciek i Przemek zdali do drugiej klasy. Gracjan ma wadę wymowy, na początku trudno było się z nim dogadać. – Chodzimy do logopedy, ćwiczymy. Są efekty – cieszy się Urszula Karnicka.

Najstarszy z rodzeństwa, Damian, to zapalony piłkarz, gra w koszalińskiej Gwardii. W czasie mistrzostw Europy nie przepuścił ani jednego meczu. O najlepszych zawodnikach wie prawie wszystko. Po przyjeździe z Jarosławca obchodził 12. urodziny. Był tort i gromkie „Sto lat”. Tu każde urodziny to wielkie święto. – Każdy wychowanek, kiedy opuszcza nasz dom, dostaje komplet zdjęć i innych pamiątek. To ich wyprawka – dodaje pani Urszula. Cała czwórka czeka na adopcję. Czasami, kiedy rodzeństwo działa na siebie destrukcyjnie, sąd decyduje o jego rozdzieleniu. Ale Damian, Gabrysia i średni bracia są bardzo ze sobą zżyci, więc mają trafić do jednej rodziny. Ale znaleźć ludzi, którzy zdecydują się adoptować całą czwórkę, nie będzie łatwo. – Więc może do dorosłości będą u nas – zastanawia się Karnicka. Bo o powrocie do rodzinnego domu mowy nie ma. Tam króluje alkohol.

W przytłaczającej większości problemy nastolatków, które trafiają do rodzinnego domu dziecka, wynikają z alkoholizmu rodziców. 17-letni Łukasz z dzieciństwa pamięta tylko awantury i libacje. Tu, w domu dziecka, znalazł azyl. Zajął się sportem, nieźle się uczy. Co jakiś czas odwiedza rodziców i wraca podłamany. „Mama obiecała, że odstawi wódkę, a znów była pijana”– żali się. – Zarzeka się, że już do niej nie pójdzie. Ale po tygodniu mięknie – opowiada Urszula Karnicka. Dom Oskara jest wyjątkowy – tam nie było alkoholu. Ale matka zupełnie nie radziła sobie z wychowywaniem dzieci. Oskar trafił do domu dziecka, młodsi bracia bliźniacy zostali adoptowani. – Są za granicą, nie wiem gdzie – tłumaczy, szykując się do odwiedzin u matki. Pani Urszula przez telefon ustala z nią, jak długo może u niej zostać. Oskar ma talent plastyczny. Wygrywa konkursy szkolne i przeglądy miejskie. Tylko jest bardzo zamknięty w sobie. Melancholik, całymi dniami przesiaduje w pokoju. – Czasami prawie na siłę wyciągam go na dwór. Tu każde dziecko to odrębny świat, do każdego trzeba znaleźć inny klucz – dodaje pani Urszula.

Wszystkich nie adoptujemy

Karniccy mają trzech własnych synów, dwaj starsi już się usamodzielnili. Najmłodszy, Mariusz, właśnie rozpoczyna studia. Wychowaniem obcych dzieci zajęli się, kiedy Mariusz kończył trzecią klasę podstawówki. We własnym 75-metrowym mieszkaniu najpierw prowadzili rodzinę zastępczą. Po dwóch latach zdecydowali się założyć pogotowie opiekuńcze. Dzieci trafiały do nich na kilka miesięcy, kiedy rodzice byli na ostrym zakręcie: pili, chorowali. Ośrodek adopcyjny szukał rodziny zastępczej. – Najpierw był Łukasz. Kiedy od nas odchodził, płakaliśmy wszyscy, łącznie z Mariuszem. Mówiliśmy, że weźmiemy go w adopcję – opowiada Urszula Karnicka. – Ktoś nam uświadomił, że wszystkich dzieci nie adoptujemy, że musimy nabrać dystansu. Bo one przychodzą do nas tylko na trochę.

Potem płakali jeszcze, kiedy odchodzili Kacper i Amelka. Bo tu nie da się pracować bez emocji. Kacper był wcześniakiem, przy urodzeniu ważył 770 gramów. Do rodzinnego domu dziecka trafi ł, kiedy skończył miesiąc. – Był mały jak pisklak. Kiedy brałam się za jego kąpanie, pot spływał mi po plecach z emocji, choć dużo dzieci wychowałam. Kacper i Amelka trafili do rodziny w Szwecji. Dobrze się rozwijają, Karniccy systematycznie dostają zdjęcia. – Niedawno Kacper odwiedził nas ze szwedzkimi rodzicami. W drzwiach stanął dorodny ośmiolatek. Byłam wzruszona.

Zmienić się? To nie jest łatwe

Mogli już sobie odpuścić, zasiąść przed telewizorem. Zdecydowali się na rodzinny dom dziecka. – Broniliśmy się przed zgnuśnieniem. Chcieliśmy wciąż być potrzebni – mówi Zygmunt Karnicki. Najtrudniej było na początku. Bo tu nie przychodzą anioły: mają na koncie ucieczki, kradzieże, żebractwo. Zdarzało się, że żeby zmylić czujność opiekunów, dzieciaki wychodziły na dwór przez okno na końcu mieszkania. Zostawiały ślady na ścianie bloku. – Kazałem im czyścić elewację przy obcych ludziach. Poskutkowało, zapamiętały, że w domu są drzwi. Skargi od sąsiadów, ze spółdzielni mieszkaniowej, ze sklepu były regułą. – Do szkoły byłem wzywany prawie codziennie – wspomina pan Zygmunt. – Na szczęście i podstawówka, i gimnazjum są od nas o rzut beretem. Byłem tam po kilku minutach. Doszły kłopoty z narkotykami. – Zdecydowaliśmy się na testy. U jednego z wychowanków wykryto amfetaminę. Zdecydowaliśmy się na powtórne badania. I znów okazało się, że był naćpany – dodaje Zygmunt Karnicki. – Pożegnaliśmy się z nim. Trafił do ośrodka resocjalizacyjnego. Nie mogliśmy pozwolić, by jedno zgniłe jabłko zatruwało pozostałe. Dziś nie ma już skarg ze szkoły, skończyły się kłopoty z narkotykami – dzieciaki wiedzą, że w każdej chwili mogą zostać poddane badaniom. – Razem pracujemy nad tym, by zerwały ze złą przeszłością. „Myśli wujek, że tak łatwo się zmienić” – powtarzają mi czasem.

Wychowankowie – szczególnie ci najmłodsi – są zdezorientowani, odruchowo szukają w Karnickich ojca i matki. – Ale my nie staramy się zastąpić im rodziców. Zostajemy ciocią i wujkiem. Mamy raczej pomóc im w powrocie do rodzinnego domu. A jeśli to nie jest możliwe, przygotować do życia w rodzinie zastępczej – wyjaśnia pani Urszula. W szkole angażują się we wszystkie imprezy. – Kiedy jest dzień ciasteczkowy, piekę ciasto jak każda matka – mówi. Nie odpuszczają żadnego festynu organizowanego przez spółdzielnię. – Bo powinniśmy ich nie tylko nakarmić, ale też wychować. I zająć czas. Treningi piłkarskie, kółka plastyczne – co kto lubi – objaśnia opiekun. W piwnicy urządził chłopakom siłownię. Pół godziny na drążkach i już nie mają siły na głupoty. Robią wypady rowerowe za miasto. Biegają, zdobywają dyplomy. Najstarszy, Marek, brał udział w Biegu Papieskim, był dumny kiedy ludzie bili mu brawo. – Przy okazji i ja zacząłem biegać. W ubiegłym roku brałem udział w biegach na różnych dystansach – 5, 10, 15, 21 i 42 kilometry. Chciałem ich zmobilizować, pokazać, że i po pięćdziesiątce można być aktywnym – dodaje pan Zygmunt. Z tymi starszymi trzeba też czasem przegadać cały wieczór, wchodzenie w dorosłość to przecież nie jest prosta sprawa.

Dom, a jednak firma

W wakacje w domu jest trochę więcej luzu. Ale maluchy wstają już o siódmej, starsi lubią pospać. W roku szkolnym jest większy rygor. Śniadanie szykują sami, tylko najmłodszym trzeba podgrzać mleko. Codziennie trzeba kupić 4–5 bochenków chleba, pół kostki masła, pół kilograma wędlin. Dyżurni sprzątają kuchnię, wszyscy robią porządki w swoich pokojach. Po szkole jest obiad. – Gotuję 6 litrów zupy, ziemniaków minimum 5 kilogramów – opowiada pani Ula. – Jeśli jest spaghetti, potrzeba nawet dwa kilogramy makaronu. Bardzo to lubią. Zakupy robią raz w tygodniu, wszyscy się w nie angażują. Po południu zajęcia sportowe, a o godz. 17 nauka własna. Pora jest żelazna, za spóźnienie są punkty karne. Obowiązków nie brakuje: współpraca z sądem, opieką społeczną, kuratorem zawodowym. Ważne są kontakty z rodziną biologiczną dziecka. Tu nie zawsze jest miło: zdarzają się wyzwiska, pogróżki. Rodzinny dom dziecka to firma budżetowa, z własną księgową. Zdarzają się kontrole z urzędu skarbowego.

„Wystarczy jedno słowo…”

Mariusz, syn Karnickich, przyznaje, że tych, którzy w rodzinnym domu dziecka są dłużej, traktuje jak brata czy siostrę. Ale pamięta, że były trudne dni. Chciał mieć rodziców i dom tylko dla siebie. „Jedno twoje słowo i zostawiamy tę pracę. Mamy trzymiesięczne wypowiedzenie. Kończymy” – mówiła mama. „A oni?!” – pytał ze łzami w oczach. I już nie było dyskusji. – Będziemy zajmować się tymi dziećmi tak długo, aż uznamy, że nie możemy nic im już zaoferować – mówi opiekun. – Bo w tym zawodzie też można wypalić się wewnętrznie. Satysfakcja jest, bo dzieciaki, nawet jeśli się usamodzielnią, chcą do nich wracać. Karolina cztery lata spędziła pod opieką Karnickich. Dostała mieszkanie po rodzicach, kończy szkołę. Na kilka dni przyjechała w odwiedziny. Mówi, że czuje się tu jak w rodzinnym domu. – Widziałam ogłoszenie, że sąsiad chce sprzedać mieszkanie. Kupię i będę miała bliżej – śmieje się.

PS. Imiona wychowanków zostały zmienione.