Najlepsze jeszcze przed nami

Regina Brett: Bóg nigdy nie mruga

www.insignis.pl |

publikacja 14.11.2012 07:00

Ona miała na myśli deser. Tak samo można podchodzić do życia.

Najlepsze jeszcze przed nami Regina Brett: Bóg nigdy nie mruga

Słyszałam kiedyś o matce, która miała w zwyczaju przyrządzać wspaniały posiłek, patrzeć jak domownicy rozkoszują się każdym kęsem, a potem, zanim zdążyli sprzątnąć ze stołu, oznajmiać:

– Nie tak szybko. Najlepsze jeszcze przed nami.

Miała na myśli deser. Tak samo można podchodzić do życia.

Przez większość życia rzadko spodziewałam się deseru. Kiedy dorastałam, deser pojawiał się w święta albo na urodziny, rzadziej po obiedzie w zwykły dzień tygodnia. Podstawą naszych posiłków były mięso i ziemniaki. Zawsze ziemniaki.

Tata kupował je w ponad czterdziestokilogramowych workach, a mama robiła, co w jej mocy, żeby wyczarować z nich ciekawe dania dla jedenaściorga dzieci. Tata zapewniał nam dach nad głową, mama – czystą pościel i trzy pełne posiłki. Nie otulała nas do snu, nie śpiewała nam kołysanek, nie rozpieszczała nas. Niewiele było czasu, żeby ją poznać.

Kiedy masz dużo rodzeństwa, jesteś kochany jako część grupy. Gdy musisz dzielić się mamą z pięcioma siostrami i pięcioma braćmi, związek z nią jest inny. Nie miałyśmy na tyle bliskiej relacji, żeby urządzać wspólne wypady na zakupy. Nie kumplowałyśmy się ze sobą jak wiele matek i córek. Nasz związek był na tyle pogmatwany, że po niemal pięćdziesięciu latach bycia jej córką wciąż usiłowałam go zrozumieć. Nie byłyśmy sobie wrogie. Byłyśmy sobie obojętne.

Nigdy nie połączyła nas taka więź, za jaką inne kobiety tęsknią po śmierci swoich matek. Przez wiele lat kochałam ją dość nieporadnie. Byłam już wówczas dorosła, więc winę ponosiłam ja, a nie ona.

Z jednej strony, chciałam to naprawić. Z drugiej, przestało mi na tym tak bardzo zależeć. Kilkadziesiąt lat czekałam, aż mama zrobi pierwszy krok. Na tym czekaniu upłynęła mi większość życia. Czy to ja miałam poprawić nasze relacje? A może ona? Tak naprawdę nic się między nami nie zepsuło. Po prostu nasza więź nigdy się w pełni nie rozwinęła.

Przez te wszystkie lata pytałam o to innych ludzi: terapeutów, przewodników duchowych i mnichów na rekolekcjach. Opowiadałam, że nic nas nie łączy. Wszyscy dawali mi tę samą radę: zaakceptuj to. Nie musisz mieć bliskiej relacji ze swoją mamą.

Ale wszyscy inni mają. Czy i my mogłybyśmy się jeszcze do siebie zbliżyć?

Moja przyjaciółka Suellen zaproponowała, żebym spisała listę rzeczy, za które jestem wdzięczna mamie. Rada w stylu Oprah Winfrey, pomyślałam. Suellen powiedziała, że efekty będą imponujące.

– Skup się wyłącznie na tym, co zawdzięczasz mamie, i wypisz wszystko, nawet najdrobniejsze sprawy – poradziła.

Zaczęłam od wdzięczności za to, że dała mi życie, wikt i opierunek. Na tym skończyły mi się pomysły. Urodziła po mnie jeszcze tyle dzieci – sześcioro – że w tym całym zamieszaniu straciła mnie z oczu.

Od czasu do czasu dopisywałam kilka punktów, ale lista wywoływała we mnie przede wszystkim frustrację, bo uświadamiała mi boleśnie, czym nie jest dla mnie moja mama. W końcu przestałam nad nią pracować.

Zbliżały się urodziny mojej mamy. Okrągła, siedemdziesiąta piąta rocznica. Moja siostra urządzała wielkie przyjęcie w Columbus. Ja miałam za zadanie przywieźć mamę, czyli jechać z nią samochodem przez dwie i pół godziny. Na samą myśl cierpła mi skóra. O czym miałybyśmy rozmawiać przez tyle czasu? W pewnym sensie byłyśmy sobie obce. Nie wiedziałam nawet, co jej kupić. Nie miałam pojęcia, jaką lubi biżuterię, ubrania czy muzykę. Dzień przed przyjęciem wciąż jeszcze nie wybrałam żadnego prezentu.

Więc podarowałam jej typowy prezent pisarza. Napisałam coś dla niej.

W noc przed przyjęciem wyciągnęłam zapomnianą listę i usiadłam do komputera. Nie położyłam się spać, dopóki nie wymyśliłam siedemdziesięciu pięciu rzeczy, za które kocham moją mamę. Wymieniłam całe rodzeństwo, więc na początek miałam już dziesięć punktów. Im dłużej pisałam, tym bardziej pustka w moim sercu wypełniała się najróżniejszymi wspomnieniami. Niektóre mnie rozśmieszyły, inne doprowadziły do łez. Kiedy skończyłam, była trzecia nad ranem. Wydrukowałam listę, zwinęłam ją i przewiązałam wstążką. Znalazłam jeszcze w internecie listę ważnych wydarzeń, które miały miejsce w 1930 roku, kiedy mama przyszła na świat, i ją też wydrukowałam. Potem zaprojektowałam bon na całodzienne zakupy i zapakowałam wszystko razem.

Następnego dnia kupiłam w sklepie z zabawkami małą plastikową koronę, po to by jubilatka mogła na jeden dzień zamienić się w Królową Matkę. Chciałam, żeby poczuła się wyjątkowo, ale nie wiedziałam, czy to się uda. Mama zawsze ciężko przechodziła swoje urodziny. Kiedy dorastaliśmy, tata dawał nam pieniądze, żebyśmy coś dla niej kupili, ale żaden prezent nie spełniał jej oczekiwań. Było tak, jakby urodziny budziły w niej jakiś tajemniczy żal, przez który nie potrafiła być szczęśliwa.

Tliła się we mnie nadzieja, że przyjęcie okaże się udane, ale spodziewałam się raczej klapy. Martwiłam się, że niezależnie od naszych starań, nie będzie zadowolona ze swoich urodzin.

Bruce pojechał ze mną po moją mamę. Wciąż mieszkała w tym samym domu, w którym wszyscy się wychowaliśmy. Podczas długiej drogi do Columbus mój mąż podtrzymywał rozmowę. Pytał mamę o jej życie i sprawił, że się przed nim otworzyła.

Zaczęła opowiadać historie, których nigdy wcześniej nie słyszałam. Mówiła, jak ciężko jej było dorastać na farmie z rodzicami imigrantami, którzy nie potrafili czytać ani pisać po angielsku. Jak ciężko jej było, gdy trzej bracia poszli na wojnę, zniknęli na wiele lat i nikt nie wiedział, co się z nimi dzieje. Jak ciężko jej było, gdy wyprowadziła się jej jedyna siostra. Tyle że ona nie używała słowa „ciężko”. Po prostu tak wyglądało jej życie.

Zanim dojechaliśmy do domu mojej siostry, zorientowałam się, jak niewiele wiem o kobiecie, która mnie urodziła.

Na przyjęciu włożyłam mamie na głowę zabawkową koronę i wszyscy mianowaliśmy ją naszą Królową Matką. Nosiła ją przez cały czas z takim uśmiechem, jakby naprawdę na ten dzień została władczynią. Porozmawialiśmy, zjedliśmy tort, a potem otworzyła prezenty. Moje rodzeństwo wiedziało, co jej się spodoba, jaka sukienka, bluzka czy książka.

Ja wręczyłam mamie zwój o życiu w 1930 roku. Zaczęła wspominać. Urodziła się w roku, gdy Nancy Drew zaczęła rozwiązywać zagadki, Babe Ruth zarabiała osiemdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, a Clarence Birdseye wynalazł mrożonki. W tym samym roku odkryto Plutona, a naukowcy przewidywali, że do 2050 roku człowiek stanie na Księżycu.

Wszyscy się uśmialiśmy. Nagle coś we mnie wstąpiło. Zamiast wręczyć mamie listę z moimi podziękowaniami, rozwinęłam ją i odczytałam na głos:

„Siedemdziesiąt pięć lat!!! Wypełniłaś je wieloma darami. Dziękuję za nie Tobie, a Bogu za to, że dał mi Ciebie”.

Podziękowałam jej za to, że była gospodynią domową i poświęciła dla nas karierę, o której być może marzyła. Za to, że została z Tatą przez te wszystkie lata, kiedy kobiety w całym kraju rozwodziły się z mężami z błahych powodów.

Za to, że napełniała nasze koszyczki wielkanocne i udawała Wróżkę Zębuszkę. Za to, że w każde Święta Bożego Narodzenia tworzyła tak magiczny nastrój, że słyszeliśmy kopyta reniferów na dachu. Za to, że dostawaliśmy od niej pieniądze na prezenty pod choinkę dla siebie nawzajem, żebyśmy zrozumieli, że w tych świętach chodzi przede wszystkim o to, żeby dawać.

Za to, że nauczyła nas zmieniać pieluchy tak, żeby nie ukłuć dziecka, ani siebie. Za to, że znienacka zaczynała tańczyć polkę w salonie. Za to, że pokazała nam ­Perry’ego Como, The Mills Brothers i Mitcha Millera. I za najlepszą muzykę na świecie, gdy z zadowoleniem nuciła w kuchni.

Za domową zupę pomidorową, makowiec i kiełbaski w cieście. Za wyszywane na szydełku ozdoby bożonarodzeniowe na nasze choinki i koce na nasze tapczany. Za to, że pozwalała nam oglądać The Three Stooges („Głupi, głupszy, najgłupszy”) każdego dnia.

Za to, że codziennie budziła nas do szkoły, czasem po pięć razy. Za jej piękny, a przez to niepodrabialny charakter pisma na każdym usprawiedliwieniu. Za to, jak się przejmowała, gdy któreś z nas zapomniało o szkolnym zadaniu, zerwało z chłopakiem, albo umawiało się z niewłaściwą osobą.

Za to, że pozwalała nam używać pustych butelek po płynie do zmywania naczyń jako broni w wodnych wojnach. Za to, że nie mieliśmy szlabanu nawet wtedy, kiedy odpaliliśmy sztuczne ognie w ogródku. Za to, że nie zawsze skarżyła na nas tacie.

Za to, że nauczyła nas nie stać przed otwartą lodówką, bo to nie klimatyzacja. Za to, że znosiła nasze ćwiczenia na pianinie. Za to, że myła nam głowę nad kuchennym zlewem, zanim zamontowaliśmy prysznic w łazience. Za to, że dzięki niej poznałam twórczość jej ulubionej felietonistki, Ermy Bombeck.

Za to, że leczyła nasze skaleczenia płynem Bactine i buziakiem. Za to, że otwierała nam drzwi o drugiej nad ranem i nie zadawała żadnych pytań do następnego ranka. Za to, jak się martwiła, kiedy któreś z nas zgubiło pracę domową albo zapomniało zabrać do szkoły drugiego śniadania.

Za to, że nie pozwalała nam biegać z nożyczkami, mieć wiatrówki ani przylepiać języka do zimnego metalu zimą. Za to, że dopilnowała, żeby żadne z jej dzieci nie trafił piorun i żeby nikt z nas nie oślepł od włosów wpadających w oczy ani nie wylądował na ostrym dyżurze w brudnej bieliźnie.

Za to, że nie wyrzuciła mnie z domu, kiedy dowiedziała się, że jestem w ciąży. Za to, że była przy mnie w szpitalu, kiedy zaczęłam rodzić. Za jej opiekę nad moją córką, kiedy ja przez wiele lat usiłowałam ułożyć sobie życie.

Za to, że każdemu z nas pomogła stać się najlepszą wersją siebie. Za to, że przebaczała nam nasze najgorsze zachowania. Za to, że modliła się za nas, kiedy nie wiedzieliśmy nawet, że potrzebujemy modlitwy. Za to, że wszystkich nas kochała jednakowo i nigdy nie dała po sobie poznać, że to mnie kocha najbardziej.

Mama promieniała radością, a moi bracia i siostry dodawali kolejne punkty do listy. Te urodziny zamieniły się w festiwal miłości. Każdy z rodzeństwa dzielił się swoimi najpiękniejszymi historiami i wspomnieniami.

W drodze do domu mama mówiła niewiele.

Mój mąż puszczał z płyt kompaktowych ścieżkę dźwiękową jej życia: Franka Sinatrę, Nat King Cole’a, Ellę Fitzgerald.

Ja też głównie milczałam. Myślałam o tej kobiecie na tylnym siedzeniu. Nigdy nie widziałam w niej dziewczynki, która musiała tłumaczyć telegramy przysłane rodzicom, imigrantom z Czechosłowacji, zawiadamiające, że jej brat Chuck trafił do niemieckiego obozu jenieckiego, a jej brat Mike zachorował na malarię podczas misji zamorskiej. Kiedy skończyła dziesięć lat, została sama na wielkiej farmie z rodzicami, którzy nie znali Ameryki. Musiała się czuć bardzo samotna.

Tej niedzieli, kiedy odwieźliśmy ją do domu, mama wydała mi się nową osobą. Wyglądała jak ktoś inny, ktoś, kogo mogłabym poznać. Powiedziałam jej, że zobaczymy się jutro. De facto urodziny mojej mamy przypadały właśnie w poniedziałek, dzień po przyjęciu. Obiecałam zabrać ją wtedy na zakupy.

Ale w niedzielę późną nocą mój mąż trafił do szpitala po ataku kamicy nerkowej. Spędziłam z nim wiele godzin na ostrym dyżurze, dopóki nie przyjęto go na oddział. Miałam pretekst, żeby odwołać naszą wyprawę na zakupy. Mama by to zrozumiała. Może nawet by się tym nie przejęła. Ale wiedząc, ile razy przeżyła w życiu zawód, nie mogłam jej tego zrobić. Chociaż mnie kusiło. Po części dlatego, że mój mąż był w szpitalu, ale głównie ze strachu. Chciałam zachować nadzieję na nowy początek z tą kobietą, którą odwieźliśmy do domu. A co, jeśli zabiorę ją na zakupy i znów będziemy sobie boleśnie obojętne, jak dawniej?

Ale musiałam przyjść. Dałam słowo. Jechałam po mamę godzinę, zastanawiając się przez całą drogę, jak ja wytrzymam na tych zakupach. Nie znoszę centrów handlowych.

Kiedy po nią przyjechałam o dziesiątej, przywitała mnie przy drzwiach elegancko ubrana, z torebką dobraną do bluzki i sznurem pereł na szyi. Stolik kawowy w salonie zamieniła w mały ołtarzyk. Rozłożyła na nim ozdobną serwetkę i ustawiła kwiaty obok swojej urodzinowej korony i zwoju kartek z podziękowaniami. Na biurku leżał otwarty kalendarz.

Pod datą 15 sierpnia, w dniu swoich urodzin, wpisała na całej stronie tylko jedną rzecz: „Zakupy z Reginą”. Przełknęłam łzy wzruszenia i wstydu, że prawie odwołałam nasz wypad.

Poszłyśmy więc na zakupy. Poruszała się powoli, krążąc między wieszakami i oglądając każdą bluzkę od kołnierzyka aż po rąbek. Na początku się niecierpliwiłam. Czemu znalezienie ubrania zabiera jej tyle czasu? Aż wreszcie zrozumiałam: mamie było wszystko jedno, co kupi. Chciała po prostu spędzić ze mną trochę czasu. Więc zwolniłam. Zabrałam ją na lunch, a potem zawiozłam do dwóch kolejnych centrów handlowych. W ostatnim sklepie znalazła cały wieszak ubrań, które jej się spodobały. Kupiłam wszystkie, które na nią pasowały.

Zanim odwiozłam mamę do domu, namówiłam ją na deser. W końcu miała urodziny.

Usiadłyśmy w słońcu z lodami włoskimi, śmiejąc się i gawędząc. Dla przechodniów wyglądałyśmy jak matka i córka, które świetnie się ze sobą dogadują. Była piąta po południu. Spędziłyśmy razem cały dzień, tylko we dwie, pierwszy raz w moim życiu.

W drodze powrotnej wyznała mi, że rodzice nigdy nie obchodzili jej urodzin. W dzieciństwie jedyne przyjęcie urządzili jej przyjaciele, gdy kończyła szesnaście lat, bo dowiedzieli się, że ma urodziny.

Mama podziękowała mi za zakupy, lunch i deser. Brzmiała bardziej jak dziewczynka niż siedemdziesięciopięcioletnia kobieta, kiedy powiedziała:

– To najlepsze urodziny w moim życiu.