Miłości mamy dużo

Agnieszka Gieroba; GN 3/2013 Lublin

publikacja 26.01.2013 05:26

Maja ma dwa miesiące. Jest siódmym dzieckiem Justyny i Janusza. Śpi w swoim łóżeczku pod oknem cichutko, nieświadoma jeszcze, że rodzice mają kłopoty. Dla niej liczy się to, że jest kochana, a to, że mama marzy o pampersach dla niej, to zupełnie inna sprawa.

Dzieci zostają z mamą i ciocią Elą,  (po prawej),  gdy tata szuka pracy Agnieszka Gieroba Dzieci zostają z mamą i ciocią Elą, (po prawej), gdy tata szuka pracy

Justyna jest drobna, ale bardzo silna. – Muszę taka być, bo jak mój mąż Janusz pracuje, na mojej głowie są zakupy czy choćby przyniesienie wody, bo tu, gdzie mieszkamy, nie ma bieżącej wody ani kanalizacji. Wie pani, ile zakupów trzeba zrobić dla siedmiorga dzieci i czwórki dorosłych? – pyta trochę retorycznie. W małym drewnianym domku w dwóch pokojach mieszka z mężem, dziećmi, teściem, szwagrem i czasami jeszcze z ciocią. Na noc pokój, który zajmują, zamienia się w wielką sypialnię. Dwa łóżeczka dla najmłodszych dzieci, dwie wersalki, jak trzeba, to gruba kołdra na podłodze, a na niej puchate poduszki, by dzieciom było wygodnie. Na więcej nie mogą sobie pozwolić. Nie narzeka, choć powodów do tego znalazłaby tysiące. Teraz, kiedy mąż ma dorywczą pracę na budowie, jest trochę łatwiej, ale co będzie, jak ta praca się skończy? Nie chce wybiegać myślą zbyt daleko w przyszłość. Po co?

Przypadek czy Pan Bóg?

Donald Tusk nie był nigdy na Firlejowskiej w Lublinie. Inaczej nie miałby chyba śmiałości mówić o sukcesach swego rządu. Dla przypomnienia: mamy XXI wiek i młodych ludzi pełnych sił i zapału do pracy, której nie mogą znaleźć. Do tego domy, gdzie nie ma bieżącej wody, a więc i toalety. Dobrze, że większość dzieci jest na tyle małych, że swoje potrzeby mogą załatwiać na nocnik, bo zimą wychodzenie na dwór nie należy do przyjemnych. Dom jest stary i wymaga remontu, ale o tym nawet nikt nie myśli, gdy brakuje na chleb. – Jedni powiedzą, że do rodziny Justyny i Janusza trafiliśmy przypadkiem, inni – że sam Pan Bóg nas tutaj przyprowadził – mówi Wojciech Łopuszyński ze wspólnoty neokatechumenalnej, który z żoną wspiera rodzinę Janusza i Justyny. – Na pewnym etapie naszej formacji w neokatechumenacie otrzymaliśmy zadanie pójścia do ludzi potrzebujących z Dobrą Nowiną o Jezusie, ale i z konkretną pomocą. Ten adres dostaliśmy od ks. Adama Lewandowskiego, proboszcza z archikatedry. Kiedy zobaczyliśmy, jak dziś żyją ludzie, zrobiło się nam po ludzku wstyd, że takie rzeczy dzieją się obok nas, a my żyjemy sobie spokojnie. Ktoś może powiedzieć, że ludzie mający problemy są sami sobie winni, ale z drugiej strony – czy Jezus nie przyszedł właśnie do tych, którzy się źle mają?

Dzieciństwo Justyny nie należało do łatwych. Była w rodzinie zastępczej, adoptowana przez swoją babcię. Z rodzicami nie miała kontaktu. Babcia dawała jej tyle miłości, ile mogła, ale sama miała 11 dzieci i wielu innych wnuków, więc nie mogła zajmować się tylko Justyną. – Mieszkałam z babcią w kamienicy na Krakowskim Przedmieściu. To była prywatna kamienica, gdzie babcia wynajmowała mieszkanie. Tam też zamieszkałam z Januszem i dziećmi, które zaczęły przychodzić na świat. Kiedy babcia zachorowała i trzeba było umieścić ją w szpitalu, właściciel kamienicy wyrzucił nas z domu. Musieliśmy wprowadzić się do teścia, który oddał naszej rodzinie jeden ze swoich dwóch pokoi – opowiada. Szczerze też przyznaje, że Pana Boga nie było w ich życiu. – Mieszkałam z Januszem bez ślubu. Mieliśmy troje dzieci, kiedy ks. Adam Lewandowski – nasz proboszcz – uświadomił nam, czym jest sakrament małżeństwa i jakie mógłby mieć dla nas i naszych dzieci znaczenie. Wzięliśmy ślub, ale nasza wiara musiała przejść długą drogę. Myślę, że wciąż jesteśmy na jej początku. Jedni mówią, że to, że znaleźli nas ludzie z neokatechumenatu, którzy o nic nie pytali, nie osądzali i nie prawili kazań, tylko zwyczajnie zaczęli pomagać, to przypadek, a ja myślę sobie, że to może jednak Pan Bóg chce nam powiedzieć, że On jest.

Najważniejsze: by miały rodziców

Najstarszy Dawid ma 8 lat. Kamil jest o rok młodszy, Oliwka ma 5 lat, a Kornelia i Otylia to 4-letnie bliźniaczki. Potem urodził się Alan, który skończył właśnie 18 miesięcy, a najmłodsza Maja przyszła na świat dwa miesiące temu. – Ja wychowałam się bez rodziców. Już jako dziecko myślałam sobie, że jeśli będę mieć dzieci, to najważniejsze, żeby miały mamę i tatę. Żyjemy biednie, nawet bardzo biednie, ale miłości mamy dużo, a tego za żadne pieniądze kupić się nie da – mówi Justyna. Najstarszy Dawid chodzi do drugiej klasy. Kamil powinien być w pierwszej, ale został drugi rok w zerówce, bo sobie nie radzi. Gdy miał 9 miesięcy, wylał na siebie wrzątek z gotujących się ziemniaków. Jest bardzo poparzony. – Długo był w szpitalu na intensywnej terapii.

Ma poparzoną głowę, twarz, rączkę. Wymaga kolejnych operacji i rehabilitacji, ale nie możemy sobie na to pozwolić. Przyznaję, że ten wypadek bardzo wpłynął na naszą rodzinę i samego Kamila. Kiedy wrócił ze szpitala cały w bandażach, nie można było go drażnić, zabierać mu zabawek czy popychać. Kamilowi najwięcej można było w domu i dziś to niestety ma swoje złe skutki. Jest niegrzeczny i szkodzi dookoła. Martwię się o niego. Przy siódemce dzieci nie można jednemu z nich poświęcić więcej czasu. Kiedy zajmuję się maluchami, starszych chłopców wychowuje ulica. Nie stać nas na zajęcia pozalekcyjne, wożenie ich na basen czy angielski. Dzięki pomocy neokatechumenatu najstarszy Dawid zaczął jeździć na zbiórki harcerskie. Może to pokaże mu, jak dobrze żyć – ma nadzieję Justyna.

Marzenia – nierealne?

Kiedy pytam Justynę, o czym marzy, nie umie od razu odpowiedzieć. Po chwili wylicza: – Marzy mi się, żeby mieć pampersy dla Majki, mleko Bebiko, którym muszę ją karmić, i buty dla dzieciaków, a jak to bym już miała, to chciałabym mieć własny kąt, gdzie nikt nie musiałby spać na podłodze i gdzie nie musielibyśmy nosić wiader z wodą, by się umyć. Wie pani, ile wiader wody trzeba przynieść i zagrzać, by wykąpać siedmioro dzieci i zrobić pranie? No i gdybyśmy mieli pralkę, też byłoby mi łatwiej – ale to już byłby luksus – opowiada Justyna. Słuchają jej dzieci, a najstarszy Dawid przypomina: – Mamo przecież marzymy jeszcze o słodyczach, nie zapominaj o tym! To Dawid bierze na siebie odpowiedzialność za wiele rzeczy, gdy tata idzie do pracy lub jej szuka. – Z Dawida jest najlepsza niańka i dla Majki, i dla Alana, ale przecież nie mogę go obciążać obowiązkami. Ma dopiero 8 lat. Gdyby nie pomoc cioci Eli i teścia, czyli dziadka Wojtka, nie wiem, czy dałabym radę. Przecież starszych trzeba odwieźć do szkoły i to aż na Niecałą, bo do tej pobliskiej nie chcieli ich przyjąć. A co wtedy zrobić z młodszymi? Bez pomocy rodziny załamałabym się – mówi Justyna.

Justyna i Janusz wiedzą, że można żyć inaczej. Wiedzą to głównie z telewizji, bo w swoim życiu nie mieli możliwości doświadczyć nigdy ani dostatku, ani luksusu. Oboje mają tylko zawodowe wykształcenie i za nauką nie przepadali. Nie dlatego, że nie mają zdolności, tylko dlatego, że nikt im nie pomógł – ani kiedy sami byli dziećmi w szkole, ani gdy weszli w dorosłość. – Czy nasze dzieci czeka ten sam los, co nas i naszych rodziców? – zastanawiają się czasami i choć przypuszczają, że w wielu przypadkach nie będą w stanie pomóc swoim dzieciom, mają nadzieję, że uda się któremuś z nich wyrwać z kręgu biedy.

Bardzo dziękujemy wszystkim za odzew i pomoc.