Dom poza domem

Agnieszka Napiórkowska; GN 6/2013 Łowicz

publikacja 13.02.2013 09:30

– Czasem jest mi przykro, że mimo trudu, jaki włożyłam w to, by się czegoś dorobić, tu przyjdzie mi umierać. Ale tu jest Bóg. Jemu oddaję wszystko i dziękuję za opiekę, jaką jestem otoczona – mówi Daniela Dzierbicka.

Dom poza domem Agnieszka Napiórkowska Halina Urbańska (po lewej) i Daniela Dzierbicka są wdzięczne za troskę i opiekę.

Od ponad 50 lat w Skrzeszewach, w XIX-wiecznym pałacu należącym niegdyś do ziemiańskiej rodziny Grzybowskich, swój dom znajdują osoby starsze i chore. Opiekę zapewniają im prowadzące placówkę siostry ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi, wspomagane przez osoby świeckie.

Bez wakatów

Od 2006 r. zakładem kieruje s. Teresa Mielewczyk, która zanim została dyrektorem, kilka lat pracowała w zakładzie jako pielęgniarka. – Muszę przyznać, że lubiłam być na oddziale. Dla mnie to nie była ciężka praca. Owszem, czasem można się było zmęczyć, ale satysfakcja i uśmiech chorych dodawały sił. Dziś staram się tworzyć zaplecze i zespół, który będzie w jak najlepszy sposób dbał o tutejsze mieszkanki – zapewnia s. Teresa, która nie ukrywa, że w dzisiejszych czasach coraz trudniej zdobyć pieniądze i sponsorów, gotowych wspierać osoby w podeszłym wieku. – Zarówno Unia Europejska, jak i różnego rodzaju instytucje wolą dofinansowywać dzieci i młodzież. O osobach starszych nie myśli się, mimo iż rośnie zapotrzebowanie na tego typu placówki. O ich deficytach świadczy choćby nasza lista oczekujących na przyjęcie, na której jest ponad 30 osób – wyjaśnia siostra dyrektor.

W ZOL w Skrzeszewach nie ma wakatów, przez cały czas przebywa w nim 75 kobiet, z których część przykuta jest do łóżka. Dla większości z nich powstały w XIX w pałac będzie ostatnim miejscem zamieszkania. – Większość naszych podopiecznych stanowią osoby starsze, schorowane, często samotne, które nie muszą być leczone w szpitalu, jednak ze względu na stan zdrowia nie mogą mieszkać same. Niektóre z nich same wybrały sobie to miejsce, inne umieściła tu rodzina. Część z nich mogłaby pozostać w domu, ale… stało się inaczej. Wszystkim, którzy tu trafiają, staramy się zapewnić domową atmosferę. Poza fachową opieką medyczną i terapeutyczną troszczymy się też o ich ducha. Na terenie domu jest kaplica, w której kapelan odprawia codziennie Msze św. i wszystkie nabożeństwa. Jego obecność szczególnie cenią sobie nasze podopieczne – podkreśla s. Teresa.

Tęsknię tylko za rodziną

O domowej atmosferze panującej w Skrzeszewach mówi nie tylko siostra dyrektor, ale także świeccy pracownicy i same chore. – Jestem tu trzy miesiące i muszę przyznać, że nie znajduję powodu do narzekań – mówi Czesława Szymańska. – Sama wybrałam sobie to miejsce. Jestem po udarze i powoli staram się wracać do sprawności. Tu jest świetna rehabilitacja i bardzo miła obsługa, czym nie jestem zdziwiona, bo znałam to miejsce już wcześniej. Odwiedzałam tutaj teściową mojego syna. Kiedy jeden z czterech synów pyta mnie, kiedy do nich przyjadę, mówię, że jak skończę sto lat. Wtedy u każdego trochę pomieszkam i zdążę się im naprzykrzyć. Teraz muszą mnie odwiedzać tu – mówi z uśmiechem pani Czesława.

Ciepłych słów nie szczędzą też Halina Urbańska i Daniela Dzierbicka. Obie zgodnie podkreślają, że jest to miejsce, w którym każdego dnia spotykają się z życzliwością i troską zarówno personelu świeckiego, jak i sióstr. – Nie mam słów, żeby opowiedzieć, jak cudowni pracują tu ludzie – mówi Halina Urbańska, która w Skrzeszewach mieszka drugi rok. – Dziękuję Bogu, że tu trafiłam. Ostatnio mieszkałam u wnuczki w Płocku, ale ze względu na jej wyjazdy zdecydowałam się na to miejsce. Sama nie mogłam mieszkać, bo co wyszłam z domu, budziłam się w karetce. Tu jestem bezpieczna i mam wszystko, czego potrzebuję. Najbardziej cieszę się, że na miejscu jest kaplica. Bez Boga nie umiem żyć. Codziennie odmawiam Różaniec, koronkę i modlę się do Jezusa, któremu oddałam swoje życie, żeby poprowadził je do końca – wyznaje pani Halina, której uśmiech nie znika z twarzy.

– To prawda, to miejsce jest prezentem od Boga – wtrąca pani Daniela Dzierbicka. – Mieszkam tu od roku, od 6 lat jestem wdową. Mam dzieci, ale dzieci jak to dzieci. Pozakładały swoje rodziny. Czasem do mnie zajrzą. Od lat choruję na cukrzycę, przez nią nie mogę chodzić, tracę wzrok. Codziennie dziękuję Bogu, że teraz mam dach nad głową, że jest czysto, przytulnie. Czuję się tu jak w domu, chociaż to nie jest dom. Nie miałam łatwego życia. Urodziłam siedmioro dzieci, z czego dwoje zmarło, ciężko pracowałam, miałam dwa udary, ale Bóg mnie ocalił. Tęsknię tylko za rodziną. Jedyna pociecha w Bogu. Jak przychodzi do nas na salę kapelan, zawsze nam powtarza, że Bóg nas nie opuści – mówi pani Daniela.

Nasze kochane „babcie”

– Od 10 lat prowadzę tu terapię zajęciową. Wspólnie malujemy, bawimy się, słuchamy piosenek – mówi Agnieszka Traczyk. – Nikogo do niczego nie zmuszamy. Chcemy tylko naszym paniom umilić czas. To są naprawdę „nasze kochane babcie”, które potrzebują uwagi. I my im to dajemy. A one traktują nas jak wnuczki czy córki – mówi z uśmiechem pani Agnieszka. – Jest to wyjątkowe miejsce, w którym można uczyć się pokory i szacunku do życia – dodaje Monika Kaczyńska, logopeda. – Na naszych oczach tak wiele osób odchodzi. Pracując z niektórymi, nieraz patrzyliśmy na ich cierpienie czy zmagania. Trudno jest też patrzeć, jak jakaś osoba chce wydobyć z siebie słowo i nie może tego zrobić. Wówczas oddałabym wszystko, żeby jej pomóc. Rozumiem też te panie, które nie chcą patrzeć na siebie w lustrze. W każdej z nich staram się widzieć kogoś mi bliskiego. Wtedy nie mam problemu z cierpliwością – zapewnia M. Kaczyńska.