Na Bałkanach był ich dom

Roman Tomczak; GN 9/2013 Legnica

publikacja 13.03.2013 09:15

– Czasami, zamiast jechać do siebie, do Serbii, wolę pojechać do rodzin w podbolesławieckich wsiach. Tam czuję się jak w domu – mówi dr Gordana Durdev-Małkiewicz, która od sześciu lat prowadzi tam badania językowe.

 Dr GordanaĐurđev-Małkiewicz od sześciu lat prowadzi badania językowe wśród polskich reemigrantów z byłej Jugosławii. Najczęściej prowadzi je po serbsko-chorwacku powyżej: Studentki serbistyki podczas rozmowy z Emilią Hucał, jedną z osób, które wróciły do Polski z byłej Jugosławii w pierwszych latach po wojnie Roman Tomczak Dr GordanaĐurđev-Małkiewicz od sześciu lat prowadzi badania językowe wśród polskich reemigrantów z byłej Jugosławii. Najczęściej prowadzi je po serbsko-chorwacku powyżej: Studentki serbistyki podczas rozmowy z Emilią Hucał, jedną z osób, które wróciły do Polski z byłej Jugosławii w pierwszych latach po wojnie

Pudło pełne dużych i małych kaset magnetofonowych. Nieco mniej płyt CD. Na nich setki godzin nagranych rozmów z Polakami z byłej Jugosławii, którzy po wojnie tysiącami przyjechali do Bolesławca. To pudło to skarb, który dla dr Gordany Đurđev-Małkiewicz jest powodem szczęścia i przerażenia jednocześnie. Szczęścia, bo to chyba praca jej życia. Przerażenia, bo przecież to wszystko trzeba będzie spisać! Od 2006 roku dr Đurđev-Małkiewicz, starszy wykładowca w Zakładzie Serbistyki w Instytucie Filologii Słowiańskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, jeździ ze studentami do Bolesławca i okolicznych wsi, gdzie spotyka się z rodzinami, które w 1946 i 1947 r. przyjechały tu z Serbii, Bośni i innych bałkańskich krajów. Mówi, że to, co udało jej się w tym czasie zobaczyć, usłyszeć i przeżyć, jest największą przygodą w jej życiu. – Kiedy tam jadę, czuję, że jestem u siebie. Wiem, to dziwne, że Serbka może tak się czuć pośrodku Dolnego Śląska, ale tak właśnie jest. Te same emocje, to samo ciepło, a nawet kuchnia. No i oczywiście język. Ileż miałam przypadkowych spotkań, kiedy ktoś, dowiadując się, skąd jestem, pytał zdziwiony: „To dlaczego my nie rozmawiamy po naszemu?!” – wspomina dr Đurđev-Małkiewicz.

Bolesławiec jak Prnjavor

Do Polski przyjechała w 1989 r. Zamieniła Jugosławię, państwo zasobne, nowoczesne i świetnie zorganizowane, na siermiężną i zacofaną wtedy Polskę. Zrządzeniem losu po kilku latach te proporcje się odwróciły. Wybuchła wojna na Bałkanach. Serbia i inne państwa dawnej Jugosławii popadły w ruinę, i – zdaniem dr Đurđev-Małkiewicz – nie mogą podnieść się z niej do dziś. – Polska kwitnie, a my staramy się ciągle gonić Europę. Kiedy tu przyjechałam, w Polsce brakowało podstawowych przyborów higienicznych, a na dworcu w Katowicach okrzyczała mnie babcia klozetowa, bo rzekomo nie zapłaciłam za mycie rąk – wspomina ze śmiechem. Wtedy nie wiedziała, dlaczego na nią nakrzyczała, bo nie znała ani słowa po polsku. Pierwszą pracę dostała na Uniwersytecie Jagiellońskim. Myślała, że już zostanie w Krakowie na dłużej. Ale pewnego dnia zagadnął ją student, że wracając z Niemiec natknął się pod Bolesławcem na restaurację „Prnjavor”. – Prnjavor?! Ależ to w Bośni! – pomyślałam wtedy. – I dlaczego Prnjavor? Belgrad – owszem, zrozumiałabym, ale Prnjavor? Od tego czasu zaczęła interesować się historią Polaków, którzy po wojnie wracali z byłej Jugosławii do Polski, na Dolny Śląsk. Dowiedziała się o emigracji zarobkowej z Galicji, która zaczęła się w 1895 r. i trwała jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym. O całych pokoleniach Polaków, którzy swoje nowe życie zaczynali od karczowania puszcz monarchii austro-węgierskiej. O czysto polskich wsiach pośród bośniackich lasów. Wreszcie o wielkim powojennym exodusie do Bolesławca. – Polacy dostali wtedy od władz do wyboru kilka terenów na Ziemiach Odzyskanych. Wybrali Bolesławiec, bo najbardziej im przypominał Bośnię – wyjaśnia pani doktor.

Czemu nie przyjechała pani wcześniej?

Przyznaje, że z pierwszym przyjazdem do Bolesławca trochę się ociągała. Teraz żałuje. Gdyby pojawiła się tu nie w 2006, ale z pięć lat wcześniej, mogłaby spotkać więcej ludzi, którzy pamiętali Bośnię. Ale chyba tylko to straciła, bo język serbsk0-chorwacki, którym posługiwali się w Bośni, a który sami nazywają jugosłowiańskim, będący mieszaniną języków bałkańskich, ciągle żyje w Bolesławcu i okolicach. – Dlatego od razu postanowiłam, że zacznę tam badania językowe: ile zostało tu serbsko-chorwackiego. Ile się zasymilowało z polskim. Na spotkaniach z tymi ludźmi spędziłyśmy ze studentkami cały pierwszy tydzień. One – zachwycone, nie chciały wracać. Ja także. Pita, rakija, śpiewy, tańce, muzyka – wszystko tak bardzo mi znane, drogie. Bo oni mają w sobie tą bałkańską spontaniczność, której jednak trochę brakuje Polakom – uważa dr Đurđev-Małkiewicz. Zaczęły się wywiady i opowieści. Te po serbsko-chorwacku spisywała głównie dr Gordana, te po polsku – jej studentki. Na stołach, obok jugosłowiańskich przysmaków, pojawiały się zdjęcia, pamiętniki i mapy. I wyrzuty – czemu pani nie przyjechała do nas wcześniej? Ci, z którymi najwięcej rozmawia, mieli po 17–18 lat, jak zostawili swoją przyszywaną ojczyznę, żeby powrócić do kraju przodków. – Oni mówią o Bośni jak o mitycznej Arkadii – mówi dr Đurđev-Małkiewicz. – To fenomen, bo kiedy tam mieszkali, chcieli być najprawdziwszymi Polakami: polski ksiądz, polskie zwyczaje, tradycja i kuchnia. Teraz, w Polsce, mówią o Bośni – „nasz dom.” Na badania, a raczej – na rodzinne spotkania – kilkunastoosobowa grupa dr Gordany wybiera się 3–4 razy w roku. Wie, że to za mało, ale trudno znaleźć wolny termin w natłoku zajęć. Ale jeszcze trudniej jest potem wyrwać się z objęć i domów tych ludzi, zostawić ciepło tak dobrze znane z ojczystej Serbii. – To nie ma końca. Każda wizyta skutkuje następnymi kontaktami. Każde spotkanie to początek kolejnej przyjaźni – mówi dr Gordana.

Bliźniacy po latach

Bolesławiec, Ocice, Gromadka, Wykroty, Różyniec, Osiecznica, Czerna, Tomaszów Bolesławiecki, Kruszyn, Tomisław, Gościszów itd. – to miejsca, gdzie z przygodnie spotkaną osobą ciągle można porozmawiać po serbsko-chorwacku. Także z młodymi. – Wracałyśmy kiedyś stopem z pewnej wsi do Bolesławca. Kierowca, młody człowiek, odbiera w pewnej chwili komórkę i... mówi po serbsko-chorwacku! Innym razem słyszę serbsko-chorwacki wśród ludzi, wysiadających z autobusu miejskiego w Bolesławcu. Takie przykłady można by mnożyć – zapewnia dr Gordana. Na pierwszy rzut oka to rzeczywiście niezwykłe. Ale kiedy się dostrzeże, ile imprez kulturalnych w mieście odbywa się w ciągu roku pod szyldem kultury południowosłowiańskiej, ile zespołów ludowych pielęgnuje bałkańską tradycję, ile lokalnych instytucji kultury ma w swojej rocznej ramówce żelazne elementy mówiące o przesiedleńcach z Jugosławii – przestaje to dziwić. No i przyniesiony stamtąd kult świętych i błogosławionych. – Jednym transportem z przesiedleńcami przyjechały przecież do Bolesławca siostry Adoratorki Najświętszej Krwi Chrystusa. Przywiozły z Jugosławii nie tylko swój charyzmat, nie tylko pomoc w edukacji dzieci, ale także kult św. Marii de Mattias, założycielki ich zgromadzenia, a od kilku lat patronki Bolesławca – podkreśla dr Đurđev-Małkiewicz. Z zespołami ludowymi, które pojawiają się w mieście głównie podczas corocznego festiwalu kultury południowosłowiańskiej a przyjeżdżają z byłej Jugosławii, związana jest ciekawa historia. Jednego roku w grupie artystów z Banja Luki był młody człowiek nazwiskiem Kovč, a w zespole z Bolesławca – chłopak o nazwisku Kołcz. Szybko skojarzono te nazwiska i młodzi ludzie po raz pierwszy w życiu mogli podać sobie dłonie. Okazało się, że ich dziadkowie byli braćmi. Jeden został w Bośni, drugi wrócił do Polski. Ze zdziwieniem stwierdzono, że ich wnukowie byli do siebie podobni jak dwie krople wody.

Las we wsi

Mało kto wie, że z Polaków, którzy zasiedlali przed wojną Jugosławię, Josip Broz-Tito – późniejszy komunistyczny dyktator tego kraju, utworzył podczas II wojny światowej osobny, polski batalion. Polacy mieli swój udział w partyzanckiej walce z Niemcami na Półwyspie Bałkańskim i ich ostatecznym pokonaniu. Do niedawna w jednej z podbolesławieckich wsi żył człowiek, u którego Tito nocował podczas wojny. Niestety, dr Đurđev-Małkiewicz już nie zdążyła spotkać się z tym człowiekiem – zmarł kilka lat przed rozpoczęciem jej badań. Ale ci, którzy żyją i pamiętają tamten powojenny exodus, dużo i chętnie jej o nim mówią. Dużo, bo wyjątkowo sprawna jest pamięć wielu z nich. Chętnie – bo dr Gordana jest Serbką. – Otwierają się natychmiast, jak tylko usłyszą ten język. Dla nich jestem „swoja”. A swoich traktuje się jak rodzinę – mówi dr Đurđev-Małkiewicz. Wielu z jej rozmówców odwiedza kraj swoich przodków. Są jednak i tacy, którzy na pierwszy wyjazd do Serbii zdecydowali się dopiero po 70 latach. Jak wracają, mówią np., że jedli jabłko ze swojego sadu, którym teraz opiekuje się serbska rodzina. Ale opowiadają też o drogach, które kiedyś wyznaczały oś polskiej wsi, a dziś rośnie na nich las. O cmentarzach pośrodku uroczysk, gdzie spośród traw wystają jeszcze krzyże, a na nich tabliczki z polskimi nazwiskami. Dobrze, że teraz powstają organizacje, które chcą zająć się tymi cmentarzami.

W oczekiwaniu na książkę

Nikt, a już na pewno dr Đurđev-Małkiewicz nie wie, kiedy zakończą się jej badania nad kulturą i językiem serbskim. To temat, który żyje, pulsuje energią kolejnych pokoleń. Pojawiają się nowe aspekty badań – socjologiczne, psycholingwistyczne, demograficzne. Żeby jednak nadać jakiekolwiek ramy tej wielkiej przygodzie, jaką są bez wątpienia te spotkania, dr Gordana razem z Jerzym Starzyńskim, szefem łemkowskiego zespołu „Kyczera” z Legnicy, planują zawrzeć dotychczasowy stan badań we wspólnej publikacji. Ta, oprócz opracowań nt. Łemków oraz Polaków z Bośni, będzie zawierała materiały dotyczące m. in. Romów, Żydów, Ukraińców czy Niemców. Dr Gordana marzy jednak o monografii. Opowieści o ludziach, którzy mieszkając w Polsce i będąc Polakami, swój dom mają na Bałkanach.