Otwarte niebo

ks. Roman Tomaszczuk; GN 14/2013 Świdnica

publikacja 11.04.2013 08:00

Kiedy z ciemności wychodzi się na światło, nie od razu można zauważyć samo słońce. Najpierw jest po prostu światłość.

Obaj synowie Jolanty są dowodem na to, że Bóg nie umie być obojętny na ludzką biedę Zdjęcia ks. Roman Tomaszczuk Obaj synowie Jolanty są dowodem na to, że Bóg nie umie być obojętny na ludzką biedę

Bieltex – wciąż wielkie zakłady, setki ludzi stłoczonych przy telewizorze, każdy chce zobaczyć papieża. To nic, że są w pracy, na produkcji – papież ważniejszy. Właśnie wysiada z samolotu. Całuje ziemię, zaraz będzie przemawiał. Jak dobrze, że znowu przyjechał. Pełen życia, ze słowami otuchy i nadziei. Staszek jednak odrywa wzrok od telewizora. Papież ważny, jasne, ale kim jest ta drobna dziewczyna? Czemu z całego tłumu wokół niego właśnie jej twarz przykuła jego wzrok? Co takiego ma w sobie? Nie rozumie nic z tego i już po chwili nie słyszy, nie widzi nikogo i nic oprócz niej, dziewiętnastolatki w niebieskim fartuszku.

Za Maryją stoi Bóg

Matka umiera, a Jola zostaje. Dopiero po kilku dniach od pogrzebu do dziewczyny dociera prawda o jej położeniu. Starsza siostra już poza domem, a ona? Sama z braćmi i ojcem. W przyspieszonym tempie staje się więc „matką”, gospodynią – kobietą samodzielną i obciążoną.

Jej koleżanki chichoczą z ostatnich wydarzeń na prywatce, ona zastanawia się, co jutro ugotować na obiad. Koleżanki opracowują strategię zwodzenia najnowszej męskiej maskotki, ona próbuje wyciągnąć z kłopotów szkolnych swego brata. Koleżanki kłócą się o najnowsze sposoby na odświeżenie garderoby, żeby nadążyć za modą, ona rozgląda się za nową pralką. Ten sam wiek – dwa różne światy. Nie ma pretensji do matki, że ją z tym wszystkim zostawiła. Może dlatego, że mimo wszystko nie jest sama – z tym wszystkim. Bo jest Maryja. Matka Boga – to także, ale najpierw po prostu matka, kobieta, żona, gospodyni, sąsiadka. Jej rodzicielka przygotowała ją do samodzielności. Zaszczepiła w niej kult maryjny. Nie dziwi więc, że Matka Boska obsypywana codziennie tytułami Litanii Loretańskiej wypełnia świat ducha Joli. Maryja rośnie w jej oczach, okazuje się potężną orędowniczką, nieustanną wspomożycielką, strażniczką wiary, cierpliwie słuchającą – bliska jak nikt inny. Niezastąpiona. Nić prostej pobożności i zrozumienia między dziewczyną a Maryją jest niezwykle mocna. Maryja uczy ją Boga, opowiada jej o Jezusie i szepcze w sercu: „Zawsze rób wszystko, co On ci powie. Bezwarunkowo”.

Stany nie dla nas

Staszek nie ma już spokojnych dni. Męczy się, bo chce być z Jolą, jednak ona ma swój świat: obowiązków, pracy, powinności. Wprawdzie traktuje go jak kolegę, ale to nic nie znaczy dla kogoś, kto kocha. Rzuca się więc w wir zajęć, pracy i studiów. Dostaje się na ekonomię. Na roku jest najlepszy. Nie zapomina o Joli. Nie umie. Teraz, jakby wszystkiego było mało, jeszcze cierpi. Bo ona ma kogoś. Wiadomość, że Jola rozstaje się z tamtym chłopakiem, z konkurentem, przyjmuje z ulgą. Jest sama. Ale on wciąż pozostaje tylko kolegą. Na szczęście dziewczyna od czasu do czasu potrzebuje męskiego towarzystwa: a to wesele w rodzinie, a to sylwester albo potańcówka. Nie ma w niej jednak niczego prócz wdzięczności i sympatii. On kocha. Ona lubi. Tylko tyle. Za mało. To może wyjazd do Stanów na stypendium pomoże zapomnieć? Nie pomaga.

Wraca po roku. Ona wciąż sama, on wciąż zakochany. Zatem? Jeszcze jedna próba. Ponownie wyjazd, tym razem do pracy. Kolejny rok: czekania dla niego i rodzenia się uczucia dla niej. Bo Jola z zaskoczeniem zauważa, że boli ją rozstanie, że listy nie wystarczają, że chciałaby Staszka bliżej, na wyciągnięcie ręki… na zawsze? Czemu nie. – To może przyjedziesz do mnie do Stanów? – Dobrze. Nic jednak z tego nie wychodzi. I Staszek wraca.

To nie dla was

Idą do proboszcza. Nie ma na co czekać. Będzie ślub. 25 lutego 1995 r. – O 15.00 – rzuca ksiądz. – Czemu tak wcześnie? – dziwi się rodzina. – Tak będzie dobrze – pada odpowiedź, choć nikt nie wie, co to znaczy. Tak naprawdę. Mieszkają w wynajętym mieszkaniu. Cieszą się sobą – przez cały rok chcą być tylko we dwoje. Są szczęśliwi, ale czują, że tego szczęścia może być więcej, że może być ono głębsze, że może być życiodajne. Zresztą mają już swoje lata: Staszek 30, Jola 28. Chcą mieć dziecko. Jola czuje się gotowa, widzi przecież, jak reaguje na koleżanki, które ze swoimi brzdącami spacerują po parku. Macierzyństwo – upragnione, ono ma być spełnieniem. Nic jednak z tego. To podcina skrzydła miłości w miarę upływania kolejnych miesięcy starań. Dobrze, że koleżanki znają się na sprawie, podpowiadają lekarza, zachęcają do badań. Czasami przecież to kwestia drobiazgów. Trwają poszukiwania przyczyn. Czas płynie. Rodzina się niecierpliwi. Zaczynają się nagabywania. Każdy chce dziecka. Im bardziej chcą oni sami, tym więcej frustracji przynosi kolejne rozczarowanie wynikami.

Trudności zmieniają patrzenie na świat. Jola unika dzieci. Nabiera dystansu do matek. Za bardzo boli ją ich małżeńska niepłodność. Szukają przyczyn. Mały zabieg pomaga jej. Więcej jednak problemów jest z nim. Tak czy inaczej oboje cierpią. Coraz bardziej. – Nie mogą państwo mieć dzieci – pada z ust lekarza. Staszek godzi się z wyrokiem. Przyjmuje go pokornie. Tak po prostu w życiu bywa. Jola nie dopuszcza do siebie znaczenia słów. Słyszy je, ale cała jej istota krzyczy: „Nie!”. – Na in vitro szkoda pieniędzy – dorzuca lekarz, jakby chciał do końca odrzeć ich ze złudzeń. – „Urodzę!” – brzmi uporczywie w sercu kobiety. A po policzkach płyną łzy upokorzenia. I tak jest już za każdym razem, gdy w myślach, w pragnieniach czy w rozmowie pojawia się pytanie o ciążę. „Urodzę!” – łudzi się serce, a łzy sygnalizują: – „Dajcie mi święty spokój. Mam dosyć. Jestem już zmęczona”.

Teraz albo nigdy

– Na co państwo czekają, lata płyną – rzuca proboszcz, ks. Edward Dzik z Pieszyc. Jest kolęda, duchowny nieświadomie rani swych gospodarzy. Reakcja jest automatyczna. Łzy w oczach kobiety i rzeczowe: – Nie możemy mieć dzieci – mężczyzny. Ksiądz jednak nie odpuszcza. – Nie wiecie, jak to się robi? – zaczepia pogodnie. – Do Częstochowy trzeba się wybrać, poza tym jest Wielki Jubileusz, niebo jest otwarte jak rzadko kiedy. Nie przegapcie tej szansy – zachęca na odchodne. Nie ma jednak czasu. Zresztą byli kiedyś w Częstochowie, wprawdzie przy okazji, no ale czy to jakaś różnica? Owszem – dociera do nich któregoś dnia, podczas pacierza: „Zróbcie wszystko, co On wam powie” – a przecież ksiądz przyszedł do nich w Jego imię. Jasna Góra – tym razem specjalnie, z jedną intencją. Spowiedź i Msza św. Co dziwne, ksiądz zapowiada, że modlą się o dar macierzyństwa. Jola niemal fizycznie czuje się poruszona tym zbiegiem okoliczności. – Maryjo, żebyś nas w tym tłumie też zauważyła! – szepcze i gorliwie modli się w intencji innej kobiety i innego mężczyzny, którzy znają ból niepłodności. Rozumie ich doskonale. Współczuje.

Dwa miesiące później jest w ciąży. Ich życie nabiera nowego znaczenia. Ich przyszłość staje się tak różna od tego, co było dotąd. Trwają więc przygotowania do nowego otwarcia na siebie i na nowe życie. Chcą zapanować nad wszystkim. Uczą się rodzicielstwa z mądrych książek, a te mówią, że jeszcze nie czas na rodzenie. – Ale czuję, że to może być już teraz! – upiera się którejś nocy ciężarna. – Jak nie boli, to jeszcze nie teraz – wyrokuje mąż po sprawdzeniu wszystkiego w podręczniku. – Idę wziąć kąpiel – wie swoje i ma rację. Zaskoczeni swoim wcześniakiem pospiesznie decydują o imieniu. – Zajrzyj w kalendarz, co sobie przyniósł? Jakiego patrona? – radzi szczęśliwy ojciec. – Grzegorz i Bożydar – czyta matka. Nie może uwierzyć, że Bóg aż tak bardzo wmieszał się w ich życie. Że aż tak bardzo pochylił się nad ich biedą, okazał im miłosierdzie. Ostatecznie swemu pierworodnemu, urodzonemu w środę w samo południe, gdy na „Anioł Pański” biją dzwony, dają imię Grzegorz. Jola żałuje tylko, że wieczorem nie może jak zwykle wziąć udziału w nabożeństwie do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Tego dnia jest za słaba. Pójdzie za tydzień.

Matka i Syn

– Przez wiele lat od tych wydarzeń czułam niepokój, że nie daję świadectwa o tym, co się wydarzyło. O roku miłosierdzia, bo jubileuszowym roku otwartych drzwi; o Matce Miłosierdzia, która strzegła mnie i moją rodzinę, którą prosiłam o dobrego męża; o godzinie łaski, bo godzinie śmierci Pana; godzinie miłosierdzia, kiedy braliśmy ślub – wylicza Jolanta. Przypominała kogoś, kto zafascynowany światłem, nie dostrzega jego źródła. Teraz widzi już bez cienia wątpliwości, jak Bóg przygotował ją samą i jej męża do udziału w swej chwale. – Wystarczyło brać to, co On zaproponował, wystarczyło wypełnić wszystko, czego chciał od nas – uśmiecha się. Kiedy urodził się Grzegorz, lekarze nie mieli wątpliwości, że to się nie powinno wydarzyć. – Nasz przypadek miał służyć jednemu z naszych lekarzy jako materiał do pracy naukowej – dodaje Jolanta. Jednak nie było już na to czasu, bo jedno dziecko absorbuje bardzo, a co dopiero dwoje. Tak, dwoje, bo po dwóch latach od narodzin pierwszego na świat przychodzi drugi syn – Dawid. Cud za cudem.

– Najpierw jako dziecko z domu, gdzie było wiele problemów, potem jako nastolatka, która nie miała życia dla siebie, w końcu jako żona, która nie może być matką, czułam się przez życie upokorzona, napiętnowana. Wciąż gorsza w oczach własnych i innych – mówi Jola. – A jednak Bóg wie, że istnieję, że cierpię, że mam marzenia i kocham. On o tym wszystkim wie i nie jest obojętny. Jest miłosierny – zapewnia.