„Wyrodne” matki…

Agata Puścikowska

publikacja 23.05.2013 00:15

Czasem ciąża nie jest radością. A wychowanie dziecka z wielu przyczyn nie jest możliwe. Co roku kilkaset polskich kobiet oddaje swoje nowo narodzone dzieci do adopcji.

„Wyrodne” matki… canstockphoto

Nie mogę urodzić tego dziecka. Szukam pigułek poronnych – powiedziała 20-letnia Iza. Mała miejscowość, brak pracy, wykształcenia, facet odszedł, jak się tylko dowiedział. A w niewielkim, obskurnym pokoiku, który służy za cały dom, trzyletnia córka, którą już trudno utrzymać. Dziadkowie z pewnością nie pomogą. Bo nie żyją. Innej rodziny Iza nie ma. – Aborcja? A nie możesz oddać do adopcji? – Nigdy w życiu! Na wsi nie dadzą mi żyć, toż to wstyd. Nie miałabym tam po co wracać…

Iza nie jest wyjątkiem. Oddanie dziecka do adopcji to w Polsce nadal temat tabu. A matki, które decydują się na tak dramatyczny krok, to w odbiorze części społeczeństwa matki „wyrodne”. Strach przed wykluczeniem, społecznym ostracyzmem popycha je często do decyzji najstraszniejszej… Mimo to rocznie co najmniej 700 Polek (dane Ministerstwa Zdrowia) pozostawia swoje nowo narodzone dzieci w szpitalach położniczych. Następnie część matek świadomie zrzeka się praw rodzicielskich i oddaje dzieci do adopcji. Bohaterki? Nie. Matki, które mimo wszystko kochają swoje dzieci. I dają im szansę na (dobre) życie.

Dlaczego, mamo?

– Tak naprawdę trudno mówić o jednym, głównym powodzie, dla którego matki decydują się na oddanie dziecka – mówi Dorota Polańska, psycholog, wieloletnia dyrektorka Interwencyjnego Ośrodka Preadopcyjnego w Otwocku. – Zazwyczaj powodów jest wiele. A wszystkie są bardzo poważne…

Do IOP trafiają dzieci, których matki same zdecydowały się na oddanie dziecka (np. przez pozostawienie w szpitalu po urodzeniu), a także dzieci, które umieszczono w placówce po decyzji sądu. Dzieci z tej pierwszej grupy średnio pozostają w placówce nieco ponad 60 dni. Następnie trafiają do rodziny adopcyjnej. Dzieci skierowane przez sąd – często wbrew woli matki (dysfunkcyjnej, uzależnionej itd.) – pozostają w ośrodku średnio ponad 200 dni. Co oczywiście działa niekorzystnie na ich rozwój psychoruchowy. W ciągu 12 lat działalności przez IOP przewinęło się blisko 1000 dzieci. Aż 90 proc. z nich trafiło do rodzin adopcyjnych.

– Centrum Polski, gdzie pracujemy, to miejsce szczególne: ogniskuje problemy dotyczące wszystkich polskich środowisk. Problemy naszych małych podopiecznych i ich matek są reprezentatywne dla całego kraju, bo do Warszawy przyjeżdżają kobiety z całej Polski, by urodzić i pozostawić dziecko. W swoim środowisku boją się tego i wstydzą – mówi Polańska.

Na podstawie doświadczenia IOP powstał obszerny raport dotyczący sytuacji niemowląt pozbawionych opieki rodzicielskiej. Badanie było prowadzone w latach 2010–2012 na grupie ponad 200 dzieci, ówczesnych wychowanków placówki. Raport m.in. wskazuje najważniejsze przyczyny, dla których matki oddają dzieci. Jak deklarują, głównym powodem jest trudna sytuacja społeczno-ekonomiczna (bezrobocie, ubóstwo, brak warunków mieszkaniowych).

– Społeczeństwo w miarę akceptuje fakt, że kobiety „nie stać” na wychowanie kolejnego dziecka, więc je oddaje. Być może właśnie dlatego większość kobiet oddających dzieci mówi o biedzie, braku środków do zapewnienia dziecku godnej przyszłości – opowiada dyrektor Polańska. – Owszem, bieda towarzyszy naszym matkom. Jednak w większości przypadków za kobiecym dramatem czai się samotność matki, opuszczenie przez najbliższych.

Inne przyczyny, z powodu których dzieci trafiają do IOP, to m.in. bezradność wychowawcza rodziców (blisko 20 proc.), zaburzenia funkcjonowania społecznego, alkoholizm (prawie 10 proc.) czy przemoc domowa (ponad 6 proc.), a także (w niewielkim procencie) narkomania, niepełnosprawność, choroby uniemożliwiające opiekę nad dzieckiem.

Większość matek oddających dzieci to kobiety samotne. Blisko 20 proc. pozostaje w konkubinatach. Prawie 15 proc. oddawanych dzieci pochodzi ze związków pozamałżeńskich. I tylko ok. 10 proc. dzieci trafiających do IOP poczęło się w małżeństwie.

Karolina, 20 lat: – Głupia byłam strasznie. Wierzyłam mu. On obcokrajowiec. Złote góry obiecywał. Gdy mu pokazałam pozytywny test, zbił mnie tak, że mało nie poroniłam. Moja matka pije, wyzwała od dziwek i wywaliła z domu. Wyjechałam na te ciążowe miesiące ze wsi, do rodziny w dużym mieście. Pomogli, choć niezbyt chętnie. Urodziłam śniadego, ślicznego chłopca, Wiktora. Powiedziałam w szpitalu, że ojciec NN. Potem zrzekłam się praw do dziecka. Nie wiem, co się z Wiktorkiem teraz dzieje. Niech mu Bóg błogosławi. Ja sobie jakoś życie ułożę.

Chcę oddać dziecko…

Matki, które przychodzą do ośrodków adopcyjnych, mówią wprost: – Chcę oddać to dziecko – i pokazują na brzuch. Brzuch jeszcze mały lub już bardzo duży. Spuszczają wzrok, starają się zapanować nad drżeniem głosu. Niektóre płaczą.

Ksiądz Stanisław Paszkowski, diecezjalny duszpasterz rodziny archidiecezji wrocławskiej, który założył, a potem przez 20 lat pracował w ośrodku adopcyjnym, opowiada: – Kobiety są zazwyczaj przerażone sytuacją. Wstydzą się. Mówię im wtedy mniej więcej tak: „Podejrzewam, że myślisz o sobie źle. Może uważasz, że i ja cię źle oceniam. Ale tak nie jest. Ja doskonale wiem, że chcesz dobra swojego dziecka”. I powoli, powoli, rozpoczyna się rozmowa. Przed ks. Stanisławem matka odkrywa swój dramat. A żeby pomóc kobiecie, potrzeba czasu, zbudowania maksymalnego poczucia bezpieczeństwa i wczucia się w konkretną sytuację. Nie ma gotowych, odgórnie ustalonych i stosownych „recept”.

– Przez lata pracowałem z różnymi kobietami. Część z nich to matki bardzo młode, nieletnie, które jeszcze się uczą, nie mają naprawdę możliwości (ani materialnych, ani emocjonalnych), by dobrze wychować dziecko. Inne kobiety to osoby już dojrzałe wiekiem, które jednak z wielu przyczyn nie chcą wychowywać dziecka. To zazwyczaj bardzo trudne, przykre sytuacje, bo takie kobiety potrafiłyby sprostać czekającym je zadaniom. Jednak dziecko np. jest pozamałżeńskie lub kobietę porzucił partner. Więc matka nie wyobraża sobie samotnego życia z (często kolejnym) dzieckiem – mówi ks. Stanisław.  

Niewielki procent zgłaszających się do ośrodka matek to tzw. patologie społeczne. Alkoholiczki, narkomanki. Często ze zmienioną już psychiką, dziecko traktują jak „coś”. „Urodzę to, a wy weźmiecie” – mówią…

Niestety, coraz częściej do ośrodka zgłaszają się też pełne rodziny. Z powodu biedy postanawiają oddać czwarte czy piąte dziecko. I bardzo cierpią.

– Zgłaszającym się do nas matkom pomagamy wszelkimi sposobami. Musimy mieć absolutną pewność, że decyzja o adopcji jest świadoma i konieczna. Duża część matek, nawet połowa, po otrzymaniu konkretnej pomocy odstępuje od zamiaru oddania dziecka. Szczególnie staramy się zaoferować wszechstronną pomoc rodzinom, które do nas się zgłaszają. Kilka razy zbieraliśmy pieniądze, potrzebne sprzęty, a nawet pomogliśmy załatwić lokum. I kilkoro dzieci pozostało przy biologicznych rodzicach. Do tej pory mamy z tymi rodzinami kontakt: są szczęśliwe. 

Nie oceniaj, nie potępiaj! 

Kobieta, która decyduje się na oddanie dziecka, może powiedzieć o tym personelowi szpitala, który kontaktuje się z pomocą społeczną i ośrodkiem adopcyjnym. Matka ze szpitala wychodzi sama, a dziecko trafia np. do rodziny zastępczej lub ośrodka preadopcyjnego. Następnie, po 6 tygodniach, matka (względnie ojciec, jeśli posiada prawa do dziecka) musi stawić się w sądzie rejonowym i wyrazić zgodę na adopcję. To procedura najszybsza i najlepsza dla dziecka. Do minimum skraca okres jego (społecznego) sieroctwa. – Dziecko po uzyskaniu pełnoletności może poznać swoich biologicznych rodziców (takiego przywileju nie mają dzieci porzucone w oknach życia). A my, szkoląc przyszłe rodziny adopcyjne, staramy się wpoić im, żeby nauczyły dzieci szacunku do biologicznej matki! Działamy już tak długo, że nasi pierwsi podopieczni to dorośli ludzie. I mieli możliwość spotkania się z biologiczną matką. Mogli podziękować jej za życie – opowiada ks. Stanisław.

Jak mówi ks. Stanisław, nawet jeśli kobieta oddaje dziecko, bo jest alkoholiczką, należy jej się absolutny szacunek. Bo nie zabiła. Tym bardziej należy się szacunek młodym dziewczynom, które, obeznane z internetem, środki potrzebne do zabicia maleńkiego dziecka mogłyby „skombinować” w kilka dni. A mimo to przychodzą, płaczą i mówią: – Wychować nie mogę, zabić tym bardziej. Ktoś je pokocha za mnie.

Tak było z 16-letnią Agnieszką. Nawet jej własna matka proponowała „tabletki”. Nagle, mimo wcześniejszych deklaracji o katolicyzmie i wierze, przestraszyła się wizji bycia młodą babcią. Agnieszka była przerażona. W domu nie mogła liczyć na pomoc. Ojciec dziecka, również nastolatek, nie poczuwał się do odpowiedzialności. Koleżanki uradziły, by jednak te tabletki łyknęła. Dwa dni i po „kłopocie”. Agnieszka najpierw pomyślała: racja. Przecież to w brzuchu i tak małe. Cierpieć nie będzie. A i nikt się nie dowie. Potem, gdy już trzymała tabletki w dłoni, wyrzuciła je do toalety. I spuściła wodę. „Lepiej spuścić w kiblu tabletki niż dziecko” – pomyślała.

Przez ostatnie miesiące ciąży mieszkała w domu samotnej matki w centrum Polski. Żeby znajomi palcami brzucha nie pokazywali. Po porodzie razem z własną matką (babcią) załatwiły formalności. Dziś córka Agnieszki mieszka z adopcyjnymi rodzicami. Podobno niedawno urodził się jej brat.

– Decyzja o urodzeniu i oddaniu swojego dziecka to przecież największy wyraz miłości macierzyńskiej – mówi ks. Stanisław. – To jednocześnie decyzja, która zmieni całe życie matki, bo w przyszłości będzie wywoływać ból i cierpienie. A może też wywoływać złe reakcje otoczenia, które będzie niedyskretnie pytać, czy wręcz pokazywać palcem „wyrodną” matkę, która „pozbyła się” dziecka.

Elżbieta Stolarczyk, dyrektor Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego w Radomiu, potwierdza: – Niby mamy wyedukowane społeczeństwo. Niby rozumiemy dobro, jakie płynie z adopcji. A jednak, szczególnie w mniejszych miejscowościach, matki oddające dzieci spotykają się z negatywną oceną. Dlatego często, by oddać dziecko, zmieniają na czas ciąży miejsce zamieszkania. Wyjeżdżają, szukają schronienia poza swoim środowiskiem. I wracają dopiero po porodzie.

Jeszcze niedawno, nawet w szpitalu, matki nie mogły czuć się bezpiecznie. Słyszały od położnych: „Nie chce pani karmić własnego dziecka? Oddaje pani? To straszne! Jak można?”. Obecnie, również dzięki zaangażowaniu ośrodków adopcyjnych, które edukują personel medyczny, takie zachowania są już rzadkością.

– Nawet najbardziej „zimna” matka, która się do nas zgłasza, taka, która najpierw nie ujawnia emocji, w pewnej chwili mówi o cierpieniu, płacze. Decyzja o oddaniu dziecka jest dla niej bardzo trudna – opowiada dyrektor Stolarczyk. – Dlatego każdej z matek, która dobrowolnie oddaje dziecko do adopcji, należy się nasze wsparcie. Nie oceniajmy, skoro nie znamy wnętrza kobiety. Nie rozumiemy powodów decyzji.

Matki często piszą listy do swoich dzieci. Listy, które będą im przekazane, gdy dorosną. Zapewniają w nich o swojej miłości.

Anna, 32 lata, mała miejscowość na południu Polski: – To było moje piąte dziecko. Nie mogłam go wychować. Mąż niezaradny, kompletnie nieodpowiedzialny. Ja bez pracy, w jednej izbie. Za ścianą wściekła na mnie za kolejnego „bachora” teściowa. Naprawdę nie miałam wyboru. Przecież nie będę się skrobać. Ani nie będę (jak niektóre) zamrażać w lodówce! W szpitalu urodziłam i nawet na dziecko nie spojrzałam. Mówili tylko, że chłopiec. Potem ten chłopiec, którego nie ujrzałam na oczy, śnił mi się codziennie. Blondynek, śliczny. Dałabym mu na imię Aleksander, Olek... Po roku zadzwoniłam do ośrodka adopcyjnego. Powiedzieli, że z małym wszystko w porządku, że ma kochający dom i wspaniale się rozwija. Dzwonię do ośrodka dwa razy w roku: zawsze na urodziny synka i na Boże Narodzenie. Już mi lepiej. Wiem, że jemu też. A synkowi, który naprawdę ma jasne włosy, dali na imię Olek.