Rok jak przepaść

Monika Łącka; GN 22/2013 Kraków

publikacja 07.06.2013 08:40

O tym, czego potrzebują sześciolatki i dlaczego szkoły nie są gotowe na ich przyjęcie z Eweliną Królikowską-Juszczyk, jednym z krakowskich koordynatorów akcji „Ratuj maluchy i starsze dzieci też”, rozmawia Monika Łącka.

 – Polska szkoła nie jest gotowa na reformę edukacyjną. Potwierdzają to doświadczenia dzieci i ich rodziców, którzy zderzają się z bolesną rzeczywistością – mówi Ewelina Królikowska-Juszczyk Monika Łącka – Polska szkoła nie jest gotowa na reformę edukacyjną. Potwierdzają to doświadczenia dzieci i ich rodziców, którzy zderzają się z bolesną rzeczywistością – mówi Ewelina Królikowska-Juszczyk

Monika Łącka: Gdy ten numer „Gościa” trafi do rąk Czytelników, będzie już jasne, ile podpisów udało się zebrać Stowarzyszeniu i Fundacji „Rzecznik Praw Rodziców”. By wnioskować o przeprowadzenie referendum w sprawie posyłania do szkół sześciolatków, do 1 czerwca powinno ich być 500 tys. Uda się?

Ewelina Królikowska-Juszczyk: Wierzymy, że tak. Liczenie podpisów trwa, w tej chwili (26 maja) mamy ich ponad 460 tys. i akcja nabiera tempa. Wiele osób, które do ostatniej chwili gromadziły podpisy, wysyła je właśnie teraz. Pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum podpisują się nie tylko młodzi rodzice maluchów, ale także osoby w innym wieku – np. dziadkowie, którzy dobrze znają swoje wnuki i wiedzą, że w szkole jeszcze sobie nie poradzą.

Bo nie są jeszcze gotowe do rozpoczęcia nauki czy też małopolskie szkoły nie są gotowe, by dobrze maluchy przyjąć? MEN powtarza, że są w Europie państwa, gdzie pięciolatki już od dawna chodzą do szkoły i że u nas też tak można...

W tych krajach szkoły są na to nawet lepiej przygotowane niż przedszkola. Nie brakuje pieniędzy na większą liczbę nauczycieli, wyposażenie sal, place zabaw. Dzieci bawią się i uczą. Nauczycielką jestem od 13 lat i wiem, że w polskiej szkole na wszystko brakuje pieniędzy (nawet na papier toaletowy, kolorową kredę, zakup przyborów – np. cyrkla! – i konieczne remonty). Rodzice powinni mieć wybór – tak jak do tej pory – czy chcą posłać dziecko do szkoły wcześniej, czyli w wieku 6 lat, czy dopiero, gdy skończy 7 lat. Są dzieci zdolne i tak rozwinięte, że pójście do szkoły o rok wcześniej nie będzie dla nich krzywdą. Są jednak i takie, dla których rok różnicy między nimi a kolegami z klasy jest wielką przepaścią – nie mają jeszcze w pełni rozwiniętego nadgarstka czy odpowiednio sprawnych palców. Zrobienie najprostszego szlaczka czy kolorowanki, które koledzy rysują w kilka minut, zajmuje im nawet pół godziny. Sześciolatki mają też ogromną potrzebę ruchu, zabawy i siedzenie w ławce przez 45 minut jest ponad ich siły. Przekonałam się o tym na własnej skórze albo raczej na skórze mojego syna.

Który poszedł do szkoły wcześniej i się w niej nie odnalazł?

Rocznik Karola (ur. w 2005 r.) miał być ostatnim, w którym decyzja o wieku zapisania dziecka do szkoły miała należeć do rodziców. Postanowiliśmy więc z mężem, że zapiszemy syna do zerówki rok wcześniej – baliśmy się, że za rok, gdy do szkół trafią dwa roczniki dzieci jednocześnie, klasy będą przeładowane. Wybraliśmy zerówkę w szkole, w centrum Krakowa, gdzie wszystko miało być piękne – świetlica, sala do zabawy w przerwach między zajęciami, boisko. Rzeczywistość okazała się jednak inna. Karol – śmiały, bystry, świetnie rozwinięty chłopiec (co potwierdziły potem badania w poradni psychologiczno-pedagogicznej), który ani razu nie płakał w przedszkolu i lubił do niego chodzić, w szkole szybko zaczął tracić zapał do nauki. Mówił nam, że nie nadąża za kolegami, ma problem ze skupieniem uwagi przez tak długi czas, że nie potrafi jeszcze rysować tak ładnie, jak inne dzieci. Kiedy one kończyły zadanie, on jadł jeszcze śniadanie.

Czuł się gorszy?

Tak. Mówił też, że nie ma czasu na zabawę, a on chciałby trochę pobiegać. Przyznał się, że mówi nauczycielce, iż potrzebuje wyjść do toalety (znajdującej się na drugim końcu szkoły!), a w rzeczywistości biegał po korytarzu. Fikcją były też obietnice o nauce przez zabawę – nauczycielka tłumaczyła nam, że musi przecież zdążyć z materiałem. Dzieci nie wychodziły na boisko, bo szkoła, obok której jest ulica, miała dziurawe ogrodzenie. Problem był również ze stołówką, a nawet ze zrobieniem dziecku ciepłej herbaty. Sami – w dwa tygodnie – nauczyliśmy syna czytać i ładnie kolorować, ale ostatecznie i tak zerówkę powtórzył. Do szkoły poszedł jako siedmiolatek i bardzo ją polubił.

Skoro tak było w dobrej szkole w samym centrum Krakowa, to jak jest w innych szkołach, na obrzeżach miasta lub na wsi?

Kiedy poszłam do rejonowej szkoły podstawowej (mieszkamy na Ruczaju) zapytać o możliwość zapisania syna, na dzień dobry usłyszałam: „O, Boże, jeszcze jeden z rejonu! Przy takiej liczbie dzieci nawet nocna zmiana nam nie pomoże...”. Gdy pod koniec wakacji okazało się, że do każdej z klas pierwszych przyjęto 36 dzieci, rodzice zdecydowali, że rozwiążą problem szkoły – postanowili (my również), że będą dowozić dzieci do bardziej odległych szkół, w których są mniej liczne klasy. Hasło MEN o wyrównywaniu szans w przypadku wielu szkół jest absurdem. Dziecko z małej podkrakowskiej lub podhalańskiej miejscowości (w których szkoły podstawowe łączone są czasem z gimnazjum) nie spędza w szkole 5 godzin, ale nawet 8. Najpierw musi do niej dojechać gimbusem (który zabiera wszystkie dzieci o jednej porze), poczekać w świetlicy, w której są dzieci ze wszystkich klas, na lekcje (nawet dwie lub trzy godziny), spędzić kilka godzin na zajęciach, a potem poczekać na gimbus, który odwozi dzieci do domu. A one nie jeżdżą we wszystkich gminach. Jeśli odległość szkoły od miejsca zamieszkania dzieci nie przekracza 3 km, muszą do niej dojść same – poboczem bez chodnika. W małych miejscowościach nie ma przedszkoli, więc zerówki tworzy się w szkołach podstawowych, a jeśli są one połączone z gimnazjum, 6-latki będą uczyć się w jednym budynku z 15-latkami! Wystarczy chwila nieuwagi, by nastolatek potrącił małe dziecko na szkolnym korytarzu.

Szczegóły akcji można znaleźć na stronie: www.ratujmaluchy.pl