Teraz Kuba pępkiem świata

Marcin Kowalik
; GN 25/2013 Łowicz

publikacja 24.06.2013 07:00

Szli 400 km na szczudłach, a jeśli będzie taka potrzeba, bez dotknięcia ziemi stopą wejdą na Śnieżkę!


Spotkanie z Kubą w drodze nad morze Sebastian Przybyłowicz Spotkanie z Kubą w drodze nad morze

Sochaczewianie Jeremiasz Aftyka i Grzegorz Zażdżyk przeszli kilkaset kilometrów, żeby dotrzeć nad morze. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że zrobili to... na szczudłach. Cały swój trud ofiarowali choremu na serce 4,5-letniemu Kubie.


Najlepsze z jesionu


Przy ul. Traugutta w Sochaczewie mieści się Niezależny Dom Kultury „Piekarnia”. Tam przyjazne dla siebie miejsce znaleźli członkowie zespołu L’ombelico del Mondo (Pępek Świata). To wizytówka miasta. Ich perkusyjne, naładowane pozytywną energią występy doceniane są za granicą. Grupa otwarta jest na wszelkie pomysły, które wnoszą urozmaicenie w życie młodych ludzi. Kuglarstwo? Czemu nie? A może chodzenie na szczudłach? Okazuje się, że poruszanie się na kijach jest zaraźliwe.

Wiedzą coś o tym Jeremiasz Aftyka i Grzegorz Zażdżyk. Połknęli bakcyla, podpatrując innych. Teraz sami uczą, jak poruszać się na szczudłach.
 – To wciąga – mówi Jeremiasz. – Ciekawa jest reakcja innych – gdy idzie się na szczudłach, słychać wkoło: „Wow!”. Niektórzy myślą, że to jakaś magia, a to w sumie proste jest.
– Ludziom daje się radość, w sumie nic nie robiąc – dodaje Grzegorz.
Szczudła robią sami. To też nie jest nic nadzwyczajnego. Trochę drewna, najlepiej z jesionu (ze względu na wytrzymałość i sprężystość), sklejka i wkręty. Do tego zręczne dłonie i już można chodzić na szczudłach. Nauczyć się może każdy, wystarczy chcieć. A im zachciało się także pójść na szczudłach nad morze. Dla sprawdzenia siebie, ale przede wszystkim dla Kuby, żeby pomóc mu wyjść z choroby.


Szczęściarz roku


Jakub Sajdak ma 4,5 roku, to żywy i energiczny chłopiec, choć nie potrafi jeszcze chodzić, a lewą rękę ma bezwładną. Dopiero też zaczyna mówić. To efekt powikłań po leczeniu, a raczej nieodpowiedniej szpitalnej opiece.
 – U Kuby wadę serca wykryto już w 31. tygodniu ciąży – opowiada Agnieszka Sajdak, mama chłopca. – Od razu po urodzeniu musiał mieć operację, a nawet dwie. Obie na otwartym sercu, w odstępie 2 tygodni. Po pół roku potrzebna była jeszcze jedna. Niestety, po niej Kuba dostał w szpitalu udaru. Gdyby nie to, byłby fizycznie zdrowym dzieckiem. Do udaru doszło wskutek skrzepu w tętnicy szyjnej. Według pani Agnieszki, można było temu zapobiec. Ma porównanie między szpitalami polskimi a tym w Niemczech, gdzie Kuba był operowany po raz kolejny. Za granicą jej syn miał lepszą opiekę i trafił na fenomenalnego kardiochirurga, prof. Edwarda Malca.


Prof. Malec to światowej sławy lekarz, specjalizujący się w leczeniu najcięższej, wrodzonej wady serca – HLHS, która charakteryzuje się tym, że lewa komora serca jest niezdolna do prawidłowej pracy lub w ogóle się nie wykształciła. Z taką wadą urodził się Kuba. Szukając pomocy dla syna, pani Agnieszka dotarła do prof. Malca. Ten zgodził się na operację. Problemem były jednak pieniądze. Potrzebne było aż 36 tys. euro. Pomógł w tym internet. Na portalu siepomaga.pl zamieszczono informację o Kubie. Dokładnie w sylwestra ubiegłego roku z Fundacji „Cor Infantis”, pod której opieką jest chłopiec, pani Agnieszka otrzymała telefon z radosną wieścią, że anonimowy darczyńca wpłacił całą kwotę potrzebną na operację.


– Nazywają Kubę szczęściarzem roku – śmieje się jego mama. – O darczyńcy wiem tylko tyle, że jest to Polka mieszkająca w Rosji.
Teraz Kuba jest na najlepszej drodze do wyzdrowienia. Potrzebna jest tylko rehabilitacja. Tylko albo aż, bo miesięczny koszt zabiegów to 5 tys. zł. Dla Agnieszki Sajdak, utrzymującej się tylko z alimentów, to kwota niewyobrażalna. Tym bardziej, że nie może podjąć pracy, bo Kuba wciąż wymaga opieki w domu.


Z Omanu do Gdyni


Marta, siostra Kuby, jest dobrze znana członkom grupy L’ombelico del Mondo. Do pomocy jej bratu nie trzeba było ich namawiać. Zorganizowano koncerty i kwesty. Już jesienią w głowach Jeremiasza i Grzegorza zaświtał pomysł, żeby pójść dla Kuby do Gdyni na szczudłach. 
– Gdy podeszli do mnie po jednym z koncertów i powiedzieli, że chcą to zrobić, kiwnęłam głową i powiedziałam: „Dobrze, dziękuję”. Nie wierzyłam, że mogą to zrobić. Uwierzyłam, gdy zobaczyłam, jak wyruszają w podróż – mówi pani Agnieszka.


– Czekaliśmy tylko, żeby się pogoda poprawiła, bo w październiku było już zimno. Wreszcie podczas naszych występów z zespołem w Omanie zapadła decyzja, że idziemy. Przyjeżdżamy do Polski, a tu śnieg po kolana, i znów czekamy. Dopiero pod koniec kwietnia odpuściło i mogliśmy zacząć przygotowania – mówi Grzegorz.
 Testowo wybrali się na przechadzkę z Sochaczewa do pobliskiego Kampinosu. Błędem okazało się, że poszli nie na swoich szczudłach. – Od razu dały się we znaki bóle kolan i kręgosłupa. Ale już w drodze do Gdyni było znośnie – dodaje Jeremiasz.


Z Sochaczewa wyruszyli 1 maja. Towarzyszył im na rowerze, ciągnąc przyczepkę, Sebastian Przybyłowicz. To człowiek od zadań specjalnych. Na jego głowie było zorganizowanie noclegów i kontakt z mediami. Bo nadanie temu wydarzeniu jak największego rozgłosu było celem wyprawy.
 – Gdyby każda z tych osób, do których dotarliśmy, dała 10 zł, to nie trzeba byłoby martwić się o pieniądze dla Kuby – mówi Sebastian. Ma żal do ogólnopolskich telewizji, że wolały zajmować się tematem kradzieży 400 dolarów przez amerykańską studentkę niż ich akcją. – Po drodze spotkaliśmy mnóstwo przyjaznych nam osób. Pomagały nam lokalne media. Nocowaliśmy nawet u jednego z dziennikarzy – dodaje. – Z noclegiem nie było kłopotu. Podchodziliśmy do wiejskiego sklepiku i tam ludzie, gdy się tylko dowiedzieli, dlaczego idziemy, od razu chętnie zapraszali nas do siebie – mówi Jeremiasz.


W drodze nie obyło się bez przeszkód. Jeremiasz zaliczył nieplanowy upadek, gdy rozleciało mu się szczudło. Grzegorz wcielił się w rolę krawca, gdy w jego spodniach zrobiła się wielka dziura. Nawet wózek, który ciągnął Sebastian, zaliczył przymusowy pit-stop i interwencję spawacza. Buty, choć nie dotykały podłoża, nie wytrzymały trudów podróży. Wytrzymały za to kolana i piszczele szczudlarzy, najbardziej narażone na urazy.
 Nad morze szli mniej uczęszczanymi drogami. Raz, przed Toruniem, zmuszeni byli iść główną drogą. – Tiry nas omal nie zdmuchnęły do rowu – wspomina Grzegorz. Ale i na tych bocznych też nie było łatwo. Gdy szczudła zapadały się w grząski grunt, nie odczepiali ich, tylko szli dalej na kolanach.


Do Gdyni dotarli na początku czerwca, a zatrzymało ich dopiero morze. Gdyby mogli, poszliby dalej. Liczą, że ich wysiłek nie pójdzie na marne i uda się zebrać pieniądze potrzebne na rehabilitację Kuby. Jak będzie taka potrzeba, są gotowi w szczytnym celu założyć szczudła ponownie i wejść na szczyt Śnieżki.


Więcej informacji o Kubie Sajdaku wraz z numerem konta do wpłat znajduje się na stronie: www.facebook.com/pomoz.mojemu.sercu