Tato, kiedy przyjedziesz?

Tomasz Gołąb; GN 26/2013 Warszawa

publikacja 03.07.2013 07:00

Tułają się od 10 lat po Polsce, próbując normalnie żyć. Ale żadna instytucja nie mogła im do tej pory pomóc. Może gdyby ćpali, pili lub bili, byłoby łatwiej...

Waldemar Kuczyński mówi, że nie chce pomocy dla siebie, ale dla swoich dzieci i żony. Żeby wreszcie zaczęli normalnie żyć Tomasz Gołąb /GN Waldemar Kuczyński mówi, że nie chce pomocy dla siebie, ale dla swoich dzieci i żony. Żeby wreszcie zaczęli normalnie żyć

Waldemar Kuczyński wychował się w domu dziecka. Z bratem, który miał więcej szczęścia i został adoptowany przez niemiecką rodzinę, spotkał się po 40 latach rozłąki dopiero rok temu, jesienią – na pogrzebie ojca. Matki też nie znał.

Bo płyta była za ciężka

Dziwne to było miejsce, ale innego nie znał. Więc nie szokowały go sadystyczne kary – niemal za wszystko: łosoś, czyli wiszenie głową w dół, wierzba, czyli podciąganie na pętli do szubienicy, czy gruszka, czyli cios w plecy. Personel miał ich wychować na oddanych funkcjonariuszy milicji. W stanie wojennym podobno wozili ich na akcje do domów opozycjonistów, żeby podrzucali im bibułę. Miał wtedy 15 lat. Było, minęło – choć ślady zostawiło. Wzrok Waldemara Kuczyńskiego uszkodzony przez bicie kablem od żelazka, w potylicę. Gdyby dom dziecka opuszczał dziś, może wiedziałby o życiu więcej niż wtedy. A tak, uczyć się musiał sam. – Straszny zakapior byłem, bo w domu dziecka nauczyli, że wygrywa silniejszy – mówi.

W Annie zakochał się ponad dziesięć lat temu. Wzięli ślub. Dwójka dzieci chodzi do szkoły podstawowej w Wesołej. Tu mieszkali chyba najdłużej w ciągu ostatniej dekady. Z jednego mieszkania musieli się wyprowadzić, bo nie było ich stać. Z drugiego ich wyrzucono, bo nie akceptował ich syn właścicielki. Choć płacili. Wcześniej w Pruszkowie chory psychicznie gospodarz powiesił im psa i spalił rzeczy. Przed Bożym Narodzeniem wymontował drzwi i wyłączył prąd. Wtedy trafili na pół roku do Ośrodka Interwencji Kryzysowej. Mieszkali przynajmniej razem. Choć regulamin nie pozwolił im mieszkać dłużej niż pół roku. Tułają się po Polsce już 10 lat: byli pod Szczecinem, we Wrocławiu, w Lublinie, w Białej Podlaskiej. Nigdzie nie potrafiono im pomóc. Więc odsyłano dalej, aż wrócili do Warszawy. Tu, gdzie w 2004 r. on stracił pracę w księgowości. Od tej pory imał się różnych zajęć, m.in. w budowlance, na poczcie, pomagał księdzu na plebanii. Ale jak brygadzista zobaczył, że nie podniesie płyty chodnikowej, bo sam waży ledwie 3–4 razy więcej niż ona...

– Jestem już strzępkiem nerwów. Jak żyć spokojnie, kiedy nie ma się ani dachu nad głową, ani pomocy, ani stabilizacji, niczego...? – pyta Waldemar Kuczyński. Ubrany w T-shirt i jeansy nie wyróżnia się z warszawskiego tłumu. Może poza bardzo zniszczonymi zębami. – To zła dieta – wyjaśnia. Rzeczywiście, żona i dzieci cierpią na podobne problemy. Kiedy zjawia się w redakcji GN, ma w kieszeni ponoć tylko złotówkę. Za przejazdy nie płacą od dawna. – Na jedzenie nie mamy, a mamy płacić za autobus? Mi się nic od życia nie należy, ja mogę zdychać – wyrzeka w chwilach załamania.

Głupot już dość

Długów u właścicieli, którzy wynajmują im różne kąty, nie mają. Poza jednym, który egzekwuje komornik, zaciągniętym sześć lat temu, gdy uznali, że już dłużej nie będą liczyć na pomoc społeczną. Z 700 zł renty socjalnej Anny, ściąga dziś co miesiąc 200. – Głupotą było brać, ale jak nie było co do garnka włożyć, to co mieliśmy robić? – pyta Waldemar. Cztery lata temu w desperacji dał nawet ogłoszenie w lokalnej prasie, że odda nerkę za pieniądze. – Narobiło się w życiu błędów – mówi. Od kilku lat starają się robić wszystko, czego żądają urzędnicy. Tak przynajmniej deklaruje pan Waldemar. W teczce ma zaświadczenia o ukończeniu chyba z dziesięciu kursów, dwa razy podejmował program wychodzenia z bezdomności. Prawie się udało, bo kilka razy wynajmowali mieszkania i próbowali sami stanąć na nogi. 6 czerwca trafili po raz drugi do Ośrodka Interwencji Kryzysowej, tym razem na ul. Dalibora, na Woli. Ale ośrodek nie miał miejsca dla całej rodziny. Zaproponowano, że zostanie tylko żona z dziećmi. Jemu kazano szukać miejsca w schronisku dla bezdomnych. Nocuje więc w parkach, na Dworcu Centralnym, albo – jeśli uda się zdobyć jakieś pieniądze – w hotelu robotniczym na Annopolu. A dzieci ślą SMS-y: „Tato, kiedy przyjdziesz?”. I wzruszające piosenki o ojcu, którego potrzebują dzieci.

– Zdenerwowałem się przy przyjęciu, to prawda. Bo jak pomagać rodzinie: rozdzielając ją? Zawsze byliśmy razem – żali się. Nieprawda. Już raz stracili Elę, którą sąd umieścił w domu dziecka z powodu „wędrownego trybu życia, terroryzowania psychicznego i fizycznego oraz żebrania na dworcu we Wrocławiu”. Wkrótce jednak dziecko wróciło do Kuczyńskich, bo sąd nie dopatrzył się uchybień w sprawowaniu władzy rodzicielskiej. – Gdybym był alkoholikiem albo znęcał się nad dziećmi czy żoną, pewnie szybko dostalibyśmy pomoc – mówi Kuczyński. Ale zaraz dodaje, że nie szuka litości nad sobą, tylko nad Tadkiem i Elą. I żoną. Obydwoje mają orzeczenie o niepełnosprawności: on z powodu wady wzroku, ona – z powodu wypadku samochodowego i encefalopatii. Śladem źle przeprowadzonych trzech operacji mózgu jest dziś spowolniona mowa pani Anny. To pogłębia wrażenie trudności i społecznej nieporadności. Pani Anna nie chce też, żeby ją fotografować.

Tadek właśnie wychodzi z ospy. Codziennie rano Waldemar Kuczyński zabiera tylko córkę z Woli i zawozi do szkoły w Wesołej. Godzina z okładem w jedną stronę. Potem odbiera dziecko, po drodze szukając czegoś na obiad. W ośrodku muszą sobie radzić sami. Nikt im podobno nie powiedział, że powinni pójść do OPS-u po bony na żywność. – Ela i Tadek chodzą regularnie do szkoły, choć wymagają baczniejszej uwagi pedagoga. Ale nie ma się co dziwić, cała rodzina wymaga kompleksowej pomocy – ocenia Paweł Krajewski, dyrektor szkoły podstawowej nr 174 w Wesołej. Część urzędników uważa, że rodzice Tadka i Eli poszukują pomocy „zawodowo”, ale żaden z nich nie stwierdził, że rodzina jest niewydolna wychowawczo. Ani kurator, ani pracownicy Ośrodków Pomocy Społecznej. Dlaczego więc nie udało im się do tej pory pomóc? – Częściowo wynika to z podziału kompetencji i zasięgu terytorialnego poszczególnych instytucji. OPS-y nie wymieniają między sobą informacji o udzielonej pomocy, takiej całościowej wiedzy nie ma także Warszawski Ośrodek Pomocy Rodzinie – tłumaczy Agata Kaczmarska z działu Integracji Cudzoziemców, Ośrodków Interwencji Kryzysowej i Ośrodków Wsparcia WCPR na Bielanach.

– Wystarczy, że rodzina zmieni miejsce zamieszkania i dotychczasowi urzędnicy nie mogą się już nią zajmować – dodaje. Dlatego 1 lipca w Ośrodku Interwencji Kryzysowej odbędzie się spotkanie specjalistów, którym do tej pory podlegała rodzina Waldemara Kuczyńskiego. – Nie będziemy interesować się już przeszłością rodziny, ale chcemy się skupić na tym, żeby im wreszcie całościowo pomóc – mówi Agata Kaczmarska. Światełko w tunelu już widać, bo zastępca burmistrza Wesołej, Marian Mahor zapowiada, że zrobi wszystko, by rodzina wyszła na prostą. Są na drugim miejscu listy oczekujących w tej dzielnicy na lokal socjalny. – Są w fatalnej sytuacji, ale trzeba tej rodzinie pomóc normalnie funkcjonować. Jestem przekonany, że taka inwestycja zwróci się w postaci zadbanych dzieci i szczęścia w rodzinie – deklaruje Marian Mahor. – Mam nadzieję, że dostaną ten lokal i rozwiąże to większość ich problemów. Brak stałego miejsca zamieszkania bardzo utrudnia pomoc – dodaje pracownik WCPR.

Dajmy im oddech Tomasz Gołąb

– Dość już ostatnio było historii odbierania dzieci z powodu biedy. Ale w przypadku Waldemara Kuczyńskiego i jego rodziny urzędnicy deklarują, że nie mają takich zamiarów. „Rodzina wydolna wychowawczo”, „dzielni, ale wymagają stałej pomocy” – słyszę w Wawrze, Wesołej, na Bielanach, od kuratora, dyrektora szkoły, wiceburmistrza. Wszyscy dostrzegają, że pozbawienie ich władzy rodzicielskiej byłoby ogromną szkodą dla bardzo przywiązanych do nich dzieci. Historia pana Waldemara wyciska łzy i sprawia, że otwiera się przy nim od razu portfel. Trudno mu takiej pokusie się oprzeć i być może korzysta z tego, wykorzystując niewiedzę i brak koordynacji różnych służb, fundacji i ludzi dobrej woli. Choć wszyscy wiedzą, że doraźne pieniądze wszystkiego nie załatwią. Pracownicy OPS rozkładają ręce: bo nie mogą pomóc, jeśli ktoś tak często zmienia miejsce zamieszkania. Ale przecież od bezdomnego trudno oczekiwać stabilizacji. To absurd uzależniać pomoc komuś bez dachu nad głową, od tego, czy będzie ten dach miał. Dlatego niewiele zrobimy, jeśli nie zaczniemy od pokazania im miejsca, gdzie będą mogli pokazać, czy potrafią – nie bez własnego wysiłku – trwać i rozwijać się jako rodzina. Żeby złapali wreszcie oddech.

TAGI: