Mąż od św. Mikołaja

GN 30/2013 Łowicz

publikacja 08.08.2013 06:20

O korespondencji z Bogiem, miłości po 25 latach małżeństwa i Bogu, który lubi spełniać marzenia, z Urszulą Pawlak rozmawia Monika Augustyniak.

 Korespondencja z Bogiem pozwala Urszuli Pawlak przetrwać kryzysy Monika Augustyniak /GN Korespondencja z Bogiem pozwala Urszuli Pawlak przetrwać kryzysy

Monika Augustyniak: Uczy Pani religii w szkole podstawowej. Dużo złego mówi się dziś o szkole i o młodzieży. Jak mówić o Bogu w klasie?

Urszula Pawlak: Po 10 latach pracy z dziećmi przekonałam się, że młodzi ludzie szukają dziś autorytetów i świadków, przez co na każdym kroku sprawdzają, czy mówię prawdę i czy stosuję się do norm, które głoszę. Pamiętam taką lekcję, kiedy po powrocie z Rzymu pokazywałam zdjęcia, przewodniki i opowiadałam o moich przeżyciach. W jednym z albumów uczniowie znaleźli bilet rzymskiego metra. Wtedy powiedzieli, że dopiero teraz naprawdę wierzą, że tam byłam. To mi uświadomiło, jak bardzo jednoznacznym i przejrzystym trzeba być w relacjach z młodymi. Poza tym staram się uczyć nie tylko regułek i tego, co w podstawie programowej, ale chcę pokazać im Boga jako Osobę, z którą się rozmawia. Zabieram ich na adorację i prowadzimy dialog z Jezusem. Dzieci bardzo lubią te spotkania. Myślę, że w prowadzeniu katechezy pomogła mi też 20-letnia praktyka pielęgniarska. Patrząc na uczniów, widzę kruchość ludzkiego życia. Czasem trzeba odpuścić, machnąć ręką, bo nie wiemy, jakie tragedie rozgrywają się w domach i w ludzkich sercach.

Pielęgniarstwo i katechizacja mają ze sobą niewiele wspólnego. Co skłoniło Panią do zmiany pracy po 20 latach wykonywania zawodu? Nie bała się Pani?

Nigdy nie bałam się zmian. Bardzo odpowiadało mi pomaganie ludziom chorym, ale kiedy w 1998 roku nastąpiły reformy w służbie zdrowia, na 5 etatów pielęgniarskich przypadł jeden i nikt nie myślał już o pacjencie, tylko o dokumentach, stwierdziłam, że nie chcę tak pracować. Do tego wszystkiego pracodawca zaczął nas oszukiwać. Powiedziałam sobie, że za kochaną, ale też trudną pracę oczekuję uczciwych zarobków i szacunku. Byłam zrozpaczona i miałam wszystkiego dość. Wtedy spowiednik podsunął mi pomysł katechizacji. Powiedział, że teraz bardzo potrzeba świadków wiary. W wieku 46 lat ukończyłam studia podyplomowe i spełniam się w roli katechetki. Zresztą w momencie podejmowania decyzji o zmianie pracy czułam prowadzenie Ducha Świętego i wiem, że Bogu podobała się ta decyzja.

Zawsze wierzyła Pani w Boga i liczyła się z Jego zdaniem?

Tak. Wiarę zaszczepili mi rodzice. Pamiętam szczególnie tatę, który się modlił, nigdy nie opuścił niedzielnej Eucharystii. Rodzice też wychowywali nas do pomagania ludziom i szanowania ich. Chociaż sami nie mieliśmy pola, w czasie żniw i wykopków za darmo pomagaliśmy sąsiadom. Śmiałam się, że pracuję w polu więcej niż dzieci rolników. Ale dziś widzę, że dobro wraca ze zdwojoną siłą. Teraz moi uczniowie pomagają mi w pracy w domu, w ogrodzie, robią mi zakupy. A przecież nie muszą tego robić. Myślę, że człowiek zbiera to, co zasiał.

Od 25 lat jest Pani żoną, ale też należy Pani do Apostolatu Kobiet Świeckich przy Zgromadzeniu Zmartwychwstania Pańskiego. Można powiedzieć, że jest Pani i żoną, i zakonnicą. Skąd taki pomysł?

Rzeczywiście jestem szczęśliwą żoną i apostołką zmartwychwstania. To po prostu wynik moich poszukiwań Boga. W pewnym momencie stwierdziłam, że potrzebuję w konkretnym miejscu związać się z Bogiem, a że wychowywałam się na terenie parafii prowadzonej przez zmartwychwstańców i bardzo dobrze ją wspominam, wybrałam ten właśnie zakon. W 1993 roku złożyłam przyrzeczenia. Mamy tam swoją regułę, zobowiązania, raz w roku jeździmy na rekolekcje.

Pani mąż nie miał nic przeciwko temu?

W żadnym wypadku! Mój mąż kocha moje zakonnice, a zakonnice kochają mojego męża. (śmiech) Zresztą Marek jest głęboko wierzący. To on zrywa mnie codziennie rano z łóżka, żeby odmówić pacierz. Sam nie wyjdzie z domu, dopóki nie przeczyta choć fragmentu Pisma Świętego. Śmieję się, że dostałam męża od św. Mikołaja, bo pierwszy raz odwiedził mnie 6 grudnia. Zresztą ja wtedy wybierałam się na misje i nie planowałam zamążpójścia. Ale duchowość tego chłopaka tak mnie urzekła, że zmieniłam zdanie. Był wychowankiem o. Jana Góry. Książki, które łykałam, on miał w jednym paluszku. Naprawdę mi imponował.

W tym roku macie srebrny jubileusz. Jak czuje się Pani po 25 latach małżeństwa?

Jestem z nas bardzo dumna. Szczególnie z tego, że przetrwaliśmy kryzysy, bo nie zawsze było łatwo. Ale gdy tylko pojawiały się nad nami czarne chmury, obieraliśmy jeden kierunek: kościół, kolana, modlitwa, spowiedź, przebaczenie. I Jezus nas podnosił i uczył wybaczać.

Wiem też, że nie mogli mieć Państwo dzieci. Czy to był jeden z powodów kryzysów?

Informacja o bezpłodności jest bardzo trudna dla małżeństwa. Ale ja powiedziałam Bogu: „Jeśli jest to krzyż od Ciebie, przyjmuję go”. Ludzie znoszą znacznie gorsze cierpienia, więc dlaczego ja miałabym się skarżyć? Teraz pomagam moim siostrzenicom i kuzynkom i mam bardzo dużo dzieci w szkole.

Takie ochocze przyjmowanie krzyża to chyba nieczęsto spotykana postawa. Czy jest ona wynikiem nie tylko wiary w Boga, ale i wiary Bogu? W to, że Pani nie skrzywdzi?

Myślę, że tak. Moje życie duchowe to sinusoida. Kiedy jestem na górze, bardzo, bardzo mocno modlę się, żebym nie zapomniała o mojej radości, gdy będę w dołku. Pomagają mi w tym listy, które piszę do Boga. Od 1981 roku zapisałam kilka zeszytów. O dzisiejszym wywiadzie też na pewno napiszę. Kiedy jest mi trudno, czytam, co pisałam w czasie pocieszenia. Mam wrażenie, że sam Bóg mi wtedy mówi: „Pamiętasz, co mi mówiłaś? Pamiętasz, jaka byłaś we Mnie zakochana?”. To mi pozwala przetrwać kryzysy.

Kim jest dla Pani Bóg?

Dobrym Ojcem. Mam z Bogiem bardzo przyjacielską relację. Idę do Niego ze wszystkim, co przeżywam. Widzę też, że Bóg lubi spełniać moje marzenia. Mówię do Niego: „Ty wiesz, że ja tego chcę, a Ty zajmij się resztą”. Tak jest na przykład z pielgrzymkami – byłam już w wielu miejscach, o których marzyłam. Bóg chce naszego szczęścia, więc nie boję się Go prosić o wiele.