Kiedyś było ich wielu

Agnieszka Napiórkowska; GN 29/2013 Łowicz

publikacja 24.08.2013 07:00

– Za czasów mojej młodości w mieście było coś koło 12 szewców, 5 kowali, 9 krawców, 6 piekarzy, 4 zdunów i 6 fryzjerów. Nietrudno było też spotkać kominiarzy, malarzy, kaletników, rymarzy, a nawet kołodziejów. Dziś wszystkich, poza fryzjerami, można policzyć na palcach – mówi ze smutkiem Emilia Łopatka.

Mieczysław Stopiński z nostalgią wspomina czasy, w których w jego miejscowości było 20 szewców Agnieszka Napiórkowska /GN Mieczysław Stopiński z nostalgią wspomina czasy, w których w jego miejscowości było 20 szewców

Przeglądając dawne, pożółkłe miejskie fotografie, na wielu z nich nietrudno dostrzec duże szyldy mówiące o tym, że w tym czy innym podwórku swój warsztat miał jakiś znany rzemieśnik. Ci najlepsi otwierali je w centrum miasta. Inni, którym w rękach brakowało sprytu, talentu i na domiar złego nie grzeszyli dokładnością, instalowali się na obrzeżach miast, swój warsztat ciągnęli na wózku bądź za niewielkie pieniądze pracowali u kogoś, kto przewyższał ich umiejętności. Do tych najlepszych, którzy na potwierdzenie swojego kunsztu mieli stosowne papiery, mieszczanie z namaszczeniem zanosili zwierzęce skóry, kupiony kawałek materiału czy piękne, zdobione kafle, prosząc, by – zgodnie z pobraną miarą – zostały one zamienione na trzewiki, surduty czy piece.

Strój na niebieską podróż

W mieszkaniu pani Emilii wiele przedmiotów pamięta czasy jej młodości. Stary, wiszący zegar odmierza kolejne minuty, godziny i dni. Drewniane łóżko ze słomianym siennikiem pozwala każdego dnia o 6.00 rano bez bólu pleców wstawać na równe nogi, by jeszcze w koszuli odśpiewać godzinki. Wśród starych mebli, fotografii niezadowolona wydaje się jedynie posagowa szafa, która za każdym razem, gdy pomarszczona ręka pani Emilii ciągnie ją, drze się i skrzypi. – Przyzwyczaiłam się już do tego dźwięku – mówi emerytka. – Zupełnie mi to nie przeszkadza. Kiedyś, gdy wnuki były małe, próbowałam ją uciszyć. Wezwałam pana Kazimierza, żeby ją podheblował. Po jego wizycie na jakiś czas zamilkła. Niestety, od kilku lat pan Kazio już nie żyje, nie ma więc komu przemówić jej do rozumu. Młodym stolarzom jakoś nie ufam. A sama? Nie mam na nią sposobu. Bo niby co miałaby zrobić 89-letnia babcia ze 150-letnią szafą?. Musi być tak, jak jest – mówi pani Emilia, która – mimo swojego wieku – nie lubi niczego w życiu oddawać walkowerem.

Zasadę tę potwierdza nienaganny porządek, zarówno przed domem, jak i w małym mieszkanku. – Od dziecka nie znosiłam bałaganu. Moje ubranie zawsze było starannie ułożone. Nauczyła mnie tego moja mama. Zresztą dawniej ludzie bardziej szanowali kupione rzeczy. Uczyła tego bieda. Jak się miało 3 sukienki, jedną parę butów, to trzeba było tak robić, by wystarczyły one na lata. I mnie się to udaje. Proszę popatrzeć – tu mam sukienki pamiętające jeszcze Gierka i buty, w których biegałam na tańce. W folii i pudełku przechowuję ubrania na śmierć. Granatową garsonkę z białą koszulą i czarne trzewiki. One jedyne są cały czas przeze mnie noszone. Chodzę w nich do kościoła. Mam nadzieję, że jak umrę, córka odniesie je do szewca, by do trumny zmienił im spody. Nie wiem, jak długa będzie to podróż. Stąd ważne jest, by wybrać się w nią w wygodnych butach. Lepszych od tych nie mam. Nie przeszkadza mi to, że są one już mocno podniszczone i że nieraz potrzebowały interwencji szewskiej. Mam je już 40 lat i nadal są wygodne. Zrobił mi je na miarę warszawski szewc. Dziś takich fachowców już nie ma. Dobrze, że w Skierniewicach jeszcze są zakłady, w których mogę reperować swoje buty, naprawiać torebki i skracać sukienki. Czasem tylko się martwię, żeby nie pozamykali swoich warsztatów, zanim umrę – mówi z niepokojem pani Emilia.

Pełnoletnie narzędzia

Czarne wizje pani Emilii, niestety, już niebawem mogą się ziścić. Z roku na rok w zastraszającym tempie zamykają się m.in. zakłady szewskie, kaletnicze, zegarmistrzowskie. Znalezienie rymarza, zduna czy kowala to nie lada zadanie. – Kiedyś w skierniewickim Cechu Rzemiosł Różnych zrzeszonych było prawie 800 osób. Dziś 70 – mówi Urszula Targowska, dyrektor skierniewickiego cechu. – Od kiedy weszła ustawa zwalniająca rzemieślników z obowiązkowej przynależności do cechów, nie wiemy dokładnie, ile takich osób jest na naszym terenie. Jedno jest pewne – coraz więcej zawodów uprawianych przez rzemieślników przestaje istnieć. Renesans przeżywają jedynie zakłady fryzjerskie, których w Skierniewicach jest ponad 150. Jak tak dalej pójdzie, za kilka lat nie będzie u kogo naprawić zegarka, buta czy telewizora. Taki stan rzeczy związany jest z niskimi cenami produktów, których nie opłaca się naprawiać. Nie ma się więc co dziwić, że najlepsi fachowcy nie mają swoich następców – wyjaśnia dyrektor Targowska, która na różne sposoby namawia uczniów szkół zawodowych, by zechcieli zostać lakiernikami, cukiernikami czy krawcami.

– Kiedyś, za mojej młodości, opłacało się być czeladnikiem. Dziś w większości przypadków nie – mówi Mieczysław Stopiński, od 45 lat pracujący w zawodzie szewca. – Od dawna już nie jest to popularny fach. Na nowo aktualne staje za to powiedzenie „biedny jak szewc”. To jest ciężka i brudna praca, za którą dostaje się marne grosze. Każdą złotówkę trzeba tu wysiedzieć i wydłubać. Z roku na rok zmniejsza się też liczba osób naprawiających obuwie. I nie ma się czemu dziwić. Jak ktoś kupi buty za 80 czy 100 zł, to gdy mu się zniszczą, zamiast nieść je do szewca, by ten je choćby tylko podzelował, pójdzie do sklepu i kupi sobie nowe. Nie ma więc dziś mowy o kokosach. Żeby zarobić na opłaty i towar, muszę naprawić około 200 par butów. Widząc, jak trudno jest związać koniec z końcem, żaden z moich synów nie zamierza przejąć po mnie zakładu.

Kiedyś, gdy chodziłem do szkoły, wyglądało to całkiem inaczej. W naszej miejscowości było 20 szewców. Żaden z nich nie narzekał. A teraz co? Jest nas tylko dwóch. Było trzech, ale podobno jeden, który dopiero co rozkręcał interes, nie mogąc spłacić zaciągniętych kredytów, powiesił się – opowiada ze smutkiem pan Mieczysław. W jego zakładzie, poza stertą butów, kopyt, specjalnych maszyn rozciągających buty, w oczy rzucają się także maszyna łatkówka, pudełko z flekami i stalkami utrzymującymi obcasy i mała szlifierka własnej roboty. Większość narzędzi już dawno osiągnęła pełnoletniość.

Lekarz czasomierzy

Po przejściu na emeryturę zakład zegarmistrzowski połączony z punktem sprzedaży zegarków najprawdopodobniej zamknie także Henryk Kłodawski, który swoją przygodę z czasomierzami rozpoczął w 1975 roku. By zostać zegarmistrzem, przez trzy lata uczył się zawodu. – Przez taki czas to nawet konia można nauczyć tańczyć – żartuje pan Henryk, który jako mały chłopak marzył o byciu mechanikiem samochodowym. – Gdyby nie moja choroba, na pewno robiłbym co innego. Ze względu na jednooczność nie miałem wyboru. To był jedyny zawód, który mogłem wykonywać. I choć na początku wcale mi się to nie podobało, z czasem polubiłem to zajęcie. Przez lata, mając ten fach w ręku, można było godnie żyć. Pamiętam czasy, w których moja dniówka była niewiele mniejsza niż miesięczna pensja mojej żony nauczycielki. Mało tego – za jedną naprawę można było kupić pół litra wódki, chleb i kiełbasę.

Klient, który przynosił zegarek, słyszał, że odebrać go może za pół roku. Takie były wówczas terminy! Same naprawy wymagały precyzji, dokładności i wiedzy. Teraz klasyczne czyszczenia czy naprawy wykonuję raz na miesiąc. Przez większość czasu wymieniam baterie, paski i sprzedaję różnego rodzaju zegarki – opowiada pan Henryk, który z nostalgią wspomina czasy, gdy zegarek na rękę potrafił kosztować jedną, a nawet dwie pensje i przez wiele osób był – obok roweru – wymarzonym prezentem na I Komunię świętą, a później na ślub. Wśród klientów H. Kłodawskiego jest jeszcze kilka osób, które przychodzą do niego ze swoimi 30-, 40-letnimi zegarkami. Przynosząc je i prosząc o naprawę, ani myślą zamieniać ich na nowe modele pochodzące z Chin czy Tajwanu. Nowy zegarek zaburzyłby ich wieczorny rytuał.

– Najpierw jem kolację, potem oglądam wiadomości, po których mówię pacierz. Ostatnią rzeczą, którą robię, siedząc już na łóżku, jest nakręcenie zegarka. To on odmierza ostatnie godziny dzielące mnie od wieczności – zdradza pani Emilia. Spotkani u szewca czy zegarmistrza mieszkańcy mówią, że może jeszcze nie wszystko stracone... Podczas wakacji można przecież spróbować swoich sił w zawodach garncarza, kowala. W regionie organizowanych jest wiele letnich warsztatów i imprez, podczas których rzemieślnicy szkolą chętnych za darmo. Może takie zajęcia pomogą na przykład w ostatecznym podjęciu decyzji o wyborze szkoły? I może uda się ocalić niektóre z ginących profesji?