Po zachodnim stoku

GN 44/2013 Gliwice

publikacja 13.11.2013 06:00

O przygotowaniu do śmierci, umieraniu i rzeczach ostatecznych z o. Andrzejem Chorążykiewiczem, dyrektorem kamiliańskiego Domu Pomocy Społecznej w Zabrzu

Ojciec Andrzej Chorążykiewicz w kaplicy kamiliańskiego Domu Pomocy Społecznej w Zabrzu Zdjęcia Klaudia Cwołek /GN Ojciec Andrzej Chorążykiewicz w kaplicy kamiliańskiego Domu Pomocy Społecznej w Zabrzu

Klaudia Cwołek: Mamy rozmawiać o śmierci, ale nie jest łatwo o nią pytać.

Ojciec Andrzej Chorążykiewicz: W naszym domu tego tematu nie boimy się. W zakonie wiele razy w ciągu dnia odmawiamy modlitwę za konających. Tej modlitwy nauczyliśmy także naszych mieszkańców i pracowników. I odmawiamy ją, myśląc również o swoim umieraniu.

Codziennie?

Nie tylko odmawiam tę modlitwę, ale co jakiś czas chodzę na swój grób.

Chyba Ojciec nie wykupił sobie miejsca na cmentarzu?

Nie, ale odwiedzam naszą kwaterę kamiliańską i mówię: Tu będę kiedyś leżał. Tu się modlę i mam wyobrażenie mojej obecności w tym miejscu. Kiedyś myślałem o tym, żeby dać się skremować, ale teraz absolutnie! Bo chcę pozwolić tym, którzy mnie znają, żeby towarzyszyli mi w dochodzeniu do szczęśliwej wieczności.

Ojciec stale jest przy umieraniu mieszkańców Waszego domu.

Niedawno przyjęliśmy do nas mężczyznę, bardzo zabiedzonego, którego nikt nie chciał. Był jeszcze w miarę świadomy, ale tak wycieńczony, że było widać, jak szybko zmierza do wieczności. Przeżył u nas dokładnie miesiąc i otrzymał to, czego w swoim domu by nie dostał. Ten pan został u nas po ludzku potraktowany, z szacunkiem dla jego słabego ciała i po chrześcijańsku, jako człowiek stworzony na obraz i podobieństwo Boże. Kiedy zaczął umierać, a trwało to dobry tydzień, towarzyszyła mu codzienna modlitwa nas, zakonników, ale także pracowników i mieszkańców. Modliliśmy się uroczyście w kaplicy i przy jego łóżku. Jemu, podobnie jak wielu innym osobom przedtem, udzieliliśmy papieskiego odpustu na godzinę śmierci. Choroba, cierpienie, umieranie, czyli dojrzewanie do wieczności, to są etapy w życiu człowieka, przy których jesteśmy. I nie tylko my, zakonnicy, którzy z nazwy jesteśmy „ojcami dobrej śmierci”, ale także nasi pracownicy.

Kiedy śmierć jest dobra?

To jest trudne pytanie. Myślę, że wtedy, gdy nie umieram sam, za parawanem szpitalnym, skreślony z listy przez tych, którzy mieli mnie ratować, bo są już bezradni i zrobili wszystko, co było do zrobienia z medycznego punktu widzenia. To jest charakterystyczne, że kiedy ustąpi już nadzieja na przywrócenie do życia, cały zespół leczący wycofuje się i odchodzi, a brakuje często obecności osób, które zostałyby w tym momencie. Człowiek mądry w chwili śmierci milknie, nic nie mówi, bo – tak jak poczęcie człowieka – jest to przeogromne misterium. Nikt z nas do spotkania z nim nie jest przygotowany. Dlatego ludzie się wycofują, ale człowiek wierzący nie ucieka. Stara się spojrzeć oczami wiary, że czas odchodzącej osoby się wypełnił. Nadeszła chwila, że musi przejść na drugą stronę. To jest mistrzostwo, żeby mu w tym towarzyszyć, żeby w chwili umierania nie był sam. Mówi się, że to jest ostatnia prosta, a u nas to nazywamy „spacerem po zachodnim stoku”. A na wieńcach pogrzebowych nie piszemy: „Wieczne odpoczywanie”, ale „Do zobaczenia w Niebie!”.

W ogłoszeniach kościelnych można czasem usłyszeć, że kogoś odprowadzimy na miejsce wiecznego spoczynku.

To nie tak, cmentarz jest miejscem oczekiwania. W starych katechizmach jest jasno powiedziane, jakie są rzeczy ostateczne człowieka.

Śmierć, sąd Boży, niebo albo piekło.

Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie mówimy, a to jest zmartwychwstanie.

Tak jakby przy okazji, po drodze...

Nie po drodze. Ono jest częścią tego misterium, które Pan Bóg dla nas przygotował. Owszem, jest śmierć, sąd ostateczny, ale musi nastąpić jeszcze ożywienie, ponowne zjednoczenie ciała i duszy. Dopiero wtedy stanę w obliczu Boga, niezależnie od tego, czy później pójdę do nieba czy piekła, odpowiadając za moje czyny. Tak to przekazujemy naszym mieszkańcom i od tego nie uciekamy. Pokazujemy drogę życia, która często u osób, które do nas przychodzą, jest zakryta. Nieraz wstydzą się jej, bo nie zawsze była dobra. Ale tutaj jest moment przebudzenia. Nasi mieszkańcy często buntują się przeciwko swojej starości i chorobie, nie myślą o swojej śmierci i umieraniu, mimo lat i doświadczenia życia. A umieranie jest wpisane w strukturę naszego domu. My służymy nie tylko chorym i cierpiącym, ale umierającym, także po ich śmierci. Na korytarzu mamy tablicę z wypisanymi nazwiskami osób, które u nas zmarły, dbamy też o groby naszych mieszkańców. Wierzymy, że ich dusza wróci do ciała i ona powinna wrócić do jakiegoś godziwego miejsca, po ludzku patrząc – zadbanego.

Macie u siebie zwyczaj wstawania w nocy, gdy ktoś umiera. Jak potem funkcjonujecie w ciągu dnia?

Ojciec Mariusz Kwiatkowski, mój nowy młody współbrat, zamieszkał z nami w sierpniu tego roku. Ktoś powiedział, że ma pecha, bo od tego czasu mieliśmy już sześć zgonów, trzy z nich były w nocy. A on to odczytał jako szczęście, bo będąc kamilianinem, mógł nareszcie być przy umierających. W ciągu 18 lat mojej posługi w tym domu odeszło około 400 osób, w tym przynajmniej 40 proc. w nocy. Czyli wstawałem do prawie 200 osób. Dyżurujący personel wie, że bez skrupułów ma nas, zakonników, budzić, gdy potrzebuje pomocy, a zwłaszcza wtedy, gdy ktoś odchodzi.

Wstajecie na zmianę?

Nie, w dwójkę jak tu jesteśmy. Czasami wsadzamy zapałki w oczy w ciągu dnia. Ale skoro nie wstajemy do swoich dzieci, bo ich nie mamy, to możemy do naszych mieszkańców.

Czy to prawda, że ludzie nawracają się w ostatnich chwilach?

To jest święta prawda. Jest to tajemnica sakramentu, którą zabiera ksiądz, który w tym momencie posługuje. Na czterysta osób, które u nas umierały, może dwie, trzy osoby nie chciały się pojednać. Niestety, ludzie generalnie nie robią bilansu życia, a o tym trzeba myśleć.

Człowiek umiera i co dalej?

Dla mnie najważniejsza w momencie umierania jest obecność wspólnoty, modlitwa, a po śmierci także troska o ciało. To nie może być tak, że kogoś się wkłada do worka tak jak go Pan Bóg stworzył, bo rodzina ma przynieść ubranie... My tak nie robimy. Ubranie dla każdego z mieszkańców jest przygotowane. Gdy ktoś umarł, pracownik dyżurny wykonuje czynności zabezpieczenia ciała, wzywa lekarza do stwierdzenia zgonu i zawiadamia rodzinę. Ta rodzina czasem jest już wcześniej obecna, bo niektórzy bardzo nas proszą, żeby dać im znać, gdy nadchodzi moment odejścia kogoś bliskiego. I mamy to szczęście, że najbliżsi nieraz czuwają do końca. Ale są też, niestety, tacy, którzy mówią, żeby ich nie wzywać i nie budzić, bo nie chcą się stresować. Po śmierci nasz personel wykonuje tzw. toaletę pośmiertną i ubiera zmarłego. To nie jest coś, co się robi na zasadzie sztampowego posprzątania pokoju. Cały czas jest to celebracja tej osoby. My z nią jeszcze rozmawiamy, przywołujemy fajne wspomnienia z nią związane. A jeżeli w ogóle nie ma rodziny, zajmujemy się pogrzebem. Gdy oddajemy trumnę z ciałem zakładowi pogrzebowemu, przychodzimy na ten moment, odmawiamy dziesiątkę Różańca i odprowadzamy z pokoju do drzwi domu.

Jeśli to się dzieje w nocy, nie ukrywamy przed resztą mieszkańców tej informacji, wszyscy rano dowiadują się, że ktoś odszedł. Zaraz rusza wielka modlitwa za tę osobę, szczególnie do momentu pogrzebu – osobista i wspólnotowa podczas codziennej Mszy świętej. Wiadomo, że my, kamilianie, powinniśmy być przygotowani do obecności przy umierającym, bo taką mamy misję. Ale dużą szkołę życia przechodzą także nasi pracownicy, którzy są świeckimi osobami i nie zawsze mają możliwość kontaktu z osobą umierającą. Większość musi u nas się tego nauczyć. Mieliśmy takie zdarzenie, że bardzo dobrze przygotowana opiekunka, z wieloma kwalifikacjami, w momencie śmierci jednego mieszkańca przeżyła mocny szok i zaskoczenie. Potrzeba było wsparcia nas, kamilianów, żeby odpuściła sobie emocje i inaczej spojrzała na człowieka, który odszedł. Jak przeszła ten szybki kurs, przyszła wewnętrzna radość, że się przełamała, że mogła służyć w tych chwilach. Miałem też taką sytuację, że portier, który u nas pracował, z tego powodu zrezygnował, bo nie przełamał siebie w sytuacji śmierci. Rozstaliśmy się, nie mając do siebie pretensji.

Boimy się śmierci.

Wolę mówić o lęku, który bierze się stąd, że nie wiemy, co potem. Zdarza się, że ludzie próbują zatrzymać czas, dzwonić jeszcze po pogotowie, zamiast przyjąć postawę pokory wobec momentu, kiedy ktoś odchodzi. Lekarze, pielęgniarki, także nasi opiekunowie potrafią to zauważyć. Ostatnio umierała kobieta, która była z nami ponad trzy lata, miała Alzheimera. Jej syn, który bardzo ją kochał, mieszka w Stanach Zjednoczonych. Codziennie do niej dzwonił, w tym roku przysłał ponad 30 listów, choć mama już nie umiała czytać. Ta pani odeszła u nas dokładnie o dziewiątej wieczorem, w godzinie Apelu Jasnogórskiego.

Potem zorientowałem się, że jak w momencie umierania odmawialiśmy Koronkę do Miłosierdzia Bożego, u jej syna, najdroższej osoby, była godzina piętnasta. I co ciekawe, po śmierci pojawiła się u niej jedna łza, która spłynęła po policzku. Widziałem ją także u innych osób, które umierały pogodzone, choć często ich śmierć była okupiona wielkim cierpieniem, którego nie dało się uśmierzyć. Może to są fizjologiczne zmiany, ale ja bym to raczej postrzegał jako duchowy znak. Nazywam to łzą wieczności, może czasami jest to łza wdzięczności. W tej kropli widzę całą swoją doczesność i wieczność.

TAGI: