Muzyka w genach

ks. Roman Tomaszczuk; GN 47/2013 Świdnica

publikacja 05.12.2013 06:00

Kiedy śpiewali: „Ważna jest w życiu każda chwila./ Chodźmy na spacer albo do kina./ Wracaj do domu i bądź z nami./ Nie siedź w pracy godzinami” – nie mieli na myśli swojego taty.

Rodzina Wszołów wystąpiła przed prezydentem Komorowskim podczas jego wizyty w gminie Dzierżoniów Roman Tomaszczuk /GN Rodzina Wszołów wystąpiła przed prezydentem Komorowskim podczas jego wizyty w gminie Dzierżoniów

Rodzinny dom Roberta wytrzymał już wiele. Choć niewielki, okazał się nadzwyczaj pojemny. – Nie było wyjścia – uśmiecha się Krystyna, żona Roberta Wszoła i matka ich siedmiorga dzieci.

Akordeon ma klawisze

To było jak grom z jasnego nieba. Po prostu pewnego dnia proboszcz ks. Henryk Sobolik, dziś już świętej pamięci, kazał zdjąć komże i wdrapać się na chór, żeby grać. Wiedział, że nastoletni Robert ma smykałkę, w końcu jego ojciec grał na akordeonie i syna poduczył… tam klawisze i przy organach klawisze, więc co za problem? Nad chłopakiem ulitował się Marek Pisarski, wtedy urzędujący organista. Pokazał co i jak, wyjaśnił, a Robert szybko chwycił, w czym rzecz. Spodobało się – zarówno jemu, jak i innym. Ale proboszcz chciał więcej, dlatego pchnął chłopaka do miasta, do szkoły. 

Studium Organistowskie we Wrocławiu miało wówczas swoją renomę. Postrach siał prof. Stępniak, ale Robert go po prostu uwielbiał właśnie za ten konkret, za trzymanie dyscypliny i jasne kryteria. Przy takim można się było rozwijać. I tak przez całe lata szkoły, aż do matury: w tygodniu „Radiobuda” w Dzierżoniowie, a we wtorki organy. Trzeba było też znaleźć czas na ćwiczenie. Na organach oczywiście. Wszystko szło dobrze aż do piątej klasy. Matura to nie przelewki, a Robertowi zależało na szkole, więc odpuścił dwa ostatnie egzaminy w muzycznej. Po latach okazało się, że takie rzeczy też w genach zostają.

Sam ci on, samiusieńki

Ale jeszcze sporo czasu musi minąć, zanim urodzi się i pójdzie do szkoły muzycznej Bartek, ten, co to po ojcu nie tylko słuch muzyczny odziedziczył, ale i niewierność muzyce – w szkolnym wydaniu. Chłopak bowiem dwa lata spędził przy fortepianie, a potem wybrał matematykę. A teraz to nawet gotować woli, byle nikt nie wpadł na pomysł, żeby miał wrócić do wprawek, pasaży i gam. Stop! – po kolei. Trzeba wrócić do połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ksiądz Henryk Sobolik przeprowadza się do Niemczy, a Jaźwina wita nowego proboszcza ks. Stanisława Kucharskiego – ten zresztą jest tu po dziś dzień.

– Powiało nowym – wspomina po latach Robert. – Trafił nam się kolejny muzykalny ksiądz, ale już z innego pokolenia. Pojawiła się gitara, wzmacniacz, kolumny. To nas porwało. Takie czasy. Mieliśmy zapał i garnęliśmy się bardzo do tego kościelnego muzykowania. W każ- dym kościele ksiądz zakładał scholę. Zaczęły się próby i radość z chwalenia Pana, wprawdzie nie na biblijnych „cymbałach, harfie i cytrze”, ale też godnie – zapewnia. Ważne: w scholi były dziewczyny. Dużo dziewczyn, a organista jeden.

Benzynę w prezencie dały

Do Stoszowa nie dał rady dojeżdżać: szkoła jedna, szkoła druga, próby zespołu i jeszcze doglądanie scholek. Za dużo jak na jednego, dlatego Stoszów sobie odpuścił. Ale scholistki nie dały za wygraną. Ambitne były. Zaczęły się więc podchody, jak tu młodego organistę zwabić. No to najpierw pożyczyły jakieś nuty czy słowa piosenek z chwytami. Dał, ale nic poza tym, żadnego ciągu dalszego. Z jego strony. One wytrwałe jednak były. No to zagadują, że próby mają, że same, że tak niepewne są, czy to dobrze. Nic z tego. Wreszcie rysuje się plan stuprocentowy.

– Na imieniny kupiłyśmy mu benzynę – mówi ówczesna scholistka ze Stoszowa, Krystyna, obecna żona. – Ona na kartki wtedy była, Boże, co za czasy! Ale udało się nam skombinować. Dostał i co? I nic! Wymawiałyśmy mu potem, że wyjeździł cały prezent, ale nie do Stoszowa, na nasze próby. Myśmy się w nim wszystkie kochały, inne też, wiadomo na wiosce wyboru dużego nie było – uśmiecha się serdecznie i podstawia Robertowi pod nos połówkę cytryny. Każe powąchać, czy prawdziwa, czy dość cytrynowa. – Taka nie najlepsza, ale może być – wyrokuje mąż, można więc wkroić do herbaty. – To taki nasz rytuał – rzuca gospodyni, podając herbatę z „cytryną-ujdzie-w-tłumie”.

– Dzisiaj już trudniej z muzyką w kościele, bo ludzie nie śpiewają, młodych trudno zatrzymać i zmobilizować do regularnych prób. Ale jak się czasami zejdziemy jeszcze w starym gronie, to naprawdę dajemy radę – organista z Uciechowa ocenia sytuację. Mówi ciepłym, spokojnym głosem. Pogodny i męski, nie może opędzić się od swoich najmłodszych dzieci.

Mają to coś w sobie

21 lat temu urodziła się Gosia, dzisiaj studentka pedagogiki w Opolu, ale z miłością do muzyki w genach. – Wprawdzie gra na pianinie, akordeonie i gitarze, ale amatorsko. Więcej pasji miała do kolarstwa – mówi Krystyna. Za to dwudziestoletnia Agnieszka podeszła do tematu muzykowania profesjonalnie. Studiuje na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Gra na skrzypcach i na altówce.

– O Bartku już było, myślę, że żałuje swojej decyzji, gdy po dwóch latach nauki na fortepianie oznajmił: „To, czego chciałem się nauczyć, już umiem” – wtrąca mama. – Za to Marta ma 13 lat i muzykuje od dziecka. Jako brzdąc śpiewała z zapałem do kija od miotły jako mikrofonu. Skończyła szkołę muzyczną I stopnia w klasie skrzypiec i odkąd siostra wyjechała na studia, grywa na ślubach i przy innych okazjach, gdy jest proszona – opowiada mama. Dziewięcioletni Karol odgraża się, że pójdzie w ślady brata. – Na razie bardzo dobrze wychodzi mu granie na nerwach – podsumowuje Bartek.

Tak naprawdę Karol ma słuch muzyczny, dobrze śpiewa i nawet pogrywa sobie na pianinie, ale wyznaje zasadę: „Fajnie byłoby umieć grać, ale szkoda, że trzeba się tego najpierw uczyć”. O ile co do pięcioletniej Hani można mieć nadzieję, że pójdzie w muzyczne ślady sióstr, to roczna Marysia nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. Marta włącza filmik nagrany telefonem: Marysia tańczy na nim w rytm muzyki płynącej z telefonu. A kiedy cała rodzina śpiewa refren piosenki „Weź mnie na ręce” Arki Noego, dziewczynka zaskakująco precyzyjnie dośpiewuje zaplanowane przez kompozytora: „aha”. Robiła to także przed prezydentem Komorowskim.

Jak muzyka, to i harmonia

Liczna rodzina to nie jest sielanka. Są jednak sprawy, które zamieniają ciasny dom w bardzo pojemny świat: to miłość i muzyka. Miłość Roberta i Krystyny to fundament ludzki. Ten z kolei potrzebuje wiary, by budowla życia opierała się na skale. Gdy dojdzie muzyka – jest niebo – trudne, domagające się wyrzeczeń i nieustannych kompromisów, ale możliwe i rodzące owoce: radość, ofiarność, życzliwość, pokój, wielkoduszność. Może dlatego gdy cała rodzina muzykuje, liczy się nie tyle artyzm, ile autentyzm. Słuchacze nie mają bowiem wątpliwości, że harmonia dźwięków ma swój początek o wiele głębiej – w jedności krwi i ducha.

TAGI: