Dom pełen życia

Karina Grytz-Jurkowska; GN 48/2013 Opole

publikacja 12.12.2013 06:00

To opowieść o miłości: miłości do Boga, miłości małżeńskiej, a także miłości rodzicielskiej.

Zabawa na podwórku i wspólne wyjazdy scalają rodzinę Archiwum rodzinne Zabawa na podwórku i wspólne wyjazdy scalają rodzinę

Wójcikowie z Kędzierzyna-Koźla wyglądają na dość dużą, ale zwyczajną rodzinę – rodzice, czwórka dzieci, dom. Najstarszy, 11-letni Piotrek, trzy lata od niego młodsza Ania i dwójka maluchów – sześciolatek Mateusz i pięcioletnia Oliwia. W domu gwar rozmów i dziecięcego dokazywania.

Tupot małych stóp

Nie jest prosto ułożyć plan działania na co dzień, bo kolejne dni mijają intensywnie, ale tu każdy wie, co ma robić. Najwcześniej, bo już przed szóstą, wstaje mama. Budzi resztę i wszyscy szykują się do wyjścia. Wojtek wyjeżdża do pracy szybciej, zabierając po drodze maluchy do przedszkola. Potem starsze dzieci idą do szkoły. Małżonkowie pracują w tej samej szkole: Renata jako katechetka, Wojtek uczy WF-u. Po lekcjach rzadko wracają od razu do domu, bo każdy ma dodatkowe zajęcia. Piotrek uczy się grać na perkusji w szkole muzycznej. Jest też ministrantem. Ania rysuje, szyje, tańczy w szkole i śpiewa w scholi. Mała Oliwia też ma talent plastyczny i tańczy. Mateusz lubi pracę w ogrodzie, ale uwielbia też z mamą gotować i piec ciastka.

Rodzina jest częstym bywalcem na basenie. Pływają Piotrek, Mateusz i Ania, która chodzi na basen z jednym i drugim bratem, korzystając z niedawno wprowadzonego w mieście programu Rodzina 3+. Potem zadanie domowe i kolacja. Gdy ok. godz. 21 dzieci zasypiają i w domu robi się ciszej, jest trochę czasu na rozmowę, ale też prasowanie, przygotowania do następnego dnia. Za to niedziela jest rodzinna, po wspólnej Mszy św. spędzona na zabawie w ogródku, wypadach na działkę, wycieczkach rowerowych, grach planszowych lub wspólnych zabawach w domu. – Robimy dinozaury albo Oliwia rysuje mi coś palcem na plecach i trzeba odgadnąć, co to – mówi Piotrek. Teraz w pokoju stoi już wieniec adwentowy, bo cała rodzina chodzi na Roraty. Codziennie też modlą się wspólnie wieczorem przy zapalonej na wieńcu świecy. Na Boże Narodzenie planują robić ozdoby choinkowe. Dzieci cieszą się, że znów będą wyjadać wiszące na drzewku ciasteczka. Sznureczki-zawieszki oczywiście zostaną na choince. A jak spadnie śnieg, przed domem wybudują duże igloo, bazę i stoczą niejedną bitwę na śnieżki.

Miłość, nie więzy krwi

Renata i Wojtek, obecnie czterdziestoparolatkowie z 20-letnim stażem małżeńskim, nie pamiętają, kiedy dokładnie się poznali. Pochodzą z tego samego miasta, spotykali się w oazie, zaprzyjaźnili. W końcu dostrzegli, że to coś więcej. Jeszcze przed ślubem planowali mieć dwójkę lub trójkę dzieci, bo sami też mieli rodzeństwo. Jednak czas mijał, a rodzina się nie powiększała. – Po ośmiu latach zdecydowaliśmy się na adopcję. Z Piotrkiem poszło bardzo szybko. Gdy do nas trafił, miał zaledwie 8 tygodni. Pozostała trójka trafiła do nas w wieku ok. 2 lat – wspomina Renata. – Przeżyliśmy z nim wszystkie etapy, pieluchy, kolki, nocne wstawanie. Fajnie, że było nam to dane. To niezapomniane wspomnienia, choć oczywiście też trud – dodaje jej mąż. Po pojawieniu się Piotrka Wójcikowie nie wyobrażali sobie, by był jedynakiem. Starali się więc o drugie dziecko, a gdy dość długo go nie było, złożyli od razu dokumenty w Katolickim Ośrodku Adopcyjnym w Opolu, by przyjąć kolejne dzieci, bo nie chcieli, by między nimi była za duża różnica wieku.

Piotrek, Ania, Mateusz i Oliwia wiedzą, że zostały adoptowane, ale jest dla nich oczywiste, że są prawdziwą rodziną, a każde z nich było oczekiwane. – Przed przyjęciem kolejnego malucha modliliśmy się razem za dziecko, które się dla nas urodziło bądź dopiero urodzi. Uważamy, że to Pan Bóg wybrał je dla nas. Starsze zaczynają dopytywać o swoje korzenie, ale to nie zmienia faktu, że jesteśmy ich rodzicami, że są rodzeństwem – podkreśla Renata. – Szczególnym wzruszeniem dla mnie było, gdy mając już jedno adoptowane dziecko, chcieli przyjąć drugie i od razu trzecie dziecko, a potem także czwarte – mówi o rodzinie Barbara Słomian, dyrektor Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego w Opolu. – Oni od początku cenili wartość dużej rodziny, stąd ta otwartość. Mają cenną umiejętność rozpoznawania i zaspakajania potrzeb dzieci. Są dla nich dostępni, potrafią obdarzyć je miłością, uwagą i opieką, poświęcić im czas – dodaje.

Wakacje z Bogiem

Radość z bycia rodzicem nie sprawia, że nie ma trudnych momentów, zmęczenia. Co roku jeżdżą więc latem na rodzinne dwutygodniowe rekolekcje, a zimą na tydzień do Koniakowa. Jest tam czas na formację, nabranie dystansu i na wypoczynek. – Właśnie tam okazało się, że wcale nie jesteśmy dużą rodziną. Pierwszy raz pojechaliśmy do Koniakowa, mając już troje dzieci, a tam akurat wtedy wszyscy mieli co najmniej czwórkę. Poczuliśmy się jak rodzina małodzietna, ale wkrótce okazało się, że dołączy do nas Oliwia. Widać Pan Bóg nas do tego przygotowywał – uśmiecha się Wojtek. Rodzice pilnują, żeby dzieci spędzały czas mądrze, jak najmniej przy komputerze czy przed telewizorem. Laurek, rysunków i różnych prac mają całe pudełka.

Dbając o wychowanie, rodzice nie zapominają o pielęgnowaniu relacji między sobą. Przeważnie są to chwile rozmowy przy wieczornej herbacie, gdy dzieci już śpią. Po dwudziestu latach małżeństwa nadal błyszczą im oczy, gdy na siebie patrzą. Widać ciepło, czułość i szacunek. Niespodzianki robią im też dzieci. W weekendy przeważnie maluchy budzą starsze rodzeństwo i rodziców. Czasem jednak wstają i cichutko rysują albo wspólnie przygotowują dla nich śniadanie. – Pamiętam, kiedy podczas studiów zamiast na weekend pojechałem w góry, na Czantorię, na narty. Jeździłem, póki nie brakło mi sił, ale potem siedziałem sam zmęczony na wyciągu, nie miałem z kim tej radości dzielić. Z rodziną jest ta frajda, satysfakcja, że nauczyłem je jeździć na rowerze, pływać, zjeżdżać na nartach – opowiada Wojtek.

Rodzina na wymiar

Przy takiej rodzinie czasu dla siebie jest mało, niełatwo też związać koniec z końcem. – My w dostatki nie opływamy, nie mamy supermieszkania czy ekstrasamochodu, ale mamy siebie – rodzinę, miłość dzieci, i to jest nasze bogactwo, którego nie kupi się za żadne pieniądze – mówi Renata. Dodaje, że powinno się mieć tyle dzieci, ile się zaplanowało plus jedno, i oni dostali od Boga czwarte. W tym momencie do pokoju wpadają ich pociechy i robią mały zamęt. – Znajomi trochę się dziwili, że chcieliśmy dużą rodzinę. Teraz będąc rodzicami jedynaka lub dwójki żałują, że nie mają jeszcze jednego dziecka. Inni, gdy u nas pojawił się Mateusz, a potem Oliwia, też zdecydowali się na kolejne dziecko. Wcześniej była w nich jakaś blokada, czy poradzą sobie finansowo, organizacyjnie – przyznaje Wojtek.

Skąd w nich tyle odwagi? – Z zaufania Bogu, bo nigdy nie wie się, jak długo będzie stała praca, czy z dnia na dzień nie straci się wszystkiego. Nie jesteśmy w stanie tego przewidzieć – mówią. Wójcikowie wsparcia ze strony państwa nie odczuwają. Raczej pomaga rodzina – dziadek zawozi wnuka do szkoły muzycznej, babcia pomaga na działce. Kiedy trzeba, zostają z wnukami. Latem sami robią przetwory na chłodniejsze miesiące. Kiedy pani Renata wyciąga rodzinne albumy, wokół niej od razu zbiera się cała gromadka. – A to kto? A gdzie to było? A tu jest Piotruś w czapce policjanta – wołają raz po raz dzieci. – Tu jesteśmy nad morzem, to zdjęcie z chrztu Piotrusia… – opisuje mama. – Tata, a pokaż zdjęcie naszego igloo... i domku w ogrodzie – kolejne zdjęcia komentowane są okrzykami i śmiechem. To jedna z ulubionych chwil. – Jeśli małżonkowie budują więź opartą na radości z tego, że pojawiło się dziecko, okazują mu uczucia, szacunek, przekazują wartości, jakie sami wyznają, to rodzina wzrasta, niezależnie od tego, czy łączą ją więzy krwi – podsumowuje Barbara Słomian.

TAGI: