Zbudź się, masz braciszka!

Anna Kwaśnicka; GN 51-52 Opole

publikacja 25.12.2013 06:00

- Poród to przeżycie rodzinne, bardzo naturalne i intymne. Nasze dzieci rano wstawały i przybiegały przywitać się z nowym rodzeństwem - opowiadają Ania i Tomek Chyrowie.

Rodzina jest ich wielką radością Anna Kwaśnicka /GN Rodzina jest ich wielką radością

Mają piątkę dzieci. Czworo z nich na świat przyszło w domu rodzinnym. Ania w swoich czterech ścianach chciała urodzić również najstarszego syna Tobiasza, ale poród trwał zbyt długo i w efekcie swój finał miał w szpitalu. Dziś Tobiasz ma 13 lat. Po nim na świat przyszły Maja, Ula i Dominika, a półtora roku temu Michał, nazywany przez rodziców i starsze rodzeństwo „Prezesem”. – To dlatego, że rządzi nami i naszymi zwyczajami. Przykład? Bardzo lubimy całą rodziną grać w gry planszowe. A teraz jedna osoba grać nie może, bo musi zajmować „Prezesa”, żeby nie strącał pionków – śmieje się Ania.

Przecieranie szlaków

O porodzie domowym zaczęli myśleć przy początku trzeciego trymestru. Ania chętnie sięgała po fachową literaturę, wczytywała się w relacje rodziców, których dzieci rodziły się w domach. Rozważała, jakie są zagrożenia, jakie korzyści. W końcu podjęła decyzję, w której Tomek ją wspierał od samego początku. Gdy trafili do szkoły rodzenia, zaczęli szukać położnej, która podejmie się czuwania nad narodzinami ich pierworodnego potomka w domu.

Łatwo nie było. Śmiało można powiedzieć, że w środowisku opolskim należeli do pionierów. – Spotykaliśmy się z różnymi reakcjami, ale w książce o porodach domowych, napisanej przez S. Kitzinger, znaleźliśmy adresy położnych z całej Polski. Wysyłaliśmy listy, a z tych listów zrodził się kontakt do Ewy Janiuk, która już przyjmowała poród domowy – opowiada Ania. – Ewa postawiła sprawę jasno: „Musicie mnie przekonać, że chcecie rodzić w domu”. Ale jak? Spotykaliśmy się z nią, rozmawialiśmy. Chciała nas poznać, przekonać się, czy jesteśmy dojrzali w naszej decyzji, czy nie jesteśmy fanatykami, których w przypadku komplikacji musiałaby siłą wypychać do szpitala. Ten odsiew przeszliśmy pozytywnie, przeszliśmy też wymagane badania medyczne, a i tak wylądowaliśmy w szpitalu – zaznacza Ania.

Między obiadem a kawą

Całkiem inne wspomnienia zachowali z porodu Mai. Oprócz Ewy Janiuk, położnej, do której zapałali wielką sympatią, zaprosili do uczestnictwa w tym pięknym wydarzeniu przyjaciółkę Ani, wówczas studentkę medycyny. – Gdy rozpoczęła się akcja, przygotowałam sałatkę i obiad, poprosiłam mamę, by zabrała do siebie Tobiasza, zadzwoniłam do męża, żeby szybciej wrócił z pracy. Zjedliśmy obiad, a nim wypiliśmy kawę, okazało się, że już czas – wspomina Ania. Maja urodziła się tuż po 16. – „Ona jest dziewczynką” – powiedziałem, jak tylko zobaczyłem twarzyczkę rodzącego się dziecka – wspomina Tomek. – Pamiętam jedyny w swoim rodzaju zapach noworodka, śliskość i delikatność skóry, bezbronność – opisuje z kolei Ania. Ten czas wspominają tak dobrze, że kolejną trójkę również przyjmowali w domu.

– Kiedy ktoś pyta nas, dlaczego wybraliśmy poród w domu, odwracamy to pytanie i pytamy: A dlaczego w szpitalu? Przecież człowiek do szpitala idzie wtedy, gdy jest chory – wyjaśnia Tomek i dodaje: – W domu jesteśmy u siebie. Przyjeżdża położna, która nam towarzyszy, pomaga Ani jak kobieta kobiecie. Atmosfera jest domowa, wszystko dzieje się naturalnie. Poród w szpitalu wiąże się z wyprawą, pakowaniem torby, podporządkowaniem się personelowi. W szpitalu po prostu jesteśmy u kogoś i ten ktoś rządzi. Narodziny w domu to i dla dziecka całkiem inne przyjście na świat. Ula, Dominika i Michał rodzili się w nocy. Światła były przygaszone, wokół cisza i spokój. Czekaliśmy na konkretną osobę, którą chcieliśmy zobaczyć.

– Poród, tak jak i prokreacja, jest bardzo intymnym wydarzeniem – wyjaśnia Ewa Janiuk. – To z jednej strony normalny proces życiowy, ale z drugiej – to świętość i rodzinne misterium, do którego jako położna jestem dopuszczana. Niewiele małżeństw decyduje się na poród domowy. Jest to związane z tym, że każdy powinien rodzić tam, gdzie czuje się bezpiecznie. Dla jednych będzie to dom, ale dla wielu innych szpital. Trzeba mieć świadomość, że brak poczucia bezpieczeństwa wpłynie niekorzystnie na cały biologiczny przebieg porodu – przestrzega położna.

Pierwszy dzień na świecie

– Kiedy nad ranem na świat przyszła Dominika, nim urodziłam łożysko, Majka już tuptała pod drzwiami. Tomek ją zagadywał opowieściami z nocy, a potem poszedł obudzić pozostałą dwójkę. Tobiasz był niezadowolony, że nie zbudziliśmy go wcześniej, bo chciał zobaczyć, jak dziecko się rodzi, z kolei Ula powiedziała, że dziecko nie ucieknie, a ona chce spać – opowiada z uśmiechem Ania, przypominając scenę, gdy do łóżka, w którym leży z nowo narodzonym dzieciątkiem, pakują się pozostałe dzieci. Podziwiają maleństwo, zachwycają się jego drobniutkimi rączkami i stópkami. To ich czas zapoznawania się ze sobą. – Dominika miała stópkę długości kciuka od taty – opowiada z zachwytem Maja.

Pierwszy dzień po porodzie dla taty jest dniem załatwiania spraw urzędowych, dla mamy – dniem karmienia noworodka, a dla dziecka – dniem dochodzenia do siebie. – Mamy bardzo komfortową sytuację, bo moi rodzice mieszkają piętro niżej. Po porodzie chętnie nam pomagają – opowiada Ania. Przyznaje, że przed każdymi narodzinami czuła stres. – Zawsze może okazać się, że lepiej być w szpitalu. Są trzy takie krytyczne sytuacje: gdy dziecko nie podejmie oddychania, kiedy wystąpi krwotok u matki oraz kiedy wypadnie pępowina. Wówczas, jak nie ma się w pobliżu sali operacyjnej, może być źle. Takie przypadki zdarzają się jedynie w promilu ciąż prawidłowych, ale nigdy nie ma pewności, że mój poród będzie normalny. Muszę więc świadomie na samym początku wziąć odpowiedzialność za życie i zdrowie mojego dziecka – podkreśla Ania.

Klamra czy refren?

Ania ma jednego brata, Tomek – dwóch. Nie pochodzą z wielodzietnych rodzin, ale każdemu, kto pytał, ile będą mieć dzieci, odpowiadali, że nie chcą określać górnej granicy. – Jesteśmy otwarci na życie. Przychodził moment, że Pan Bóg pytał nas o kolejne dziecko, a my po prostu zgadzaliśmy się. Kiedy mieszkaliśmy na 47 metrach kwadratowych, chcieliśmy mieć więcej niż trójkę, ale mieszkanie było za małe, by pomieścić więcej niż 5 osób. Powiedzieliśmy to Panu Bogu i sytuacja szybciutko się zmieniła. Mamy teraz większy dom, a w nim dużo miejsca i dodatkowo rodzice mieszkają w pobliżu – wyjaśnia Tomek. – Nie mieć więcej dzieci w takich warunkach to byłby zwykły egoizm z naszej strony.

Niektórzy znajomi śmieją się, że chłopcy są klamrą spinającą, czyli kolejno chłopak, 3 dziewczyny i chłopak, a niektórzy mówią, że to refren i czekają na drugą 3-wersową zwrotkę – uśmiecha się Ania. – Niedawno, gdy szliśmy razem z mężem, a dzieciaki kłębiły się przed nami, bo nigdy nie idą karnie w szyku, pomyślałam, jak to fajnie, że podejmowaliśmy decyzje o przyjęciu kolejnych dzieci, bo gdyby tych pojedynczych decyzji rozłożonych w czasie nie było, to teraz nie mielibyśmy wielkiej radości, którą daje nam rodzina – mówi Ania i dopowiada: – Mam świadomość, jakim cudem jest moje własne życie, i wiem, że, rodząc dzieci, oddaję je w ręce Boga i daję im drogę do życia wiecznego. To fantastyczne zadanie, dlatego chcę dawać życie. Doskonale pamiętam, gdy podczas jednej z Pasterek w „Barce” to nasze dziecko leżało na sianie w symbolicznej scenie Bożego Narodzenia. Wtedy, gdy trwała adoracja Najświętszego Sakramentu, czułam, że przyjmując dziecko, przyjmuję Jezusa.

Dom tętniący życiem

Oboje podkreślają, że ich życie jest bogate, bo dzieci są darem. Wiedzą, że przyjęcie dzieci musi być na 100 procent. Wymaga od nich pełnej odpowiedzialności i nie zwalania niczego na innych. Wymaga też kształtowania środowiska, w którym dzieci poznają, co jest wartością. – Tak samo rodzenie dzieci do wiary to bardzo długi proces, za który jako ojciec czuję się odpowiedzialny – zaznacza Tomek. Kiedy dostrzegli, że dzieci potrzebują grupy rówieśniczej, w której będzie wzrastała ich wiara, przy kościele oo. jezuitów w Opolu założyli Oazę Dzieci Bożych. Razem z 19 innymi rodzinami tworzą też rodzinną różę różańcową. W domu wprowadzili rodzinny rytuał, że każdego wieczoru zbierają się na wspólnej modlitwie, czytaniu słowa Bożego i rozmowach o ważnych sprawach. – To nasz czas dla rodziny. W ciągu dnia jest wiele zajęć, ale wieczorem jesteśmy dla siebie – wyjaśnia Tomek.

W niedzielę uczestniczą w rodzinnej Eucharystii w kościele oo. jezuitów, co więcej: współtworzą liturgię. – Wspólnie z dziećmi chodzę do spowiedzi. Razem się przygotowujemy, robimy rachunek sumienia, a potem przytulamy się i przepraszamy. To bardzo ważne, by budzić sumienia dzieci – mówi Ania i przyznaje: – Początkowo nie wyobrażałam sobie, że mogę być kurą domową, że dom i dzieci będą osią mojego życia. Ale tak jest. Już wiem, że można pokochać to życie, które się od Boga dostało, można pokochać wszystkie trudy i można dostrzec radość w tym wszystkim, co się dzieje. Odnalazłam szczęście w zajmowaniu się dziećmi. A w tym roku dołożyłam sobie kolejne zajęcie, bo uczę córki w domu.

TAGI: