Świat widziany dotykiem

Anna Kwaśnicka; GN 7/2014 Opole

publikacja 24.02.2014 06:00

Alina Koralewska jest zauroczona światem arabskim. Do wielu miejsc podróżowała sama. Aż trudno uwierzyć, że jest niewidoma.

W sukni przywiezionej z Algierii Anna Kwaśnicka /gn W sukni przywiezionej z Algierii

Nigdy nie pokazuję zdjęć, ponieważ one nic dla mnie nie znaczą. Znaczenie ma dla mnie to, co opowiadam – mówi wprost Alina Koralewska, która podczas spotkania w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Opolu odmalowała słowami to, z czym spotkała się w Algierii, Maroku, Gruzji czy Indiach, gdzie gościła, pomagając osobom niewidomym i upośledzonym umysłowo. Słuchacze byli zauroczeni dokładnością opisów, wielością przeżyć i odwagą pani Aliny, która od 14. roku życia nie widzi, a mimo to od 37 lat podróżuje po świecie. Zapach arabskich przypraw Przed laty powiedziała stanowcze „nie” pracy w spółdzielni dla inwalidów. Dziś jest żoną, matką, realizuje się zawodowo, niesie pomoc innym i spełnia swoje marzenia. Perfekcyjnie zna język francuski i włoski, ukończyła filologię romańską na Uniwersytecie Wrocławskim. Rozmawia też po hiszpańsku i rosyjsku. Na co dzień pracuje jako masażystka w zakresie usprawniania funkcji ruchowych. Odbyła staż wolontaryjny w Instytutach Dzieci i Młodzieży Niewidomej w Laskach, Palermo czy Lozanie.

Współpracuje z Polskim Centrum Zdrowia Seksualnego w Londynie, dyżurując przy telefonie zaufania. Ukończyła m.in. kurs z terapii psychodynamicznej. Jak sama mówi, kiedy jej podopieczny potrzebuje fachowej opieki, ona zdobywa odpowiednie ku temu kwalifikacje. Na spotkaniu zatytułowanym „Wyprawy niemożliwe?”, które poprowadził Mariusz Jarzombek, pojawiła się w przepięknej sukience z Algierii. – Lubię świat arabski. Tamten wrzask na ulicach, koloryt, zapach przypraw. Lubię się targować – uśmiecha się pani Alina, podkreślając: – Jest to świat tak różny od naszego, ale bardzo piękny. Syrop z cebuli Opowiedziała o arabskiej rodzinie z Algierii, która otworzyła dla niej drzwi swego domu, a także o szkole dla niewidomych w Tarudant na południu Maroka. – Mówili mi, że byłam pierwszą osobą z Europy, która do tej szkoły dotarła. Budynek nowy, wybudowany z polecenia króla. Nie wiem, jak wyglądał ten wcześniejszy, ale jeśli ktoś sobie wyobraża pokój w internacie, to tutaj mieliśmy dużą salę, podzieloną na cztero- i pięcioosobowe boksy, zamieszkane przez 30 dziewcząt w wieku od 6 do 24 lat. Toalety to dwie stopki i dziura. Korzysta się „na narciarza”. Był też internat dla 60 chłopców, ale z nimi, jako kobieta, kontaktu nie miałam – opowiada. 

– Dziewczynki były zakaszlane, zasmarkane, więc pierwsze, o co poprosiłam dyrektora szkoły, to pół kilo cukru i trzy kilo cebuli. Zrobiłam syrop – mówi. – Budynek był w kiepskim stanie, w nocy było w nim tak zimno, że dziewczynki do spania nic nie ściągały, nawet fartuszków. Ciepła woda była tylko na dole, w kuchni. Ale poznałam osoby pracujące w domu dziecka, wśród nich pana złotą rączkę. Poprosiłam go, by naprawił nam w internacie ciepłą wodę. Zrobił to, ale niestety okazało się, że baterie i krany były wykonane z tak kiepskich materiałów, że szybko robiły się bardzo gorące. Bałam się, że dziewczynki się poparzą, więc zdecydowałam, że ciepła woda będzie tylko u mnie w kranie. To zawsze bliżej niż nosić z parteru – podkreśla. – Dostępne lekarstwa okazały się o przynajmniej cztery lata przeterminowane, a dziewczynki nawet nie wiedziały, że kiedy boli je brzuch, mogą wziąć tabletkę. Powoli stawałam się dla nich wychowawczynią, pielęgniarką, powierniczką i rehabilitantką. Gdy stamtąd wyjeżdżałam, był jeden wielki ryk, a pierwsza to ja sama płakałam – mówi. U polskich franciszkanek w Bangalore Do Indii miała jechać z koleżanką, a także córką i jej chłopakiem. Niestety mąż koleżanki zachorował, więc zrezygnowała z podróży. – Córka powiedziała mi wprost, że na wakacjach z chłopakiem towarzystwa mamy nie potrzebuje, ale z podróży zrezygnować nie chciałam. Wyszukałam więc ośrodek dla niewidomych i z nim się skontaktowałam – opowiada. Ośrodek w Bangalore prowadzą siostry franciszkanki służebnice Krzyża, znane m.in. ze swej pracy z niewidomymi w Laskach. – Spędziłam u nich prawie miesiąc. To okolica, do której rykszarz nawet nie chce pojechać. W pobliżu była garbarnia, z której resztki tak po prostu wyrzuca się na zewnątrz. W nocy ujadają tam całe watahy psów, spać się nie da, a o wychodzeniu nawet nie ma mowy – opowiada.

– Siostry uczą tam 80 dzieci, z czego 30 to sieroty. Mówią, że szkoła utrzymywana jest „z nieba”, bo na chrześcijańską działalność władze żadnej dotacji nie dadzą – wyjaśnia. Opowiadała również o tym, że w Indiach poznała przepiękną przyrodę, jadła prawdziwe kokosy prosto z palmy, „widziała”, jak rosną pieprz czy owoce papai. Zaraz dopowiada, że w Egipcie trzymała w rękach żywego krokodyla, a w Afryce Północnej podróżowała na przednim siedzeniu taksówki, w której brakowało z przodu szyby. – Bałam się, że owady poranią mi twarz – uśmiecha się. Czuję się wyróżniona – Gdy podróżuję, gdy poznaję nowe zapachy, smaki, mam wiele odniesień do literatury. Jestem przecież w miejscach, o których wiele czytałam. Myślę sobie, że jestem wyróżniona przez los. Przecież kiedyś tylko bogaci podróżowali. A ja byłam w Wenecji, Florencji i na Sycylii. Wprawdzie weneckimi kanałami nie płynęłam gondolą, a tramwajem wodnym, ale cóż to za różnica – przyznaje Alina Koralewska. – Gdy przyjechałam do Maroka, zostałam zaproszona przez miejscową rodzinę do domu. Było wówczas wielkie święto i zasiadłam z nimi na poduszkach do świątecznego posiłku. Gospodarz do każdego podszedł z misą i dzbankiem wody, polewając każdemu ręce. Potem podano tażiny, które jedliśmy rękoma. Był i cały ceremoniał parzenia herbaty. Czułam się jak na kartach XIX-wiecznej książki – podkreśla.

TAGI: