Rewir szczęśliwych dzieci

Justyna Steranka; GN 12/2014 Koszalin

publikacja 24.03.2014 06:00

Żadna z nich nigdy nie zostanie prezydentem tego kraju ani nie napisze programu komputerowego, ale każda jest szczęśliwa. 
To tylko nam, zdrowym, trudno w to uwierzyć.


Mieszkanki DPS podczas warsztatów terapii zajęciowej ZDJĘCIA Justyna Steranka /gn 
Mieszkanki DPS podczas warsztatów terapii zajęciowej

Dom Pomocy Społecznej w Bobolicach na pierwszy rzut oka wydaje się miejscem nieszczęścia i rozpaczy, o którym zapomniał nawet Bóg. Bo jak inaczej nazwać dom, gdzie spotyka się niemal wszystkie oblicza niepełnosprawności fizycznej i umysłowej?
– Odwiedza nas sporo ludzi. Niektórzy, kiedy zobaczą tylu niepełnosprawnych w jednym miejscu, nie są w stanie rozmawiać i wycofują się już po odwiedzinach w pierwszym pokoju – mówi s. Magdalena Szymczak, pallotynka, dyrektor DPS w Bobolicach. 


Więcej niż opieka


Niektóre obrazki mogą rzeczywiście szokować. Ot, choćby 30-letnia kobieta, która leży na materacu i godzinami bawi się grzechotką. Nawet nie zauważa, że ktoś wszedł do jej pokoju.
W tym domu od progu uderza atmosfera życzliwości i ciepła. To, że są tam ludzie chorzy, zdradza jedynie unoszący się „szpitalny” zapach. To dlatego, że wielu podopiecznych potrzebuje stałej opieki medycznej. 
Dom istnieje od 1958 r. Mieszka w nim ponad 60 kobiet niepełnosprawnych umysłowo. Są w różnym wieku. Najmłodsza mieszkanka ma osiem lat, najstarsza – prawie 70. Przychodzą z domów dziecka albo z rodzin, które nie są w stanie się nimi opiekować. Większość z nich będzie tu do końca życia. 
Często ich wiek wskazuje na to, że mogłyby być matkami i babciami. To jednak znów tylko pozory, bo mimo siwych włosów na skroniach kobiety te widzą świat oczami dziecka. – Większość z nich ma głębokie upośledzenie umysłowe. Ta niepełnosprawność jest często sprzężona. Są kobiety, które poruszają się na wózku, albo takie z porażeniem mózgowym. Są też panie, które tylko leżą. Te wymagają całkowitej opieki, trzeba je nawet karmić i przewijać – mówi s. Magdalena. 


W DPS w Bobolicach pracuje 45 osób, w tym osiem sióstr. – Dziewczętami opiekują się m.in. rehabilitanci, terapeuci zajęciowi i fizykoterapeuci. 
Jedną z ulubionych form spędzania czasu jest dla podopiecznych terapia zajęciowa. – Na zajęciach lepimy figurki z masy solnej, szyjemy szkatułki z widokówek, mamy też zajęcia kulinarne raz w tygodniu. Wtedy dziewczęta same przygotowują posiłki i sprzątają. Jednym z elementów tych zajęć jest kulturoterapia. Przygotowujemy przedstawienia teatralne, gramy w gry planszowe, układamy puzzle. Czasem są zabawy taneczne. Prowadzimy zajęcia z czytania i pisania, bo większość z podopiecznych tego nie potrafi. Uczymy się również recytować wiersze – wyjaśnia Ewa Boczek, terapeutka. – Dość szybko widać efekty tej pracy. Niektóre dziewczęta przyjeżdżają tu znerwicowane, ale dzięki różnym formom aktywności wyciszają się – dodaje. 


Oprócz terapii zajęciowej podopiecznym proponuje się pobyt w tzw. sali doświadczania świata. Część osób ma trudności w reagowaniu na bodźce zewnętrzne, dlatego właśnie tu jest sprzęt, który pomaga im pobudzić węch, słuch czy dotyk. Kobiety biorą także udział w zajęciach komputerowych. Na początku wiele z nich miało problem z posługiwaniem się myszką, jednak teraz zabawy przy komputerze idą im całkiem sprawnie. – Opieramy się na programach do pracy z dziećmi w wieku przedszkolnym albo wczesnoszkolnym. Te zajęcia mają na celu obniżenie napięcia mięśniowego, usprawnienie funkcji wzrokowych i słuchowych. Przy okazji dziewczęta uczą się podstaw obsługi komputera – wyjaśnia Beata Pałubiak, która prowadzi zajęcia.


Pani Teresa, mieszkanka DPS, układa właśnie puzzle na komputerze. Idzie jej to dość szybko. Mieszka w Bobolicach od 24 lat. Ma twarz i usposobienie dziewczynki, choć już dawno nią nie jest. – Bardzo ładnie tu jest. Mieszkam na dole w pokoju, blisko jadalni, i opiekuję się pieskami. Bardzo lubię się z nimi bawić – opowiada.
 Jej koleżanka, pani Iza, próbuje połączyć sylaby w pary tak, by powstały słowa. Kończy w tym roku 50 lat. Mimo siwych włosów w środku jest dziewczynką, jak wszystkie podopieczne. – Lubię pracować na komputerze i na różnych zajęciach. Czasami pomagam na dworze sprzątać. Lubię chodzić na spacer i pomagać. W tym roku będę miała pięćdziesiątkę. Bardzo się z tego cieszę. Wszyscy są tu ze mnie zadowoleni – uśmiecha się. 


Kochasz mnie?


Siostry mówią o nich „nasze dzieci”. – Bo pozostają cały czas dziećmi. Niezależnie od tego, czy mają 40, czy 60 lat – mówi s. Magdalena. Choć niektóre z nich wyglądają jak starsze panie, są nieporadne życiowo, potrzebują czułości i ciepła. 
– Jest w nich taki wdzięk jak w małych dzieciach. Mają w sobie coś takiego nieskażonego światem, czystego. Są też bardzo bezpośrednie. Nie ma w nich nic z udawania, manipulowania, wykorzystywania. Jeśli czegoś chcą, mówią o tym wprost. Jeśli ktoś je zdenerwuje, to o tym powiedzą. Potrafią również przeprosić. Nie noszą w sobie urazy – wyjaśnia s. Magdalena. Jak mówi, nie mają też problemu z tym, żeby zaopiekować się kimś nowym. – To, co mnie zaskakuje, to akceptacja i sympatia, jaką darzą wszystkich. Kiedy na przykład niektóre siostry wyjeżdżają i na ich miejsce przychodzą następne, dziewczęta są otwarte. Dają każdemu szansę – wyjaśnia.


Ten dom jest pełen miłości i ciepła dzięki oddaniu ludzi, którzy w nim pracują. To widać na pierwszy rzut oka. Okazuje się jednak, że to działa w dwie strony.
– Uczymy się tu na pewno cierpliwości, ale nie tylko. Pomagamy sobie nawzajem. Dziewczęta nieraz przychodzą, żeby je przytulić, ale dzięki temu my czujemy się im potrzebne. Jak któraś z nas ma imieniny, one zaraz chcą nam przygotować przedstawienie. Próbują coś od siebie dać, bo potrafią kochać – mówi Ewa Boczek. 


Dla sióstr pallotynek opieka nad niepełnosprawnymi to realizacja duchowego powołania. – Jestem dla innych opiekunką i mam im dawać poczucie bezpieczeństwa. Dla mnie to jest realizacja duchowego macierzyństwa – dawać innym to, czego nie doświadczyli od swoich rodziców. Tu są osoby, które tych rodziców w ogóle nie pamiętają albo – tak jak dzieci – ciągle potrzebują ciepła. Kiedy przechodzę korytarzem, często się przytulają, chwytają za rękę albo pytają: „Kochasz mnie?”. Ja jestem tu po to, żeby odpowiedzieć im na ich pytanie i potrzebę bliskości – tłumaczy pallotynka. 


One nie są nieszczęśliwe


Prawdą jest, że dla każdego szczęście znaczy co innego. Jeśli chodzi jednak o ludzi niepełnosprawnych, często wkłada się ich do szuflady z napisem: „Nieszczęście”. Bez spojrzenia w oczy. Bez rozmowy. 
– Pracując tu już jakiś czas, inaczej patrzymy na nasze podopieczne. Nie dostrzegamy, że ktoś ma krzywą rękę albo nogę. My widzimy człowieka z konkretną historią – mówi s. M. Szymczak. I przekonuje: – One nie są nieszczęśliwe. To nam, zdrowym, tak się wydaje. A one na swój sposób żyją pełnią życia. Nie wiedzą, że nigdy nie napiszą programu komputerowego albo że nigdy nie zostaną głową tego państwa. To ich po prostu nie dotyczy. Tak naprawdę w wielu momentach są szczęśliwsze od pełnosprawnych ludzi, bo widzą życie prościej i potrafią się nim ucieszyć – przekonuje.


Co ciekawe, mimo swojej niepełnosprawności albo dzięki niej, mieszkanki DPS mają wielką wrażliwość na Pana Boga.
– Zdrowi ludzie pytają czasem, czy jest Pan Bóg, a dla naszych dzieci to jest naturalne, że On jest i je kocha. One w Niego po prostu wierzą i modlą się codziennie. Mamy tu kaplicę. Dziewczęta biorą udział w Mszach św. w każdą niedzielę, a kto chce, to i częściej. Czasem ta ich wiara i bezgraniczna ufność mnie zawstydzają. One nie żyją w przekonaniu, że Pan Bóg im coś złego zrobił. U nich obwinianie Go o cokolwiek w ogóle nie wchodzi w grę – przyznaje s. Magdalena. 


To nie wegetacja


Choć słabo rozumieją otaczający je świat, czują, kiedy zbliża się do nich ktoś znajomy. Bardzo przeżywają dzień odwiedzin bliskich. – Mamy taki zwyczaj, że każda druga niedziela miesiąca jest dniem odwiedzin rodziny i znajomych. Osoby leżące też wiedzą, kiedy jest ta niedziela. To niewytłumaczalne, bo nie mają pojęcia, kiedy jest poniedziałek, wtorek, ale wiedzą, kiedy jest dzień odwiedzin. Od samego rana są podekscytowane i czekają – uśmiecha się pallotynka. A są takie rodziny, które często przyjeżdżają w odwiedziny. Nie mogły się zaopiekować siostrą czy córką, ale są cały czas blisko.


Jak się jednak okazuje, niedziela to nie dla wszystkich szczęśliwy dzień. Niestety, są też osoby, u których widać w oczach smutek. To te, których nikt nie odwiedza. – Dla niektórych dziewczyn to bardzo trudne doświadczenie. Poprosiliśmy część gości, żeby zapraszali do stołu też te nasze dziewczyny, do których nikt nie przyjeżdża. Chętnie przystali na tę propozycję. W ten sposób nasze podopieczne mają na kogo czekać – tłumaczy s. Magdalena. 


Zdarza się, że któraś z pensjonariuszek umiera. To dla mieszkanek domu zawsze śmierć kogoś bliskiego, ważnego i kochanego.
– Zwykle wtedy odmawiamy wspólnie Różaniec. Czasem rodzina zabiera zmarłą do swojej miejscowości, a czasem pogrzeb jest tu, w Bobolicach. Wtedy dziewczęta, które mogą, uczestniczą w ceremoniach. Poza tym często odwiedzamy razem cmentarz. One modlą się za swoje koleżanki. Staramy się je uczyć, że trzeba się modlić też za te, które zmarły wcześniej i których może nie znały, bo i one są częścią naszej rodziny – mówi pallotynka.


Ten dom jest dla tych kobiet miejscem, w którym ktoś przyjmuje je takie, jakie są. Czasem zdarza się, że wyjeżdżają do domu rodzinnego na ferie, ale wracają wcześniej, bo tam czują się obco. – Być może dlatego, że nie są rozumiane, nie rozmawiają, nie obejrzą razem z bliskimi filmu, bo to nie jest ich świat – tłumaczy s. Magdalena. 
Jak widać, Bobolice to nie miejsce nagromadzenia nieszczęść. Dla mieszkanek DPS to cały ich świat: pobliski kościół, park za oknem i dom, w którym czują się bezpieczne, kochane i akceptowane. 


TAGI: