Walczą ze sobą o siebie

Marta Woynarowska, Andrzej Capiga; GN 12/2014 Sandomierz

publikacja 04.04.2014 06:00

– Próbowałem przestać pić. Przysięgałem żonie, sobie, modliłem się: Panie Boże, spraw, bym więcej nie sięgał po kieliszek – opowiada pan Jacek, z tarnobrzeskiej Wspólnoty AA. – I zaraz po Mszy szedłem, by z kolegami pić w Bażancie lub na plantach.

Trzeźwościowa pielgrzymka z Gorzyc do Radomyśla nad Sanem Andrzej Capiga /GN Trzeźwościowa pielgrzymka z Gorzyc do Radomyśla nad Sanem

Teraz nie pije już od 15 lat i pomaga ludziom, do których kiedyś sam się zaliczał – alkoholikom.

Myślałem, że się zapiję

– Twierdziłem, że skoro nie jestem pijany w Wielkie Piątki, Środy Popielcowe, chodzę regularnie do kościoła w niedziele, to nie jest ze mną tak źle – kontynuuje pan Jacek. – Ale kiedy po kilkudniowym piciu w niedzielę umyty, elegancko ubrany szedłem na Mszę św., to stawałem jednak pod kasztanem przy murze, bo mimo wszystko zdawałem sobie sprawę, że wyglądam na „wczorajszego”. Organizm też zaczął się odzywać, pociłem się, było mi duszno, miałem wrażenie, że za chwilę dostanę zawału albo wylewu. Ale w głowie jednocześnie była jedna myśl, żeby po Eucharystii szybciutko skoczyć do Bażanta na jedno lub dwa piwka.

Panem Jackiem potrząsnęło dopiero, kiedy spił się w Wielki Piątek. Zdarzyło się to dwa lata z rzędu. – Nikt nawet sobie nie wyobraża, jaki to był wstyd, kiedy ludzie wychodzili z kościoła po nabożeństwie Drogi Krzyżowej i z politowaniem, czasem pogardą patrzyli na nas, pijanych. Tego wstydu nie zapomnę – mówi.

Mimo wielokrotnych prób nie był w stanie zerwać z nałogiem. Myślał o tym niejeden raz. Wiedział, że ma problem, ale nie przyznał się do tego nikomu; ani rodzinie, ani kolegom, jedynie sobie samemu. – Widziałem, że alkohol przeszkadza mi w życiu rodzinnym, w pracy, po prostu we wszystkim – mówi pan Jacek. – Miałem krótsze i dłuższe okresy abstynencji, ale za każdym razem wracałem do kieliszka. Ale kiedy doszło do tego, że przez trzy miesiące dzień w dzień piłem, i kiedy pomyślałem, że chyba zapiję się na śmierć, poszedłem pieszo do szpitala, by się ratować. Tam postawili mnie na nogi, ale powstało pytanie: co dalej? I nagle na mojej drodze stanął młody człowiek, znajomy mojej siostry, który zabrał mnie na spotkanie w Klubie Abstynenta. Miałem ochotę mu zwiać, ale stwierdziłem, że nie będę uciekać przed smarkaczem. Tam pan Jacek spotkał wspaniałe małżeństwo, które prowadziło klub.

– To pani Marysi, już świętej pamięci, między innymi zawdzięczam wyjście z nałogu – opowiada. – Namówiła mnie, a właściwie zmusiła do udziału w pielgrzymce trzeźwościowej na Jasną Górę. To był przełom. Nie mogłem uwierzyć, że w jednym miejscu może być taki tłum trzeźwych osób, w dodatku doskonale bawiących się, grillujących. Cały dzień chodziłem po klasztorze, nie zaszedłem jedynie do kaplicy z cudownym wizerunkiem Czarnej Madonny, bo uznałem że jestem niegodzien spojrzeć Matce Bożej w oczy. Modliłem się, plącząc słowa „Zdrowaś Maryjo” z „Wierzę w Boga”. W mojej głowie panował zupełny chaos, jak u trzeźwiejącego alkoholika. Zacząłem zatem prosić Boga o pomoc własnymi, nieskładnymi słowami, by pomógł mi znaleźć siły do uwolnienia się ze szponów alkoholu, ale zostawiłem sobie furtkę – dwa piwka w tygodniu.

Wychodzenie z nałogu trwało parę lat. Pan Jacek musiał walczyć nie tylko z własnymi słabościami, z własnym organizmem, ale przede wszystkim z samym sobą. – Mityngi odbywały się dwa razy w tygodniu, więc pomyślałem, że w dni pomiędzy nimi będę sobie mógł pozwolić na jedno piwko – wspomina z uśmiechem. – Ale w czasie spotkania trzeba było podawać okres swojej abstynencji. Więc wstyd byłoby powiedzieć, że był mniejszy niż miesiąc. Pan Bóg nie dał mi zatem tych dwóch piwek.

Pan Jacek zerwał także z drugim nałogiem – paleniem papierosów. – We dwóch z kolegą z klubu paliliśmy bardzo dużo, po parę paczek dziennie – mówi z widoczną dezaprobatą. – Chciałem przestać, ale okazało się to trudniejsze niż wyjście z alkoholizmu. A jednak się udało i to nie dzięki mojej silnej woli, ale stało się to jakby poza mną. Kiedyś siedziałem w pracy, a na krześle obok siebie postawiłem popielniczkę. Nagle zobaczyłem, jak spada na ziemię. To wyglądało tak, jakby ktoś ją zrzucił mocnym machnięciem ręki. Przestraszyłem się i to nie na żarty. Następnego dnia dowiedziałem się, że w tej minucie zmarł ten mój kolega z klubu, który od pewnego czasu ciężko chorował. Wiem, że zarówno z jednym, jak i z drugim nałogiem poradziłem sobie dzięki pomocy Boga. I dzięki niemu żyję, bo 90 procent kolegów, z którymi piłem, już nie żyje.

Jestem wrakiem człowieka

– Przez 18 lat byłam mężatką. Z tego przez jakieś 15 narażona byłam na przemoc ze strony męża. Była to przemoc głównie psychiczna. Mąż był zdolnym człowiekiem i zajmował eksponowane stanowisko, ale był alkoholikiem – opowiada swoją historię pani Jadwiga. – Początkowo upijał się raz na tydzień, a w końcowej fazie naszego małżeństwa – nawet trzy razy dziennie! Przestał łożyć na rodzinę i zaczął wynosić rzeczy z domu, by sprzedać i mieć na wódkę. Przede wszystkim zaś wmawiał mi regularnie, że bez niego byłabym nikim, do niczego bym nie doszła, nic nie znaczę, groził, że kiedy zechce, to mnie załatwi.

Znosiłam to przez 15 lat. Wreszcie powiedziałam: dość! Nie wyrzuciłam go za drzwi, ale kupiłam mu mieszkanie i przeprowadziłam do nowego lokum. Tak zakończyło się nasze małżeństwo. Wzięłam życie w swoje ręce i teraz jestem zadowolona, że sama potrafiłam z tej przemocy się wyzwolić. Ale kosztowało mnie to dużo nerwów i zdrowia, bo w wieku 58 lat jestem wrakiem człowieka – wyznaje.

– Alkoholizm to nie tylko dla żony, ale i dla całej rodziny ogromny krzyż. Jednakże nie można powiedzieć, że powołaniem kobiety, żony alkoholika, jest być poniewieraną, bitą i maltretowaną. Nawet Kościół w takich sytuacjach dopuszcza separację. Bardzo często dopiero wtedy sami alkoholicy zaczynają trzeźwieć – komentuje ks. Jacek Zieliński, psycholog, terapeuta oraz duszpasterz trzeźwościowy i zaprasza zarówno uzależnionych, jak i ich najbliższych na rekolekcje wolnościowe.

Prosiłam i płakałam

– Wychodząc za mąż, nigdy nie myślałam, że moje życie może tak odmienić choroba alkoholowa męża. W domu rodzinnym nie zaznałam żadnej przemocy. Nie było też problemu alkoholowego – wspomina pani Teresa. – Pierwszym symptomem uzależnienia męża od picia było to, że wódka stawała się ważniejsza ode mnie i dzieci. Pytałam: dlaczego pijesz? W odpowiedzi słyszałam, że jest zestresowany, bo w pracy mu coś nie wyszło. Nie wiedziałam wtedy, że to choroba, więc prosiłam, płakałam. Potem zaczęła się przemoc; najpierw psychiczna, wyzywanie i obrażanie, a następnie fizyczna: popychanie, ściskanie, wykręcanie rąk. Nie wiedziałam, że mam prawo się bronić.

W chwili, kiedy mnie popchnął, i o mało się nie zabiłam, bo spadłam plecami na schody, postanowiłam działać. Dołączyłam do grupy Al-Anon i zdecydowałam się na terapię dla osób, które sobie nie radzą z alkoholizmem bliskiej osoby. Założyłam mężowi sprawę o znęcanie się i o alimenty dla córki. Założyłam niebieską kartę. Jestem z siebie zadowolona, bo poszłam drogą, która dała mi siłę i odwagę do zmian. Tę siłę dała mi grupa wsparcia Al-Anon. Po kilkuletnim pobycie męża za granicą znowu mieszkamy razem. Zarzeka się, że nie pije od roku, ale się nie leczy. Nie umie mówić o emocjach – zwierza się pani Teresa.

Im się udało

– Wiem, że po raz drugi nie zdołałabym przejść przez to wszystko, dlatego drżę na samą myśl, że mąż mógłby znowu sięgnąć po alkohol – stwierdza pani Małgorzata, należąca do tarnobrzeskiej Wspólnoty Al-Anon. – Czas, kiedy pił, był bardzo ciężki dla mnie, dla dzieci, ale również pierwsze pięć lat abstynencji nie należało do łatwych. Stał się niezwykle drażliwy, nadpobudliwy, nerwowy. To był trudny czas dla nas wszystkich. Na szczęście udało się i nasze małżeństwo przetrwało – podsumowuje.

– Kiedy mąż zdecydował się na udział w mityngach organizowanych przez Wspólnotę AA, jako osoba współuzależniona również zaczęłam uczęszczać na terapię, gdzie dowiedziałam się, że muszę zmienić swoje postępowanie i myślenie – mówi pani Władysława. – Było to dla mnie ogromne zaskoczenie, przecież to nie ja piję, tylko mąż. Spotkania dały mi bardzo wiele, nauczyłam się właściwego postępowania w stosunku do niego. Wiem, że najczęściej muszę być twarda, konsekwentna.Musiałam przewartościować, dokładnie zmienić swoje dotychczasowe postępowanie. To było trudne i nadal nie jest łatwe, ale było warto, bo mąż nie pije już od 20 lat.

Obie kobiety podkreślają, że siłę i wiarę w opamiętanie mężów i wyjście z nałogu zawdzięczają Bożej pomocy. Wspólnie z mężami od lat uczestniczą w pielgrzymkach trzeźwościowych do Częstochowy, Kalwarii Pacławskiej oraz Radomyśla nad Sanem.

Wychodzą z tarczą

Obecnie nie musisz już dźwigać swojego krzyża sam. W Stalowej Woli na przykład osoby pokrzywdzone przez alkoholików mogą szukać pomocy u wielu organizacji, instytucji czy stowarzyszeń. Jednym z nich jest Stowarzyszenie na rzecz Osób Dotkniętych Przemocą w Rodzinie „Tarcza”.

– Naszym głównym celem jest pomoc osobom, które żyją z członkami rodzin nadużywającymi alkohol. Służymy także radą, jak przemocy unikać. Z badań nad przemocą w Stalowej Woli, przeprowadzonych przez nas w 2011 r., wynika, że co czwarta osoba w mieście jest uzależniona od alkoholu. Osoby zaś, które żyją z nadużywającymi alkohol cierpią jeszcze bardziej niż sam pijący. Bierność jest niedobra, gdyż alkoholik czuje wówczas przyzwolenie na przemoc i nie obawia się żadnych konsekwencji swojego postępowania. W stowarzyszeniu zachęcamy w różny sposób (bezpłatne porady prawne, psychologiczne, punkt informacyjny) osoby żyjące w takich związkach do kontaktu z nami – wyjaśnia Urszula Leśniewska, prezes „Tarczy”.

Średnio w roku z pomocy stowarzyszenia korzysta około 250 osób, w zdecydowanej większości są to kobiety. W ciągu ostatnich dwóch lat nastąpił duży wzrost liczby założonych niebieskich kart; w 2012 było ich 74, a 2013 – 77. W poprzednich zaledwie nieco ponad 40.

TAGI: