Certyfikowane prawo?

Agata Puścikowska

GN 15/2014 |

W demokratycznym państwie rodzice mają prawo wiedzieć, gdzie i czego uczą się ich dzieci

Agata Puścikowska Agata Puścikowska

Wyobraźmy sobie, że istnieją rodzice, którzy chcą dzieci wychowywać po swojemu. To znaczy, chcą przekazywać im te wartości, które uważają za własne i najlepsze. Jakiś problem? Niby żaden. Ale żeby wzmocnić ten przekaz, wyobraźmy sobie, że rodzice idą jeszcze dalej: zapisują dzieci do szkoły, o której wiedzą, że popiera ich wizję wychowania. Jeśli więc rodzice są rastafarianami, wtedy – zgodnie ze swoimi przekonaniami – szukają szkoły rastafariańskiej. Jeśli opowiadają się za totalną wolnością w kwestii zdobywania wiedzy – szukają szkoły, w której totalnie wolne dzieci nawet czytać i pisać nie będą musiały (a powstają i takie). A jeśli są konserwatystami? Wtedy oczywiście szukają szkoły, która podobne wartości będzie zaszczepiać ich dzieciom. Proste? Niby proste. A właściwie było proste do niedawna. Bo idźmy dalej. Wyobraźmy sobie grupę rodziców, którzy nie życzą sobie, by dzieci były uczone ideologii gender. Grupa ta nie przepada za klimatami „płci społecznej”, a dodatkowo uważa, że kobieta to kobieta, natomiast dla odmiany – facet to facet. Zgoda! Wsteczne to może i jest. Ale skoro innym grupom wolno wychowywać dzieci w zgodzie z własnymi poglądami i w szeroko rozumianej wolności, to dlaczego rodzicom antygenderystom miałoby się zabraniać wychowania zgodnego z przekonaniami?

Niestety, jak się okazuje, można u nas wiele w kwestii edukacji dzieci. Chyba że jest się konserwatystą. Tym ostatnim należy bacznie patrzeć na ręce, a gdy trzeba – należy działać. By się konserwatyzm nie rozlał na maluczkich i betonowego zgorszenia nie zasiał. Bo oto powstała inicjatywa wskazująca rodzicom, które szkoły są „wolne od gender”. Inicjatywa polega na wydawaniu certyfikatu „Szkoła przyjazna rodzinie”. To rodzaj znaku rozpoznawczego dla rodziców, którym zależy na wychowaniu dzieci z daleka od nowinek typu „wybór płci”. Certyfikat oznacza: tu jest bezpiecznie. Jednak odpowiedzią na tę akcję jest robiona w dziwnym popłochu kontrola MEN. Ministerstwo szuka dziury w całym – niby po to, by rodzicom… pomóc. Być może chodzi o zastraszenie tych szkół, które nie popierają równościowych haseł.

Oby szkoły, które są wolne od gender, nie przestraszyły się grożenia ministerialnym paluszkiem. W demokratycznym państwie rodzice mają niecertyfikowane prawo wiedzieć, gdzie i czego uczą się ich dzieci.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.