Hakobyan czyli Jakubowy

Justyna Steranka; GN 17/2014 Koszalin

publikacja 02.05.2014 05:30

Kiedy przyjechał do Polski, jego dniówka wynosiła 5 zł. On jednak nie poddawał się. Znalazł dobrą pracę, a potem żonę, z którą połączyły go… kartofle.

Ararat to święta góra Ormian. W Biblii wskazana jest jako miejsce, gdzie po potopie osiadła Arka Noego Archiwum Vahana Hakobyana Ararat to święta góra Ormian. W Biblii wskazana jest jako miejsce, gdzie po potopie osiadła Arka Noego

Vahan Hakobyan jest Ormianinem. Jego rodzina, jako jedna z nielicznych, przeżyła trzęsienie ziemi w Armenii w 1988 r. Wtedy powiedział Bogu: „Jeśli będziesz ze mną, postaram się poznać Cię jak najlepiej”. Od ponad 20 lat mieszka w Polsce. Dziś jest szczęśliwym mężem, instruktorem nauki jazdy i studentem teologii.

Ten samolot był jak tramwaj

Vahan miał 12 lat, kiedy w Armenii było trzęsienie ziemi. – W naszym mieście panował chaos. Szkoły przerwały działalność. Potem zrobili jakieś prowizoryczne pod namiotami, lekcje trwały 15 minut. To był bardzo trudny czas – wspomina. Udało mu się jednak tę szkołę skończyć. – Nie mogłem studiować ani pójść do wojska, bo byłem za młody. W 1990 r. urodził się mój brat, więc zajmowałem się nim, jak rodzice pracowali. Niektórzy mówili, że to mój syn, bo ciągle byliśmy razem. Zmieniałem mu pieluchy, karmiłem. Moi koledzy wychodzili grać w piłkę, a ja się nim opiekowałem – opowiada. Kiedy Związek Radziecki zaczął upadać, w Armenii nie dało się żyć. Zaczął się konflikt z Azerbejdżanem i tym samym etniczne prześladowania. Na ulicach żołnierze urządzali łapanki. Wszyscy młodzi chłopcy powyżej 18. roku życia byli wcielani do wojska. – Mój ojciec miał znajomych oficerów, którzy stacjonowali w Białogardzie. Jeden załatwił tacie zaproszenie do Polski. Pojechał więc zobaczyć, jak tam się żyje. Nie chciał, żebyśmy zostali w Armenii – wspomina Vahan.

W 1993 r. udało się całej rodzinie dotrzeć do Polski. – Najpierw lecieliśmy samolotem, ale to nie było tak jak dziś – pełen komfort. Ten samolot wyglądał jak tramwaj. Była w nim trzykrotnie większa liczba pasażerów niż wynosiła norma – wyjaśnia. Jechali z Erywania, stolicy Armenii, przez Krasnodar do Moskwy. To nie była łatwa podróż. Chwil zwątpienia i kryzysów nie brakowało. – To był styczeń. W Moskwie temperatura wynosiła –17 stopni C. Wiał wiatr, padał śnieg. Wylądowaliśmy na lotnisku wojskowym. Przyjechała jakaś wojskowa ciężarówka. Weszliśmy wszyscy do niej i gdzieś nas wywieźli, a potem wygonili. To wszystko w środku nocy. Dotarliśmy jakoś na dworzec i stamtąd pociągiem pojechaliśmy do Polski.

To miał być lepszy świat

Ojciec Vahana mieszkał w Koszalinie u zaprzyjaźnionego małżeństwa. – Jak przyjechaliśmy całą rodziną, to właściciele mieszkania nie byli zbyt zadowoleni z nowych lokatorów. Przez miesiąc gnieździliśmy się w jednym pokoju: mama, tata, dwaj bracia i ja. Potem ojciec wynajął dom pod Koszalinem – wspomina. To jednak wcale jeszcze nie oznaczało lepszego życia. – Nikt z nas nie pracował, bo nie znaliśmy języka, tylko ojciec. Zajmował się blacharstwem w warsztacie samochodowym, ale ciągle nie mógł doczekać się wypłaty, bo pracodawcy nie płacili. Pewnego dnia, zamiast pieniędzy, przynieśli nam kaszankę. Potem ojciec pracę stracił, bo do zakładu wpadła policja. Okazało się, że te samochody były kradzione. Jednym słowem, ci, co zatrudnili ojca, wykorzystali to, że nie mieliśmy nic i że jesteśmy obcokrajowcami – mówi Ormianin.

W końcu Vahan zdecydował sam poszukać pracy. – Nie znałem języka, ale chodziłem pieszo po Koszalinie od zakładu do zakładu. W końcu coś znalazłem. Zatrudnili mnie w szklarni, przy sadownictwie. Pracowałem wtedy za 5 zł na dzień – mówi. – Musiałem się poświęcić. W domu był chory brat, który miał dwa lata. Przecież musiał coś jeść. I tak rozcieńczaliśmy mleko, żeby wystarczyło na dłużej. Miałem wrócić z niczym i powiedzieć mu, że będzie głodny, bo ja nie będę za tyle pracował? – wspomina. Koszt dojazdu do pracy wynosił 1,50 zł, więc z 5 zł zostawało niewiele. – Nie ukrywam, że czasem jeździłem na gapę. Nie mogłem też kupić nic do jedzenia dla siebie, bo nie było za co. W tym sadzie, gdzie pracowałem, sprzedawali pomidory i paprykę. Był taki czas, że trzy dni nic nie jadłem. Zjadłem raz zielonego pomidora w szklarni i ktoś to zauważył. Tego dnia nie zapłacili mi dniówki – mówi. Potem w tym sadzie zatrudniła się też mama Vahana i razem zarabiali 10 zł dziennie.

– Jak załapałem trochę języka, to ktoś mi zaproponował inną pracę w sadownictwie. Zapłacili mi trochę więcej, ale ciągnąłem dwie prace. Potem nauczyłem się trochę wykończeniówki i pracowałem w budownictwie. Zaczęliśmy wychodzić na prostą – przyznaje.

Spotkanie na… Manhattanie

Rodzice Vahana z czasem założyli interes, handlując na targu w Koszalinie, potocznie zwanym Manhattanem. Justyna, jego przyszła żona, przyjeżdżała tam z babcią i pomagała jej w wakacje sprzedawać warzywa z działek. – Od początku mi się podobał, ale w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Był poważnym mężczyzną, o 7 lat starszym ode mnie, więc gdzie ja, osiemnastolatka, do niego – mówi z uśmiechem. – A ja wtedy nie miałem czasu na takie rzeczy. Byłem zawodowym sportowcem. Jeździliśmy po całej Polsce. Trenowałem taekwondo i co tydzień byłem na zawodach – dodaje Vahan. Justyna nie dawała jednak za wygraną. Zdobyła numer jego telefonu. 

– Pewnego dnia siedzę w kinie i nagle dzwoni telefon. Miałem jej numer, ale jak zapisywałem, to nie wiedziałem, jak miała na imię. Pamiętałem tylko, co robiła na Manhattanie, więc zapisałem jej numer pod nazwą „Kartofle” – śmieje się. – Powiedziała, że miała jakąś ważną sprawę, więc umówiliśmy się w kawiarni. Jak ją zobaczyłem, to oniemiałem. Długo się nie widzieliśmy. A wtedy ujrzałem nie młodą dziewczynę z wypiekami na policzkach, ale piękną kobietę! No i tak zaczęliśmy się spotykać aż do ślubu – mówi. Dziś są szczęśliwym małżeństwem z siedmioletnim stażem. – Jak koleżanki mnie pytają, gdzie można znaleźć takiego męża, to im odpowiadam, że na Manhattanie – śmieje się Justyna.

Dlaczego przeżyłem?

Choć Vahan wychował się w czasach komunistycznych, kiedy o Bogu się nie mówiło, zaczął Go szukać. – Zastanawiałem się, z jakiej racji ja żyję, a moi koledzy nie. Dlaczego ta szkoła, w której ja się uczyłem, została na tyle nienaruszona, że wyszliśmy ze starszym bratem z tego cało, a wszystkie szkoły wokół zostały zrównane z ziemią w wyniku trzęsienia ziemi. W moi mieście zginęło 50 tys. ludzi. Było takie osiedle z 9-piętrowymi wieżowcami. Z tego miejsca został tylko jeden: ten, w którym pracowała moja mama. Wokół była tylko góra gruzu. Dlaczego z mojej rodziny nikt nie zginął, a nie było takiej rodziny, w której nie było ofiar? – pyta. Długo nad tym rozmyślał. – Nigdy nie traktowałem tego jak zbiegu okoliczności. Niejedną noc spędziłem, patrząc w niebo i zastanawiając się nad tym – przyznaje.

Pan Bóg nie kazał na siebie długo czekać. – Pewnego dnia pojawił się w moim mieście człowiek, który zorganizował koncert charytatywny. To był koncert religijny. Jednym słowem przyjechał i ewangelizował. Znał odpowiedzi na moje pytania o Boga. Zacząłem z nim rozmawiać. Chciałem ciągle więcej i więcej. Postanowiłem, że muszę kupić sobie Biblię – wspomina Vahan. To jednak nie było takie proste.

– Kupiliśmy ją na spółkę z kolegą. Chowaliśmy się w komórce i tam po kryjomu czytaliśmy. Wtedy nabrałem odwagi i protestowałem w szkole m.in. przeciwko teorii Darwina. Oczywiście, miałem przez to kłopoty, bo nauczyciele ściągali dyrektora i wzywali rodziców do szkoły. Ale to nic. Byłem szczęśliwy, że w końcu znalazłem odpowiedzi na pytania o Boga – uśmiecha się. Dziś Vahan jest studentem drugiego roku teologii. – Rozmawiałem kiedyś z Bogiem i powiedziałem Mu: „Jeśli będziesz ze mną, będę się starał jak najlepiej Cię poznać, bo wiem, że to Ty mnie uratowałeś”. Potem już siedziałem po nocach i nie tylko patrzyłem w niebo. Wtedy rozmawiałem już z Nim – wspomina. Dopiero po 20 latach pobytu w Polsce zdecydował się pójść na studia.

– Jak tu przyjechałem, nie znałem nawet języka, więc o studiach nie miałem co myśleć. Bałem się, że nie dam rady, że nie zdążę z czytaniem książek i z notowaniem, ale nie jest tak źle. Mam teraz satysfakcję, że mogę Go poznawać – dzieli się. Najbardziej fascynuje go postać Jakuba ze Starego Testamentu. – Widzę w nim swoją osobowość. Jest dla mnie odpowiedzią na to, że Bóg prowadzi człowieka. My czasem chcielibyśmy, żeby odpowiedź na nasze pytania przyszła od razu, a tak nie jest. Bóg odpowiada, ale czasem trzeba po prostu poczekać – mówi Ormianin. – Poza tym moje nazwisko pochodzi od jego imienia – dodaje z uśmiechem. Choć tęskni za ojczyzną, żyje mu się w Polsce dobrze. – Jestem dumny, że jestem Ormianinem, ale cieszę się też z faktu, że mogę być również polskim obywatelem.

Dzień Pamięci o Ludobójstwie

24 kwietnia to ormiańskie święto narodowe. Obchodzi się je zarówno w Armenii, jak i w ośrodkach diaspory ormiańskiej na całym świecie. 24 kwietnia 1915 r. nastąpiła pierwsza masowa deportacja około 800 ormiańskich intelektualistów ze Stambułu (ówczesne Imperium Osmańskie), gdzie mniejszość ormiańska mieszkała od wielu lat. Większość deportowanych zamordowano, co było początkiem prześladowań. Szacuje się, że w latach 1915–1917 Turcy wymordowali ok. 1,5 mln Ormian. Ludobójstwo to nazywa się pierwszym Holokaustem XX wieku. W Polsce mieszka ok. 3,6 tys. Ormian, a w Koszalinie i okolicach ponad 50 osób.

Armenia

Jest pierwszym państwem na świecie, które przyjęło chrześcijaństwo jako religię państwową. Mimo wielowiekowych wojen religijnych, politycznych przemian i sekularyzacji Kościoła jest nadal krajem chrześcijańskim. Wśród Ormian są katolicy obrządku ormiańskiego, którzy są w jedności z papieżem, a także Apostolski Kościół Ormiański. Ten drugi to tzw. Kościół przedchalcedoński, który nie uznaje zwierzchnictwa papieża. Pozostaje jednak w dialogu ekumenicznym.

TAGI: