Wiedziałam, 
że wrócisz


Aleksandra Pietryga
; GN 19/2014 Katowice

publikacja 15.05.2014 06:00

Kiedy mama powiedziała, że już czas, zbuntowałam się. Jeszcze za wcześnie, wszystko może się zmienić, zdarzy się cud.


Fotografie Mieczysława Łęckiego, po prawej stronie aktor pół roku przed swoją śmiercią z córką Katarzyną Aleksandra Pietryga /GN Fotografie Mieczysława Łęckiego, po prawej stronie aktor pół roku przed swoją śmiercią z córką Katarzyną

Pan Mieczysław przez 62 lata był mężem pięknej kobiety. Dwa lata temu zmarł na nowotwór trzustki. – Najgorzej było na początku wracać do pustego mieszkania ze świadomością, że on nigdy już nie otworzy mi drzwi... – wyznaje żona.
Rak zaatakował język i zamknął usta mamie Kasi. – Kiedy już nie miała siły nawet pisać, pokazała ręką, żeby jej podać grubą książkę – opowiada córka. – Palcem wybierała kolejne literki i tak tworzyła zdania.
– Na taki cios nie da się przygotować. I kiedy w rodzinie pojawia się rak, wszyscy są bezradni jak dzieci – mówi Beata. Żałoba nie zawsze trwa rok. Czasem dwa lata, czasem pięć, a tęsknota się nie kończy. 


Nie ma rzeczy niemożliwych


Pierwszy telefon był do Beaty Skwary. – Nie wiem, czy jestem gotowa tak się otworzyć... – broni się. Łzy cisną się do oczu. Uspokaja je rozmowa o hospicjum domowym św. Franciszka w Katowicach.

O pierwszym spotkaniu z pielęgniarkami, lekarkami i wolontariuszami. O tym, jak organizowali im życie, jak przyjeżdżali na każdy dosłownie telefon albo rzeczowo odpowiadali na tysiące pytań i wątpliwości. – Wszystko, co było potrzebne w tym czasie, mieliśmy od ręki – opowiada Katarzyna Lazar-Kopeć. – Materac przeciwodleżynowy, łóżko rehabilitacyjne sterowane pilotem, nowy ssak laryngologiczny. Dla osób z hospicjum nie było rzeczy niemożliwych.
Pomoc z hospicjum to nie tylko zaplecze rzeczowe czy materialne. Chory i zagubiona rodzina mogą liczyć na wypisanie recepty, kiedy zajdzie taka potrzeba. Obojętnie czy na silne środki przeciwbólowe, czy syrop od kaszlu. Lekarki, pielęgniarki hospicyjne zwykle pracują dodatkowo w przychodniach, na oddziałach. Znają innych lekarzy, specjalistów w swoich dziedzinach. I nie wahają się użyć znajomości, by skonsultować stan swoich podopiecznych, ich bardziej nietypowe dolegliwości czy poprosić o badanie diagnostyczne. Dzięki temu chory może pozostać w domu, nie musi znosić męczarni transportu do szpitala i pobytu w nim. – To było bardzo ważne dla mojego męża: umrzeć tutaj, w swoim pokoju, w swoim łóżku z widokiem przez okno – tłumaczy pani Danuta Łęcka. – Więc i dla mnie było to ważne...


Wie pani, to takie wredne


W mieszkaniu państwa Łęckich królują stylowe meble, portrety Józefa Piłsudskiego i żywe kwiaty w wazonie. Przy wielkim rzeźbionym biurku siadał pan Mieczysław, ucząc się setek ról teatralnych. Z oprawionych w ramki fotografii spogląda przystojna męska twarz o klasycznych rysach. – Mieczysław Łęcki był znanym aktorem. 35 lat spędził na scenie – mówi Renata Dziewior, pielęgniarka z hospicjum św. Franciszka. – Poznałyśmy go dwa miesiące przed śmiercią. Uroczy, cierpliwy starszy pan. Można się było zakochać...
Pani Danuta poznała męża w 1945 roku, gdy jako młody aktor z opolskiego teatru został dokwaterowany do mieszkania jej rodziców. Takie były czasy – uciążliwa gospodarka lokalowa po II wojnie światowej pozwalała na to, by do prywatnych mieszkań w kamienicach, bez zgody właściciela, wprowadzali się obcy ludzie. – Wprowadził się do nas i tak już został – uśmiecha się pani Łęcka. 


W małżeństwie żyli 62 lata. Kiedy mąż zaczął się źle czuć, rozpoczęła się wędrówka po szpitalach, po lekarzach. Ostateczny wyrok: rak trzustki. – Wie pani, to jest takie wredne, trudne do zdiagnozowania miejsce – mówi pani Danuta. – Kiedy wreszcie odkrywa się prawdę, zwykle jest już za późno...
Lekarze robili, co mogli, a pan Mieczysław niknął w oczach. W końcu poproszono żonę i córkę do gabinetu lekarskiego. „Muszą panie zgłosić się do hospicjum. Same nie dacie rady opiekować się nim...”. – Usłyszeć takie zdanie nie jest łatwo – tłumaczą ludzie pracujący w hospicjum. – To zawsze jest szok dla chorego i dla jego bliskich. Im wcześniej jednak podejmiemy decyzję o wyborze hospicjum, tym szybciej mamy szansę uzyskać kompleksową pomoc i odzyskać względną równowagę, potrzebną do dalszej walki o komfort chorego.


Mam zgodzić się na śmierć?!


Oznajmienie zakończenia leczenia i propozycja wypisania skierowania do hospicjum brzmi jak wyrok śmierci. – Mam przyjaciółkę, która wcześniej straciła rodziców, ale w czasie ich choroby rodzina była pod opieką hospicjum. To było wiele lat przed chorobą mojej mamy – opowiada Beata Skwara. – I ona wtedy opisywała mi, jak wiele zawdzięcza ludziom pracującym w tej instytucji, lekarzom, pielęgniarkom, wolontariuszom. Powiedziała mi: „Wiesz, to są anioły. Byli przy mnie, gdy najbardziej tego potrzebowałam”. I ja o tym pamiętałam. Ale kiedy moja mama powiedziała sama, że teraz jest czas na hospicjum, mocno się buntowałam. Że jeszcze za wcześnie, że przecież wszystko może się zmienić, być może zdarzy się cud...

Do tej decyzji trzeba dojrzeć, wewnętrznie zgodzić się na taki ruch. Ale i tak, choć się na to zgodziłam, nadal się buntowałam.... Jak to?! Mam się przygotowywać na śmierć mamy?
Ludzie w hospicjum znają ten bunt. Jest normalną reakcją na wiadomość, że trzeba nastawić się na pożegnanie z ukochaną osobą. Złość, gniew, wyparcie. Czasem ten żal jest tak silny, że trzeba znaleźć kogoś, na kim wyładuje się swój ból, kogo oskarży się o zadawanie go. I nieraz pada na pielęgniarkę hospicyjną, lekarkę, wolontariuszkę. A pracownicy hospicjum biorą na siebie te „wyładowania”. Bo rozumieją, że gdzieś trzeba dać im ujście. Za wszelką cenę trzeba chronić przed nimi chorego. – Często idąc do mamy, płakałam – opowiada Beata. – Ale kiedy dochodziłam do drzwi, brałam głęboki wdech, puder na zaryczany nos, uśmiech do lustra i dopiero wchodziłam do pokoju. Mama widziała mnie pogodną i taką powinna widzieć.
Kiedy zbliża się koniec
W hospicjum pracują psycholodzy, na miejscu jest kapelan. – Dla mamy było to niezwykle ważne, że otrzymywała sakramenty, choć w pewnym momencie przestała mówić, więc nie mogła się spowiadać – wyznaje Katarzyna. – My z moim ojcem znaleźliśmy oparcie w osobach z hospicjum św. Franciszka.

Był taki moment, kiedy zmęczenie całą sytuacją nie pozwalało mi już normalnie funkcjonować, prowadzić swojego domu, opiekować się nie tylko mamą, ale i własnymi dziećmi. Wtedy panie zaproponowały, że tak wszystko zorganizują, żebym mogła wyjechać z synami na kilkunastodniowy obóz wakacyjny. Codziennie przychodziły do rodziców, zajmowały się mamą, domem, wspierały ojca. Mogłam złapać oddech. Miałam siły na dalsze tygodnie...
Kiedy przychodzi czas na ostatni moment, zwykle lekarze, pielęgniarki hospicyjne są w pobliżu. – Nie wiem, skąd ona to wiedziała, ale na kilka dni wcześniej Magda Mańka delikatnie zwróciła mi uwagę, że zbliża się koniec – mówi Beata. – Nie myliła się... – Pani doktor zauważyła, że stan męża się pogarsza – potwierdza swoją historię pani Danuta. – Dzięki temu byłyśmy bardziej czujne i byłyśmy bliżej niego...
Katarzyna i Beata zostały dokładnie poinstruowane, co robić w momencie odchodzenia matki, gdzie udać się po śmierci, jakie formalności załatwić. – To było bardzo trudne, ale dzięki temu nie błądziłam we mgle – przyznaje Kasia. – Kiedy mama zmarła, natychmiast przyjechała do nas doktor Mańka – opowiada Beata. – Zadbała, żebyśmy z tatą nie pogrążyli się w rozpaczy, kazała nam coś zjeść, odpocząć. Przyjechał ks. Benedykt, kapelan hospicjum św. Franciszka. Modlił się z nami, potem celebrował Mszę pogrzebową. Nie zostaliśmy sami do końca...


Osierocone rodziny często potrzebują czasu, by wrócić z powrotem do hospicjum. Wszystko kojarzy im się tam z najboleśniejszym okresem życia. – Dopiero po kilku miesiącach zadzwoniłam do Renaty – mówi Beata. – A ona powiedziała: „Zastanawiałam się, kiedy zadzwonisz. Wiedziałam, że wrócisz”.

TAGI: