Kamionka z anagamy, niezawodny spray

Monika Augustyniak; GN 30/2014 Łowicz

publikacja 10.08.2014 05:40

W pewnym momencie zadaliśmy sobie pytanie, czy musimy godzić się na ten bieg, chemię, sztuczność i wszystkie schematy, w jakie wrzuca nas rzeczywistość. Odpowiedź brzmiała: „nie”. Wtedy zaczęliśmy wracać do korzeni – mówi Jacek Tratkiewicz.

 Największą pasją Marty i Jacka jest wypalanie ceramiki Zdjęcia Monika Augustyniak /Foto Gość Największą pasją Marty i Jacka jest wypalanie ceramiki

Stary, drewniany dom z bali, w ogrodzie mięta, oregano i kolendra, piece do wypalania ceramiki, a wokół pachnący, iglasty las. I cisza, niezmącona cisza. Żadnego nieproszonego gościa. Czasem tylko łoś wejdzie na nieogrodzone podwórko... Marzenie? Wakacje? Ci mieszkający w mieście, zapędzeni i zmęczeni, na taki luksus pozwalają sobie zaledwie kilka dni w roku. Dla Jacka Tratkiewicza i Marty Kędzierskiej (po ślubie oboje pozostali przy swoim nazwisku) ta sielanka to codzienność, którą wybrali 16 lat temu. Od tego czasu niemal codziennie zadają sobie pytanie: „Jak być bliżej natury?”. I wciąż znajdują nowe odpowiedzi.

Dom z historią

– Wracaliśmy kiedyś z Warszawy i w Boczkach Chełmońskich zobaczyliśmy ten dom. Od razu wiedziałam, że będzie nasz – opowiada pani Marta. Ponad 100-letnia chałupa w wiosce, z której wywodził się Józef Chełmoński, zrobiła na nich takie wrażenie, że kupili ją z marszu. – Nikt w niej nie mieszkał, gospodarz sprzedał nam ją za 4600 zł i litr wódki. Tego samego dnia wróciłam do Łowicza i dałam ogłoszenie w gazecie o sprzedaży mieszkania. Pierwsi zainteresowani tak się w nim zakochali, że od razu wpłacili zaliczkę. A my zaczęliśmy przenoszenie naszego nowego-starego domu na polanę w Michałówku – opowiada.

I tak zaczęła się przygoda Marty i Jacka. Każdy bal, każda deska w domu zostały ponumerowane, dom rozłożony na części, zanurzony w impregnatach, przewieziony ciężarówkami, a następnie złożony jak budowla z klocków. Technika przenoszenia starych drewnianych domów staje się dziś coraz bardziej popularna i jest ciekawą alternatywą do kosztujących fortunę domów murowanych. W Michałówku stoją 3 takie chałupy. Jednak 15 lat temu było to zupełne novum. – Kompletnie nic nie wiedzieliśmy o takiej budowie – wspomina Marta. – W tamtych czasach dostęp do książek i czasopism budowlanych nie był tak łatwy jak teraz, nie korzystałam też z internetu, który dziś dużo by nam ułatwił. Przez to bardzo się umęczyliśmy, uczyliśmy się na błędach, kilkoro ludzi oszukało nas, ale ostatecznie udało się. Dom stoi.

Stoi i robi wrażenie, niezwykłe wrażenie. Chałupa, która ma zadatki na mały szlachecki dworek, w której do dziś stoi skrzynia podarowana przez rodzinę Chełmońskiego, to wzór łowickiego domu. Niski, szeroki, bogato zdobiony, stojący na kamiennej podmurówce, z kolorowymi okiennicami. A co najważniejsze – całe wnętrze pozostało oryginalne. Układ izb, podłogi, sufity, futryny, drzwi, okiennice – wszystkie te elementy pamiętają XIX wiek. – To niezwykłe, że udało nam się znaleźć dom w tak świetnym stanie – opowiada Jacek. –Zdarza się, że ktoś kupuje taki budynek i pozostawia ściany zewnętrzne, ale wewnątrz wszystko jest nowe. Nam zależało na tym, aby zachować oryginalny wystrój, bo tylko dzięki temu można osiągnąć tak niepowtarzalny klimat starego domu.

Wypalane szczęście

Jednak prawdziwym konikiem, a także częściowym źródłem utrzymania Marty i Jacka jest wyrób ceramiki – kamionki dalekowschodniej, wypalanej w piecu jednokomorowym, opalanym drewnem. Absolwenci Szkoły Sztuki Dekoracyjnej i Użytkowej prof. Stanisława Tworzydło, członkowie Związku Ceramików Polskich tłumaczą, że w większości są samoukami. Od lat prowadzą warsztaty edukacyjne z wypalania kamionki, ceramiki raku, toczenia na kole garncarskim oraz lepienia według różnych technik ceramicznych. Wypalają w piecach raku i anagama (ten ostatni, wybudowany własnoręcznie w dwóch egzemplarzach, stoi na ich podwórku). Współpracują nie tylko z uczelniami wyższymi, ale też z organizacjami japońskimi, skąd wywodzi się technika wypalania kamionki. I tak, jak wszystko w życiu, starają się tworzyć ceramikę jak najbardziej naturalnie. Bez sztucznych barwników, w temperaturze 1300 stopni C. Sami wyrabiają masę z zamówionej gliny, szkliwo pochodzi z naturalnych składników, takich jak popiół.

– Czerpiemy z tradycji, ile się da, a potem staramy się ją przekraczać, żeby nie utknąć w schematach. Tak powstają nasze dzieła, których wystawy są w wielu miejscach Polski i poza jej granicami – opowiada Marta. I mimo że ceramika jest niszową dziedziną sztuki i kupują ją stali odbiorcy, na zadawane sobie pytanie, czy warto to robić, Marta i Jacek odpowiadają twierdząco. – To ma sens – mówi Marta. – Mimo że finansowo nie jest to opłacalne, zdaliśmy sobie sprawę, że ceramika to cały świat, nasza pasja. Dzięki niej miło spędzamy czas, tworzymy coś pięknego. Nasze wyroby sprzedają się do Szwajcarii, Brukseli. No i pozostawimy po sobie coś niepowtarzalnego – tłumaczy.

Do swojego starego domu dobudowali drewnianą pracownię, w której powstają dziesiątki kubeczków, dzbanów, misek i waz. Jedne są warte 30 zł, inne – kilka tysięcy złotych. Dom pachnący drewnem, pamiętający historię wielu pokoleń, przepełniony niespotykanymi wyrobami z ceramiki i własnoręcznie zrobionymi meblami, stał się galerią sztuki z własną historią i duszą, którą można odwiedzić po wcześniejszym umówieniu się.

Grunt to kreatywność

Stary dom i wypalana z naturalnych składników ceramika stały się początkiem przyjaźni Marty i Jacka z naturą. Artyści od lat starają się uchronić przed wtłoczeniem w cywilizacyjne tryby. Nigdy nie pracowali na etacie (Jacek przez 20 lat był muzykiem w zespole „Varsovia Manta”, Marta przez krótki czas prowadziła firmę), odpowiedzi na nurtujące ich pytania szukają wewnątrz siebie, dbają o to, by żyć i jeść zdrowo. Jednak to, co budzi największe zdziwienie nie tylko u Jacka, ale też u wszystkich znajomych, to fakt, że od pół roku Marta sama robi kosmetyki. Kremy do twarzy i całego ciała, dezodoranty, szampony, odżywki do włosów, woda micelarna, wszelkie mazidła na żylaki i problemy skórne, a nawet pasta do zębów – wszystko to z naturalnych składników. A jakie efekty?

– To wszystko jest niesamowite! – zachwyca się Jacek. – Nie znam się na kremach, ale dezodorant, który robi Marta jest niezawodny! Wszyscy nasi znajomi zachwycają się nim, kobiety zamawiają kremy i inne specyfiki. A mnie zachwyca to, że moja żona robi tak niesamowite rzeczy w naszym domu, sama. Naprawdę mi to imponuje – mówi dumny Jacek. Marta przyznaje, że zawsze lubiła coś mieszać, przelewać, dolewać. – Mój dziadek był chemikiem, razem z babcią wszystko robili sami – od jedzenia po przeróżne specyfiki. Miłość do pięknego domu, w którym wszystko robi się samemu, gdzie na zrobionych przez dziadka półkach stoją przetwory babci, przejęłam od nich. Uwielbiam gotować. Na naszej starej „kozie” gotujemy potrawy z całego świata. Jestem też po szkole parzenia herbaty, a kosmetykami zajęłam się w marcu tego roku. Uwielbiam się uczyć i któregoś dnia zaczęłam czytać na temat właściwości roślin. Postanowiłam je wypróbować. Przyznam, że sama jestem pod wrażeniem. Dziś nie używamy już niczego z plastikowych pojemniczków sprzedawanych w hipermarketach – opowiada. 

Jacek też lubi eksperymentować. Mimo że nie występuje już zawodowo w zespole, wciąż gra na instrumentach, a czasem nawet je robi. Kiedyś kupił nową gitarę, a po paru dniach... przeciął ją i zrobił instrument jazzowy. Oboje wychodzą z założenia, że trzeba łamać schematy, szukać swojego sposobu na życie. Dziś, po kilkunastu latach mieszkania w Michałówku, twierdzą, że im się udało. – Robimy to, co kochamy, mamy wiele pasji, wciąż się rozwijamy i jesteśmy szczęśliwi – mówi Marta.

TAGI: