Bóg bardzo nam ufa

ks. Jakub Łukowski; GN 35/2014 Wrocław

publikacja 04.09.2014 06:00

To są nasze dzieci, zrodzone z naszej miłości, tyle tylko, że się nie są przez nas poczęte – tak mówią Michalina i Paweł o swoich adoptowanych synach: 4-letnim Hubercie i 7-miesięcznym Franciszku.

Michalina i Paweł doskonale rozumieją, co to znaczy, że dzieci nie są własnością rodziców, lecz należą do Boga, który jest dawcą życia ks. Jakub Łukowski /Foto Gość Michalina i Paweł doskonale rozumieją, co to znaczy, że dzieci nie są własnością rodziców, lecz należą do Boga, który jest dawcą życia

Jeszcze jako narzeczeni, w ramach przygotowań do ślubu, uczestniczyli w spotkaniu z rodziną, która adoptowała dziecko. Pod wpływem ich świadectwa zgodnie pomyśleli, że gdyby mieli problem z poczęciem dziecka, również zdecydowaliby się na taki krok. Pobrali się w 2003 r. Mimo że byli otwarci na potomstwo i bardzo go pragnęli, pierwszą rocznicę ślubu przeżywali jako małżeństwo bezdzietne. Siłą rzeczy, ze strony rodziny i znajomych, zaczęły pojawiać się pytania: „A na co wy jeszcze czekacie?” – Wtedy jeszcze byliśmy spokojni, ale wiedzieliśmy, że coś jest „nie tak” – opowiada Michalina. Ponieważ problem nie znajdował rozwiązania, małżonkowie postanowili poszukać fachowej pomocy. Skomplikowana procedura diagnostyczna była dość uciążliwa, zwłaszcza dla Michaliny. Do dziś, gdy wspomina to, przez co wtedy przechodziła, na jej twarzy odżywają emocje. – Obiecywaliśmy sobie, że będziemy mieć trójkę dzieci, a nie mogliśmy doczekać się jednego – wspomina. Coraz częstsze pytania o potomstwo pogłębiały frustrację małżonków, tym bardziej że podjęte leczenie nie przynosiło oczekiwanych rezultatów.

Właśnie urodziłam

Temat adopcji pierwszy podjął Paweł. – Jako małżeństwo z trzyletnim stażem odczuwaliśmy swoistą pustkę – przyznaje mężczyzna. Dziś śmieją się na wspomnienie o tym, jak oczekiwali na pierwsze dziecko. „Trzyletnia ciąża” – takie skojarzenie rodzi się w nich, gdy powracają myślami do 2006 r. Wtedy to zgłosili się do ośrodka adopcyjnego. W kolejce na specjalistyczny kurs czekali aż trzy lata. Półroczny cykl wykładów był dla nich źródłem wiedzy, także na temat trudności, jakie mogą spotkać rodzinę adopcyjną. – Nasze nastawienie zmieniało się z regularnością sinusoidy – wspomina Paweł. Jednym z tematów, który wzbudzał w nich najwięcej obaw, była kwestia praw rodziny biologicznej dziecka. – Uprzedzano nas, że dziecko będzie szukać swoich korzeni – wyjaśnia Michalina, dodając, że początkowo nie umiała zgodzić się na taki stan rzeczy. Potrzebowała czasu, by zrozumieć, że taka potrzeba u adoptowanego dziecka będzie czymś naturalnym, a jej zadaniem – jako matki – będzie okazać wtedy miłość i wsparcie. Wpisanie na listę rodzin gotowych do adopcji oznaczało, że pozostaje im już tylko czekać na telefon. W ich domu pojawiło się łóżeczko i szafa pełna ubranek w różnych rozmiarach, Przyszli rodzice nie określili płci dziecka, które chcieli przyjąć, a jedynie jego wiek: od 0 do 1 roku. – To była po prostu inna, trochę bardziej zwariowana forma ciąży – żartuje Paweł. – Telefon z radosną wiadomością odebrałam, będąc w pracy. Zalana łzami poszłam do pani dyrektor. Zaniepokojonej na mój widok szefowej powiedziałam: „Właśnie urodziłam” – opowiada mama Huberta.

W przypadku pierwszego dziecka świeżo upieczonym rodzicom przydarzyło się to, o czym była mowa jedynie w najczarniejszych scenariuszach. Ich szczęście trwało niewiele ponad tydzień – do momentu, gdy z ośrodka adopcyjnego otrzymali wiadomość, że rodzice biologiczni chłopca chcą go odzyskać. – Cały ten koszmar ciągnął się ponad rok. Wiele wskazywało na to, że stracimy Huberta – wspomina Michalina. Kobieta nie ukrywa, że był to najtrudniejszy czas w jej życiu, a milczenie Pawła zdaje się potwierdzać, że naprawdę bardzo dużo ich to wszystko kosztowało.

On na nas czekał

W tym roku do ich rodziny dołączył Franciszek. Oboje przyznają, że decyzja o kolejnej adopcji nie była łatwa. – Gdy się w końcu zdecydowaliśmy, wszystko poszło jak z płatka – mówi Paweł. – To Pan Bóg wszystko załatwił, bo Franek już na nas czekał – dodaje żona. Paweł przyznaje, że ich decyzja spotyka się czasem ze zdziwieniem czy wręcz niezrozumieniem. – Wiemy, że się o nas mówi. Mieszkamy w małym miasteczku, a wszystko, co nietypowe, wzbudza zainteresowanie – przyznaje Michalina. Małżonkowie starają się nie przejmować opiniami ludzi i żyć własnym życiem. Przekonali się jednak, że brak taktu czy pomyślunku ze strony dopytujących może być powodem niepotrzebnej przykrości. – Hubert wie, że jest dzieckiem adoptowanym. Na tyle, na ile było to możliwe, przekazaliśmy mu informacje na temat jego biologicznych rodziców – mówi kobieta. Na kursie dla rodzin adopcyjnych małżonkowie dowiedzieli się, że pytania ze strony dzieci będą czymś normalnym. – W ośrodku adopcyjnym uczono nas, aby z informacjami na temat przeszłości nie wychodzić poza zakres zainteresowania dziecka – relacjonuje Michalina.

Na pytania Huberta rodzice odpowiadają rzeczowo i zgodnie z prawdą, lecz z własnej inicjatywy nie podejmują tego tematu. Na co dzień ich życie jako rodziców nie wyróżnia się niczym szczególnym. Paweł chodzi do pracy, a po powrocie pomaga żonie przy dzieciach. Z kolei Michalina cały swój czas poświęca synom. Gdy Hubert jako niemowlę pojawił się w ich domu, pokochała go całym sercem i to jej wystarczyło, aby stać się jego matką. Podobnie stało się w przypadku Franciszka. – To są po prostu nasze dzieci – kwituje Paweł. Skąd czerpią siłę? Zgodnie twierdzą, że wiara w Boga pozwala im dojrzale patrzeć na sprawę rodzicielstwa. Michalina i Paweł doskonale rozumieją, co to znaczy, że dzieci nie są własnością rodziców, lecz należą do Boga, który jest dawcą życia. Dzięki Hubertowi i Franciszkowi – jak mówią – co dnia przekonują się, że Bóg bardzo im ufa.

Kilka dni temu do wrocławskiego okna życia trafiło kolejne niemowlę. Mimo wszystko potrzeba pokory i odpowiedzialności, aby zdecydować się na oddanie w czyjeś ręce tego, komu przekazało się życie. Przykład rodziny Michaliny, Pawła, Huberta i Franciszka pokazuje, że Pan Bóg pisze po swojemu po krzywych liniach ludzkiego życia.

TAGI: