Tak dobry, że mógł odejść

GN 43/2014 Łowicz

publikacja 30.10.2014 05:56

O biznesmenach z tornistrami, obiadach dla głodnych uczniów i przyjaźni trwającej mimo śmierci z Jackiem Madanym, nauczycielem języka angielskiego w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych w Godzianowie rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

Tak dobry, że mógł odejść Archiwum Jacka Madanego

Agnieszka Napiórkowska: Niedawno obchodziliśmy Święto Edukacji Narodowej. Wiem, że wkładasz wiele wysiłku nie tylko w przekazywanie wiedzy, ale także w wychowanie. Nie jest tajemnicą, że na różne sposoby starasz się też pomagać uczniom w ich problemach życiowych.

Jacek Madany: Na studiach wytłumaczono mi, że w szkole na pierwszym miejscu powinno stawiać się na wychowanie, a dopiero później na przekazywanie wiedzy. Takie patrzenie jest mi bardzo bliskie. Nieraz widziałem przypadki, w których pogubione osoby, dzięki pracy wychowawczej, stawały się prawdziwymi perełkami. A poza tym fajnie mieć świadomość, że czasem potrafimy pomóc w sytuacjach, w których nie radzą sobie dom, rodzina.

Powiedziałeś to jak rasowy belfer. Od zawsze chciałeś być nauczycielem?

Zdecydowałem się na studiowanie języka angielskiego, bo interesowałem się nim już od szkoły podstawowej. To była moja pasja i hobby. Wszystko zaczęło się od muzyki. Słuchając Madonny, Michaela Jacksona i innych muzyków, chciałem wiedzieć, o czym śpiewają. Zwłaszcza Jackson. Mimo że był osobą kontrowersyjną, zachwycała mnie jego działalność charytatywna. Był dla mnie wzorem filantropa. A wracając do pytania: kiedy zacząłem uczyć, zobaczyłem, że jest to niezwykle pasjonujące i że mi to wychodzi. Miałem szczęście, bo nie od razu zostałem wrzucony na głęboką wodę. Najpierw udzielałem korepetycji. Potem uczyłem w szkole prywatnej, a dopiero po studiach w szkole państwowej. Z roku na rok doświadczałem też tego, że z młodzieżą można robić wiele rzeczy.

Mówiąc o fajnych rzeczach, masz na myśli akcje charytatywne, które dziś są mocno wpisane w Twoje życie?

Tak. Po dwóch latach pracy w szkole z uczniami przygotowałem przedstawienie, które wystawialiśmy w Domu Dziecka w Strobowie. Pamiętam, że zorganizowaliśmy dla nich też prezenty. Potem było jeszcze kilka innych akcji. Sprawianie komuś przyjemności bardzo mi się podobało. Dosyć wcześnie odkryłem, że dawanie jest lepsze niż branie. Nieraz zastanawiałem się nad tym, dlaczego gwiazdka nie może trwać cały rok. Czemu to tylko jeden dzień? Dziś staram się, by to była codzienność.

Czy do akcji, których się podejmujesz, zawsze starasz się włączać młodzież?

Różnie to bywa. Czasami oni sami tego chcą. Częściej jednak trzeba ich zarażać i namawiać. Rozumiem to i staram się tłumaczyć, że życie nie może ograniczać się do brania. By coś dostać, trzeba najpierw coś z siebie dać. Nie wszyscy to rozumieją. Mówiąc szczerze, czasem przerażają mnie ich dystans i brak czasu. Kiedy zaczynamy szukać terminu, mam wrażenie, że próbuję się umówić z jakąś wielką gwiazdą, u której w kalendarzu trudno znaleźć wolne miejsce. Trudno też uzyskać jednoznaczną, twierdzącą odpowiedź. „Może będę”, „Zobaczę” – to ulubione zwroty uczniów. Czasem nakłonienie ich do zrobienia czegoś wymaga sporo czasu. Robię to, bo wiem, że jak się zaangażują, będą szczęśliwi. Dużo z nimi rozmawiam. I to przynosi efekty. Często się ze mnie śmieją, że jestem wychowawcą, nie będąc wychowawcą, i że nieformalnie adoptuję różne klasy. Coś w tym jest. Kiedyś wszystko było prostsze, bo młodzież miała więcej czasu. Dziś licealiści są jak biznesmeni z tornistrem.

Czy Twoi uczniowie wiedzą o tym, co robisz, w co się angażujesz?

Nie wiem. Nie obnoszę się z tym, co robię. Staram się być gotowy do działania przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Nie szukam też osób potrzebujących. Najczęściej dowiaduję się o nich mimochodem lub od moich przyjaciół i osób, które znam. Tak było choćby w przypadku obiadów dla dzieci. Kiedy usłyszałem, że w szkole są uczniowie, którzy nie dostali dofinansowania na obiady, mimo że często bywają głodni, natychmiast postanowiłem znaleźć ludzi, którzy zechcieliby przez jeden miesiąc za takie osoby płacić. W tym roku czworo uczniów ma fundowane obiady. Jeśli chodzi o posiłki, jest to jedna z moich ulubionych form pomocy. Fundując posiłek, nie musisz się nawet zastanawiać, czy ktoś to dobrze wykorzysta. Żeby wszystko było jasne: ja nie jestem jedyną osobą, która w taki sposób się angażuje. Wielu nauczycieli to robi. Chciałbym mocno podkreślić, że w żadnej akcji nie jestem sam. Za mną stoi armia ludzi o otwartych sercach.

Obiady to akcja, która trwa już kilka lat. W ostatnim czasie podjąłeś się także wyremontowania domu swoich uczniów. Widziałam zdjęcia. Wykonaliście tam kawał dobrej roboty. Co skłoniło Cię do takiego zaangażowania?

Znałem sytuację tej rodziny. Wiedziałem, że utrzymanie pięciorga dzieci spadało na barki matki, która była bardzo pracowitą osobą. Troje dzieci to moi byli i obecni uczniowie. Na początku dowoziłem im jedzenie w trudnych pod względem finansowym momentach. Kiedy ona odeszła od męża i wyprowadziła się z dziećmi do domu swojej matki, który był ruiną, razem z przyjaciółmi postanowiłem jej pomóc. Pomyślałem, że skoro powiedzieliśmy już „a”, to trzeba pójść dalej. No i wyremontowaliśmy cały ten dom. Od śmierci Marcina, o której opowiem później, nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Pracowaliśmy tam prawie trzy miesiące. Część prac robiliśmy sami. W innych pomogli ludzie. O akcji pisaliśmy na Facebooku. Odzew był niesamowity. Pomagały nam osoby nie tylko z Polski. Po raz pierwszy otrzymywaliśmy wsparcie od osób zupełnie obcych. One mi zaufały. I to było niezwykłe.

Tak samo było przy „Charytatywnej Zumbie, Bokwie & Aeroboxingu” – imprezie zorganizowanej, żeby zebrać pieniądze na rehabilitację Maksia i Ignasia, bliźniaków cierpiących na dystrofię mięśniową. By ludzie nie odchodzili zbyt szybko, postanowiłem przygotować kilka nagród. Pierwsza osoba, którą poprosiłem o pomoc, załatwiła mi kilka rzeczy. Inna jeszcze więcej. A potem to już ludzie sami się zgłaszali. Ostatecznie mieliśmy 109 nagród. Mamę chłopców znałem, bo razem chodziliśmy kiedyś do klasy. Pierwszy raz pomagaliśmy komuś w tak trudnej sytuacji. Dla mnie zupełnie czym innym jest remont, a czym innym zbieranie pieniędzy na chore dzieci. No, ale się udało. W akcji wzięło udział ponad 320 osób. Były taniec, kącik dla dzieci i nagrody dla uczestników. Zebraliśmy aż 6026,91 zł. Kiedy dziękowałem ludziom zaangażowanym w tę akcję, nie mogłem zapomnieć o Marcinie, bo nie mam wątpliwości, że nad wszystkim czuwał. On daje mi siłę i motywację oraz pewność, że wszystko się uda. On też był dla mnie absolutnym ideałem „człowieka dla drugiego człowieka”, który, gdy chodzi o pomoc bliźniemu, nie znał słowa „nie”.

Kim był dla Ciebie Marcin, jak się poznaliście?

Najpierw był moim uczniem. Potem przyjacielem i duchowym bratem. Jeszcze w szkole, kiedy byłem jego wychowawcą, zawsze mogłem na niego liczyć. Znajdowaliśmy wspólny język, zwłaszcza w kwestii działań artystycznych. Od początku wrażenie robiły na mnie jego wrodzona skromność i wyjątkowa dobroć. Wszystko, co się działo, albo było z jego inicjatywy, albo z jego udziałem. Mimo że był młodszy, nietrudno było w nim widzieć partnera do działań i rozmów. Ja nie należę do łatwych ludzi. (śmiech) A mimo to przez wiele lat naszej znajomości nie było nawet jednej sytuacji, w której zdarzyłby się nam jakikolwiek konflikt. Jego klasa była jedną z najtrudniejszych, w jakiej przyszło mi pracować. Mówię ci, jak oni dali mi w kość! Już wtedy on był znacznie dojrzalszy. Kiedy skończył szkołę, nadal się kontaktowaliśmy i wspólnie angażowaliśmy w różne rzeczy. Nie wiem, jak on to robił, ale zawsze miał dla wszystkich czas. Nieraz, gdy jechał na basen czy na pizzę, dzwonił też do mnie z pytaniem, czy nie wybrałbym się z nim. Pisał esemesy, dzwonił. Pamiętał o kontakcie. Mieliśmy z jego klasą wyjechać w góry, no ale on wcześniej wszedł na najwyższy szczyt...

Moment, w którym dowiedziałeś się, że miał wypadek, a potem – że zmarł, to jedno z najtrudniejszych doświadczeń w Twoim życiu?

Tak. Ta śmierć wstrząsnęła moim wnętrzem. Nie znajduję słów, by powiedzieć, co czułem. Pamiętam Mszę św. sylwestrową, podczas której modliliśmy się o jego zdrowie. Nie mogłem wtedy zatrzymać rozpaczy. Potem uwierzyłem, że jak zrobię wszystko, co mogę, to będzie dobrze. Modliłem się żarliwie i nieustannie o nim myślałem. Informacja o jego śmierci to moment całkowicie abstrakcyjny. Przed pogrzebem bałem się, że się rozpadnę na milion kawałków. Teraz czasami mam takie dni, w których więcej rozumiem. Przyjmuję, że uczeń przerósł mistrza. Czuję też, że on był tak dobrym człowiekiem, że nie miał już co w sobie zmieniać, dlatego mógł odejść. To doświadczenie jeszcze mocniej pokazało mi, że warto działać, służyć, pomagać. Ciągle czując jego obecność, chciałbym kontynuować to, co on robił. To, czego się teraz podejmuję, robię też dla niego i dzięki niemu. Wiesz, niezwykłą rzeczą jest fakt, że role się odwróciły. Najpierw ja byłem jego nauczycielem, a teraz on jest moim. On zna już odpowiedzi na wszystkie pytania. Ja ciągle ich szukam.

Wyraźnie widać, że dzięki tej przyjaźni Ty nadal wzrastasz, dojrzewasz i otwierasz się jeszcze bardziej na innych.

Zdecydowanie tak. Ten ostatni rok był megatrudny, ale i wyjątkowy. Spotkałem wielu cudownych ludzi, doświadczyłem wyjątkowych rzeczy i inaczej spojrzałem na świat. Ludzie marzą o jachtach, wielkich domach, zapominając, że prawdziwe szczęście jest w autentycznej relacji. Mnie na szczęście tej lekcji udzielił mój uczeń i przyjaciel. I wiesz co? Ja nadal myślę o naszej przyjaźni w czasie teraźniejszym. Mimo że doskonale pamiętam, iż podczas pogrzebu czułem się, jakbym stracił nie tylko przyjaciela, ale także swoje dziecko. To było najtrudniejsze doświadczenie wychowawcze. Nie mam wątpliwości, że gdyby żył, byłby we wszystkich akcjach, które organizuję. Zresztą on w nich jest. Zarówno przy remoncie domu, jak i przy zumbie czułem jego obecność. Różnica polega na tym, że teraz, aby pogadać, nie wpadamy do siebie, tylko spotykamy się na cmentarzu. To teraz moje ulubione miejsce. Wstyd się przyznać, ale kiedyś zdarzało mi się ludzi często odwiedzających cmentarze nazywać babkami cmentarnymi. No i na początku roku okazało się, że sam zostałem pierwszą babką cmentarną. Jestem tam zawsze, kiedy mogę. Bywam tam trzy, a nawet pięć razy w tygodniu. Patrząc na jego zdjęcie i widząc swoje odbicie w płycie pomnikowej, uczę się innego patrzenia na świat, ludzi. Kiedy nie wiem, co zrobić, nadal się go radzę, pytam, jak się można za to czy tamto zabrać. No i on mi zawsze daje jakieś światło. On mnie prowadzi. Pokazuje, że to, co prawdziwe, nigdy się nie kończy. A śmierć jest niczym innym jak otwarciem drzwi i przejściem do innego pokoju. Nigdy nie przypuszczałem, że taką lekcję odbiorę od swojego ucznia. Z wdzięczności, ale i głębokiej potrzeby marzę o założeniu fundacji jego imienia. Dzięki niej nadal będziemy obaj przy tych, którzy potrzebują pomocy.