Szczęście po kurpiowsku

Grażyna Myślińska, GN 51-52/2014

publikacja 14.01.2015 06:00

Robią to, co lubią. Wychowują czwórkę dzieci i wystarcza im na godne życie. Mieszkają na wsi, ale w ciągu roku spotykają tylu ludzi, że mógłby im pozazdrościć mieszkaniec wielkiego miasta. Kim są ci wybrańcy?

Laura i Zdzisław Bziukiewiczowie z dziećmi w rodzinnym domu. Od lewej: Piotruś, Pawełek i Lila Grażyna Myślińska Laura i Zdzisław Bziukiewiczowie z dziećmi w rodzinnym domu. Od lewej: Piotruś, Pawełek i Lila

Żeby ich poznać, wystarczy pojechać do Wachu, wsi położonej w samym sercu Kurpi. Zdzisław Bziukiewicz mieszka tu od zawsze, znaczy od urodzenia. Od 14 lat z żoną Laurą. Tu przyszły na świat ich dzieci – Lila, Paweł, Piotr i Adaś. Wzrastają w domu, w którym od ponad 50 lat każdego dnia powstają rzeczy piękne. Z frywolitkowej koronki, z bursztynu. Patrzą, jak mama robi koronkowe kolie, kolczyki, naszyjniki, gwiazdki, aniołki. Widzą, jak ojciec toczy bursztynowe korale.

Rodzinna tradycja

Bziukiewiczowie bursztyniarstwem zajmowali się od zawsze. Ojciec Zdzisława, Stanisław (zmarł w 2009 r.), toczył bursztyn na tradycyjnym kółku, czyli kołowrotku, oraz na tokarkach zrobionych z radzieckiego kombajnu kuchennego. Proste, ale dobre i niezawodne były to maszyny. Kilka lat temu padły łupem złodziei. Zdzisławowi pozostał drewniany kołowrotek po ojcu. Używa go do dziś. Kiedy rodzice przeprowadzili się do Ostrołęki, Zdzisław, który pozostał w Wachu, przejął po ojcu warsztat. Mieszkał sam i wyglądało na to, że zakochany jest tylko w bursztynie. – To niesamowite uczucie – opowiada. – Biorę do ręki coś, co wygląda jak brudny kamień i od razu wiem, że to nie kamień, a bursztyn. Jest ciepły, ma charakterystyczną, chropowatą powierzchnię i jest lżejszy od kamienia. Dziwnie się człowiekowi robi, kiedy pomyśli, że ta bryłka ma ponad milion lat.

Miał 4 lata, kiedy ojciec zabrał go na wyprawę po bursztyn. Do Ostrołęki, która wtedy przeżywała swoją jantarową gorączkę. Na terenie ostrołęckiej elektrowni koparka odkryła wielkie złoże bursztynu. Teren był wprawdzie pilnowany, ale ze strażnikami można było się dogadać. Mnóstwo ludzi z tego korzystało. Koparka wyciągała z ziemi zmieszany z piachem bursztyn. Wystarczyło pogrzebać. – Ludzie wynosili bursztyn wiadrami – opowiada Zdzisław, który wtedy zapałał miłością do złotego kamienia. Od tamtego czasu wygrzebał z ziemi tysiące bursztynowych bryłek i okruchów. Przerobił je na naszyjniki, kolczyki, różańce, wisiory. Jako jedyny na Kurpiach do dziś robi z bursztynu tradycyjne kierce i pająki. Najcenniejszy kawałek, z dziewięcioma mrówkami zatopionymi w skamieniałej żywicy, przekazał do muzeum w Łomży.

Miłość od pierwszego spojrzenia

Toczył bursztyn, jeździł po festynach, kiermaszach i jarmarkach, działał w Stowarzyszeniu Twórców Ludowych i powoli zbliżając się do czterdziestki, oswajał z myślą, że kawalerski los został mu zapisany. 26 lipca 2001 roku – a datę tę pamiętają oboje – na Jarmarku Jakubowym w Olsztynie poznał Laurę, koronkarkę. I od razu poczuł, że to jest najcenniejsze odkrycie w jego życiu. Laura, wtedy 24-letnia panna, nauczycielska córka z miasta, poczuła to samo. W sierpniu spotykali się w każdy weekend. Wiedzieli, że będą razem. Laura postanowiła, że pora przedstawić narzeczonego rodzicom. Przestraszyli się tempa wydarzeń. Skończyło się aresztem domowym dla Laury – bez terminu odbywania kary i bez widzeń z narzeczonym. 23 października brawurowo uciekła z rodzinnego więzienia. W połowie grudnia 2001 roku brali ślub. Zamieszkali w rodzinnym domu Zdzisława. Dla niej, wychowanej w blokowisku, zmiana „okoliczności przyrody” była znaczna. Zamiast kuchenki gazowej – piec węglowy, sklepy odległe o kilka kilometrów i przestrzeń wokół. Uczyła się nie tylko wiejskiego życia. Nadeszły lata zmian i rozwoju.

Przygoda z frywolitką

Przez rok 2002 ujarzmiała frywolitkę. Koronka frywolitkowa, zwana też czółenkową, jest najpiękniejszą, a zarazem najtrudniejszą z koronek. Tworzy się ją za pomocą czółenek z mocnych bawełnianych nici. Czasem potrzeba paru lat, by dojść do wprawy. Laurze zajęło to kilka miesięcy. – Słyszałam, że taka koronka istnieje – opowiada Laura Bziukiewiczowa. – Chciałam się jej nauczyć, ale niełatwo było znaleźć kogoś, kto to potrafi. W końcu udało się. Nauczyciel, Tadeusz Jankowski, zgodził się udzielić lekcji za darmo, ale trzeba było kupić u niego czółenka po 50 zł za sztukę. Potem Laura doskonaliła swe umiejętności u innych nauczycieli. Teraz robi z frywolitki np. koronkowe śnieżynki na choinkę, oplata tą koronką jajka wielkanocne, wykonuje koronkową biżuterię.

– Nie korzystam z cudzych wzorów, tworzę własne. Jako pierwsza zrobiłam frywolitkową bieliznę, a oplecione koronką wielkanocne jajka czy bożonarodzeniowe bombki od paru lat budzą zachwyt w kraju i za granicą – Laura nie ukrywa satysfakcji. Najwięcej rozgłosu i reklamy przysporzyły jej frywolitkowe stringi. Pierwsze nie były zbyt udane, ale się sprzedały. Zdzisław, w ramach sondowania popytu, wziął je na kiermasz do Warszawy, gdzie kupił je mieszkaniec Kadzidła – wsi w pobliżu Wachu. Więcej szczegółów Zdzisław za nic jednak nie chce ujawnić, zasłaniając się tajemnicą handlową.

Otwarta na nowości i zmiany postawa Bziukiewiczów ściągnęła na nich gromy, łącznie z groźbą wykluczenia. – Można zamknąć ludową kulturę do skansenu – mówi Zdzisław. – Spisać zamknięty katalog wyrobów i wzorów i nie reagować na zmieniające się gusta i potrzeby odbiorców. Tylko że wtedy ta kultura umrze. Wyroby, których ludzie nie chcą kupować, nie dają utrzymania twórcy ani radości odbiorcom.

Ucieczka przed kryzysem

Początek nowego tysiąclecia przyniósł jednak problem: załamała się sprzedaż bursztynowych cudeniek. Bziukiewiczom zajrzał w oczy kryzys. Przychody spadały, a koszty utrzymania rosły wraz z dziećmi. Szczególnie przeżywał to Zdzisław, który czuł na sobie odpowiedzialność za pomyślność rodziny. Któregoś dnia przyszło olśnienie: skoro wyjeżdżanie do klienta nie opłaca się, to może zrobić coś, żeby klient przyjechał do nas? Ludzie nie chcą płacić za gotowe wyroby, ale może zechcą zapłacić za naukę ich wytwarzania? Gdyby tak zrobić warsztaty we własnym muzeum? Stare, niepotrzebne nikomu przedmioty zbierał od dawna i przechowywał w stodole. Gdyby je uporządkować tematycznie, objaśnić, do czego co służyło? Może na taką lekcję dałoby się namówić wycieczki szkolne, jeżdżące nieodległą drogą na Mazury i nad morze? Tak powstało Prywatne Muzeum Kurpiowskie w Wachu.

– W tej chwili mamy już zgromadzonych ponad tysiąc eksponatów, dotyczących dawnego życia Kurpiów – z dumą mówi Zdzisław. – Większość zbiorów prezentowana jest w naszej stodole, a duże przedmioty, jak maszyny rolnicze i gospodarskie, stoją na podwórku. Był to nasz pomysł, w jego realizacji nie korzystaliśmy z żadnej pomocy ani dotacji. Zainwestowaliśmy w to własne oszczędności. Eksponaty zostały podzielone na tematyczne działy: tkactwo, bursztyniarstwo, stolarstwo, szewstwo, plecionkarstwo, gospodarka leśna, wyposażenie domu, wyposażenie gospodarskie oraz maszyny i narzędzia rolnicze. – W miarę powiększania się zbiorów będą powstawały nowe działy – dodaje Laura.

Bziukiewiczowie organizują też warsztaty etnograficzne. – W naszym muzeum prowadzimy lekcje z młodzieżą, dziećmi, grupami turystów. Pokazujemy, jak się toczy bursztyny, robi koronki, pisanki kurpiowskie – wyjaśnia Zdzisław. – Ubrani w tradycyjny strój kurpiowski przybliżamy historię regionu, jego folklor, obrzędy i zdradzamy tajniki naszych zawodów. Każdy ma okazję samodzielnie obrobić bursztyn czy wydziergać frywolitkę. Jest to jedyna okazja, by w tym samym miejscu i czasie poznać te dwie unikatowe w skali kraju dziedziny twórczości ludowej – dopowiada Laura. Po roku chętnych do nauki było tylu, że terminy trzeba było rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Mogli odetchnąć – wyszli na prostą.

Praca, która daje radość

Pracują po co najmniej 8 godzin dziennie, a często i dłużej. Przed Bożym Narodzeniem, Laura przygotowywała choinkowe ozdoby i upominki. Później zaczną się warsztaty i kiermasze – i też potrzebne będą wciąż nowe wyroby. Laurę to cieszy. – Nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną – mówi. – Dużo pracuję, ale mam stały kontakt z dziećmi, w każdej chwili mogę wyjść przed dom, pooddychać świeżym powietrzem, posłuchać śpiewu ptaków. Zdzisław dodaje, że ceni sobie bardzo możliwość poznawania wciąż nowych ludzi, rozmowy z nimi. – Żyjemy na wsi, a przecież ludzie z całej Polski nas odwiedzają, a i my po całej Polsce jeździmy, chociaż teraz, póki dzieci małe, z dalszych wyjazdów musieliśmy zrezygnować. Ilu ja przez te lata ludzi poznałem – mówi.

Poznał on, ale i jego znają. Niedawno ktoś zaadresował kopertę: „Zdzisław Bziukiewicz – ostatni bursztyniarz na Kurpiach”, nalepił znaczek i wrzucił do skrzynki w Warszawie. List dotarł do adresata.

TAGI: