On chciał nas tutaj mieć

Anna Kwaśnicka

publikacja 02.02.2015 06:00

– W tym domu nie ma niepełnosprawnych. Na tym polega tajemnica tego miejsca, że tu po prostu są ludzie, których należy kochać – mówi s. Maria Bobrowska FMM.

 Mieszkańcy grupy 5. kawę zawsze piją przy tym stoliku Anna Kwaśnicka /Foto Gość Mieszkańcy grupy 5. kawę zawsze piją przy tym stoliku

Niepełnosprawność to pojęcie względne – uważa s. Maria, franciszkanka misjonarka Maryi, która jest kierownikiem działu terapeutyczno-opiekuńczego w Domu Pomocy Społecznej w Kadłubie. – Nasi mieszkańcy są uzdolnieni plastycznie, muzycznie, sportowo. Ja nie mam takich osiągnięć jak oni – mówi wprost.

Opowiada, że kiedy pada hasło o zbliżających się zawodach sportowych, chłopcy ćwiczą wytrwale. Kiedy zbliżają się święta, sumiennie wykonują kartki świąteczne i rozmaite ozdoby, które rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Ale nie tylko w tym tkwią ich talenty. Siostra Maria opowiada m.in. o Bartku, chłopaku, który ma czterokończynowe dziecięce porażenie mózgowe. Nie mówi, nie chodzi, nawet na wózku sam nie potrafi się przemieszczać. Porozumiewa się systemem znaków Blissa. – To symboliczne rysunki, które Bartek zna na pamięć. Wie też, na której stronie jego książki ze znakami znajdę odpowiedni symbol. Ja muszę mieć je podpisane, a on czytać nie potrafi. Pamięta je, czym mnie zawstydza – mówi.

Ich miejsce na ziemi

W państwowym Domu Pomocy Społecznej w podstrzeleckim Kadłubie, który od 50 lat prowadzą siostry franciszkanki misjonarki Maryi, mieszka 110 chłopców, młodzieńców i mężczyzn. Od 4-latka po 64-latka. Mają różny stopień niepełnosprawności umysłowej, a większość z nich przebywa tutaj długie lata. Na miejscu mają szkołę – od podstawówki przez gimnazjum po klasy przysposabiające do pracy. To szkoła publiczna, do której chodzą też dzieci z okolicznych miejscowości, również dziewczynki. W domu są pracownie terapii zajęciowej, zajęcia rehabilitacji indywidualnej i grupowej, działają liczne koła zainteresowań, sekcja Olimpiad Specjalnych „Delfinek”. Jest i domowa piekarnia, w której mieszkańcy pracują przy wypieku chleba i kołaczyków. Każda z ośmiu grup ma swoją część domu, w której jest duża jadalnia, często spełniająca funkcję znanego z naszych mieszkań „dużego pokoju”. W niej mieszkańcy mogą pooglądać telewizję, napić się kawy, pograć w gry. Jedynie grupa głęboko upośledzonych chłopców posiłki je na stołówce. Kiedy wchodzi się do mieszkania grupy 5., chłopcy – dumni ze swoich pokoi – chętnie po nich oprowadzają. W każdym ściany są w innych kolorach, inne drobiazgi stoją na półkach, inne sprzęty na biurkach. Wszystko po to, by czuli, że to ich miejsce, ich dom. Mają swoje przyzwyczajenia. Posiłki zawsze jedzą przy stole w jadalni, ale by wypić wspólnie kawę, przesiadają się na sofę.

Jan pisze autobiografię

W tym domu ważny jest stały rytm dnia. Istotne jest też poczucie odpowiedzialności za swoje miejsce. Ci, którzy chodzą do szkoły, dzień mają wypełniony. Ale również starsi mają liczne zajęcia. Co więcej, 28 mieszkańców, którzy mogą i chcą, uczestniczy w systemie indywidualnych prac. Dwóch pomaga pani ogrodniczce, inny dba o kury, jeszcze inny pracuje z konserwatorem. Kilku zajmuje się segregacją odpadów. Sami chcieli to robić, bo nie potrafili zrozumieć, dlaczego tak wiele śmieci jest wyrzucanych. W efekcie od kilku lat puszki, białe plastiki czy papier są przez nich segregowane i regularnie odsprzedawane. Również w Kadłubie, w czasie spacerów zbierają odpady. – Mają w sobie głęboko zakorzenione poczucie dbania o czystość. Nie rozumieją, jak można śmiecić nie tylko w domu, ale również na dworze – podkreśla s. Maria. Chłopcy mają marzenia i chętnie o nich mówią. Kiedy wrócili z pielgrzymki do Rzymu, zorganizowanej z okazji 50-lecia domu, wysiadając z autokaru po długiej podróży od razu pytali, kiedy pojadą do Lourdes. Okazało się, że w którymś momencie przewodniczka wspomniała to miejsce, więc oni już ułożyli sobie plan, że tam pojadą. Zresztą wycieczek mają wiele, zarówno organizowanych w domu, jak i w szkole. Jeżdżą do kina, teatru, na basen. Byli też na lotnisku, bo chcieli na własne oczy je zobaczyć. Realizują też inne marzenia. 62-letni Jan pisze autobiografię. Ma czterokończynowe porażenie mózgowe, nie potrafi samodzielnie jeść, ubrać się, bo ręce są niesprawne, a mimo to znalazł sposób, by pisać. Prosi kogoś, by metalową statuetkę, którą kiedyś otrzymał na zawodach sportowych, położyć mu na kartce papieru. Po czym między palce chwyta długopis, którym powoli stawia drobne, ale wyraźne litery. Książka powstaje już od kilku lat, bo samo stawianie liter zajmuje autorowi wiele czasu, a też co rusz w głowie rodzą się kolejne wątki. Kiedy słucha się fragmentów tej książki, przepisywanej na komputerze przez siostry, nie sposób pozostać nieporuszonym. Jan pisze z humorem, ale i z wielką wdzięcznością do Pana Boga, za to, kim jest. Dziękuje, że nie musi leżeć, że potrafi tak wiele zrobić dla innych, bo może się za nich modlić. Wiele osób poleca mu swoje intencje, a po czasie dziękuje za modlitewne wsparcie.

Mamy nie zastąpi nikt

Całkiem niedawno, w grudniu ub.r., w domu przeżywali uroczystość I Komunii św. 37-letniego Wojtka. W ten dzień po raz pierwszy do Kadłuba przyjechali jego rodzice, których nie widział przez ponad 30 lat. To spotkanie było niesamowite. Choć mama nie podeszła do niego przed Mszą św., mimo to on rozpoznał ją wśród gości w kaplicy i nie mógł oderwać od niej oczu. Głębokie zranienia, tęsknota za domem rodzinnym, zwłaszcza za mamą, próby przebaczenia i poradzenia sobie z negatywnymi emocjami to też codzienność tego domu. – Wielu naszych mieszkańców nie ma żadnych kontaktów ze swoimi rodzinami. Noszą w sobie głębokie rany bycia porzuconymi. Szczególnie, jeśli są osobami bardziej sprawnymi intelektualnie, mają większą świadomość tego, co się stało i głębiej to przeżywają. Dlatego potrzebują wsparcia emocjonalnego, psychologicznego, a przede wszystkim duchowego. Nie chodzi o to, by zapomnieli o tym, co się stało, ale by potrafili przebaczyć – opowiada siostra kierownik. – Pięknym świadectwem są dla mnie 40- czy 50-latkowie, którzy trafili do nas, kiedy mieli po kilka lat, a każdego dnia w modlitwie pamiętają o swoich rodzicach. Wiedzą, że rodziny nie utrzymują z nimi kontaktu, że zostali odrzuceni, ale mają w sobie potrzebę przebaczenia i wyrażają to modlitwą. Mówią, że nie mają żalu do rodziców, bo w Kadłubie jest im dobrze – podkreśla s. Maria. Siostry wiedzą, że mama, to po prostu mama. W codzienności każdemu mieszkańcowi jej brak starają się wraz z opiekunkami jakoś wypełnić. Tutaj nikt nie pracuje dla kariery i osiągnięć, ale dla zwykłego, codziennego bycia dla drugiego człowieka. Każdy z mieszkańców ma swoją ulubioną panią, z którą buduje głębszą relację. Tu chodzi o miłość, która przynosi poczucie bezpieczeństwa i dodaje skrzydeł.

Palec Boży

DPS w Kadłubie został założony w 1964 roku przez Zrzeszenie Katolików Caritas, czyli jednostkę państwową, która postanowiła zagospodarować opuszczony pałacyk myśliwski na dom dla dzieci upośledzonych. Dyrektorem placówki został pan Zawadzki, który zaznaczył, że nie będzie tego domu bez sióstr zakonnych. Więc zwrócono się z prośbą o przysłanie sióstr do pracy, ale ówczesna prowincjalna franciszkanek misjonarek Maryi zaznaczyła, że będzie to możliwe tylko, jeśli w domu znajdzie się kaplica z Najświętszym Sakramentem. – W czasach, gdy w wielu miejscach władze zamykały kaplice, tutaj wydano zgodę na jej założenie. Dla nas to palec Boży, że On chciał nas tutaj mieć – opowiadają siostry. Od 1965 roku dyrektorką placówki była s. Zofia Moroz FMM, która postawiła sobie za cel wyciągnięcie chłopców z łóżek, co – krok po kroku – udało się jej osiągnąć. Również kolejne dyrektorki, s. Teresa Bartoszczyk FMM i obecna s. Janina Telega FMM, włożyły serce w rozwój domu. Przez lata był on rozbudowywany, przystosowywany do nowych przepisów. Dziś dumą napawa m.in. Dom św. Józefa, oddzielny budynek, w którym 16 podopiecznych żyje na tyle samodzielnie, na ile jest to dla nich możliwe. Do społeczeństwa nie powrócą, bo bez delikatnej opieki sobie nie poradzą, a tutaj mają swój dom, z którego są dumni.

Imiona mieszkańców domu zostały zmienione.