Mamo, tato, idę do klasztoru

Urszula Rogólska

publikacja 09.02.2015 06:00

– Mamy ósemkę dzieci, a tu nagle rewolucja! Rodzina się nam powiększa o kilkadziesiąt osób! – mówią Małgorzata i Roman Bieliccy. A Lidia Klaczak dopowiada: – Urodziłam dwie córki. A kiedy przyjeżdżam na Portową, to dwadzieścia mówi mi: „Kochana mamusiu!”. Tak to Pan Bóg układa...

Małgorzata i Roman Bieliccy, rodzice s. Tarsycji Urszula Rogólska /Foto Gość Małgorzata i Roman Bieliccy, rodzice s. Tarsycji

Podejrzewałam, jak to się skończy... – uśmiechają się oczy 86-letniej Lidii Klaczak, kiedy patrzy na rozpromienioną twarz na zdjęciach przy łóżku. – Kościół Krzyża Świętego w Gliwicach, gdzie mieszkaliśmy, nie był wtedy naszym parafialnym, ale Ewa upodobała sobie to miejsce. Kiedy chciała biec na spotkania dzieci, a potem oazy, które prowadzili ojcowie redemptoryści, a wśród nich o. Jan Mikrut, zawsze pytała: „Mamusiu, pozwolisz?”. Jakże miałabym nie pozwolić? Ona zawsze taka radosna z tych spotkań wracała.

Jak Maria i Marta

W domu Lidii i Zdzisława Klaczków było jak w Ewangelii. Bo ich córki to jak Marta i Maria. Starsza Ania – energiczna gospodyni od dziecka. Migiem uczyła się od mamy gotować, piec. I Ewa – spokojna, uśmiechnięta, nie dawała się ponosić emocjom. – Nie była, jak się to mówi, rozrywkowa, ale za to bardzo angażowała się we wszystko, co działo się w parafii, miała tam mnóstwo kolegów i koleżanek. Lubiła się uczyć, czytać. W sąsiednim Zabrzu proboszczem był mój wujek, ks. Emil Kałuski. Miał pokaźną bibliotekę, więc podsyłał Ewie różne książki, także historyczne. Po maturze chciała iść na historię, ale tato jej odradzał: „Będziesz się takiej zakłamanej historii uczyła?”. To były lata 80. Sam był ścisłowcem. Mówił Ewie: „Masz politechnikę po sąsiedzku, tam sobie coś wybierz”. – Od jakiegoś czasu czułam, że Pan Jezus mnie wzywa. Sióstr redemptorystek nie było jeszcze wtedy w Polsce, ale o. Mikrut prowadził nas już na drodze powołania. Dom sióstr był we Włoszech, w Scala. Tyle że wyjazd za granicę w 1985 roku to był poważny problem – mówi dziś już siostra Ewa Klaczak.

Poszła więc najpierw na studia – za radą taty skończyła wydział elektryczny. Przez kilka semestrów studiowała też teologię. – Kiedy obroniłam się na politechnice, miałam do odpracowania trzyletnie stypendium, więc zgłosiłam się do mojego zakładu pracy – wspomina s. Ewa. – Ale w pierwszym dniu szef mi powiedział, że nie potrzebują nowych pracowników. Pan Bóg już wtedy mnie prowadził! – A mnie się wydawało wtedy, że jakiś pan się pojawił w jej życiu – mówi pani Lidia. – Nie pytałam o nic więcej, bo kolegów wokół siebie zawsze miała. Zaczęłam myśleć, że trzeba ją wyposażyć w rzeczy, które każda gospodyni w domu mieć powinna. A Ewa mi kiedyś mówi: „Mamusiu, nic nie kupuj. Ja pojadę do Włoch”... Nim jednak wyjechała, pracowała w szkole podstawowej, gdzie uczyła fizyki.

– Kiedy zdecydowałam się powiedzieć rodzicom? To nie był łatwy czas – wspomina s. Ewa. – Tato już ciężko chorował. Ale moją decyzję rodzice przyjęli z wielkim spokojem. Tato powiedział tylko, że nie rozumie, dlaczego wybieram akurat zakon klauzurowy. Zawsze będę pamiętać mój pierwszy telefon z Włoch do domu. Rozmowy były bardzo drogie, więc chciałam powiedzieć tylko co najważniejsze. Podziękowałam mamie, że mnie urodziła, obojgu rodzicom za to, że mnie tak wychowali, i powiedziałam, że tak naprawdę im zawdzięczam wszystko.

Bardzo szczęśliwa

Kiedy w 1992 r., w Starym Bielsku powstał pierwszy klasztor sióstr redemptorystek w Polsce, s. Ewa zamieszkała tam ze wspólnotą. – W klasztorze przydał się ten mój epizod pedagogiczny, bo powierzono mi formację sióstr. Potem dostałam pod opiekę naszą bibliotekę. Zajęłam się też tłumaczeniami. Umiejętności elektrycznych chyba nigdy nie musiałam tu wykorzystywać – śmieje się s. Ewa. – Jest bardzo kochającą córką. I widzę, że w klasztorze naprawdę jest bardzo szczęśliwa – mówi pani Lidia.

Od dwóch lat dzięki staraniom córki mieszka w Bielsku-Białej. Kiedy to możliwe, odwiedza siostry w Starym Bielsku. – Zawsze wtedy przychodzą wszystkie siostry, roześmiane, szczęśliwe, i zwracają się do mnie: „Kochana mamusiu!”. Bardzo mnie to wzrusza i dodaje sił. Służą ludziom, choć na co dzień nie są widoczne. A mogą służyć z takim pogodnym sercem, bo nad wszystko kochają Pana Boga. Widzę to w Ewie... – Kiedy przeprowadzałyśmy z siostrami mamusię do Bielska, zobaczyłam, że wśród rzeczy, które były dla niej najważniejsze, znalazły się moje listy. Mamusia je wszystkie zachowała. Zawsze będę jej wdzięczna, że z taką miłością do mnie rozumiała i przyjęła pomysł Pana Boga na moje życie – dodaje s. Ewa.

Nigdy w życiu!

– Pamiętam: Urszulka chodziła do zerówki. Szłyśmy na religię do s. Danuty w parafii katedralnej w Bielsku-Białej – opowiada Małgorzata Bielicka. – Ula była zachwycona tymi lekcjami. I kiedyś tak bardzo poważnie mi powiedziała: „Ja będę siostrą zakonną”. Uśmiechnęłam się tylko. Z biegiem czasu jej aktywność przy kościele stawała się dla nas coraz bardziej normalna – Dzieci Maryi, schola. Chodziły z nią młodsze siostry, miały tam wiele koleżanek. Jeździły na rekolekcje do sióstr elżbietanek cieszyńskich do Zabrzega. – Byłam w pierwszej klasie liceum. Mama była w ciąży z Kazikiem, siódmym w kolejności. Tata odwoził mnie kolejny raz do Zabrzega – wspomina Ula. – I tak na pożegnanie mi mówi: „Zobaczysz, będziesz chciała iść do klasztoru”. A ja: „Nigdy w życiu! Ja chcę być mamą, tak jak mama!”. Ale po tych rekolekcjach dla animatorek byłam pewna: „Chcę iść do klasztoru!”.

Kiedy włączałam radio

– Nie nakłanialiśmy jej do wyboru takiej czy innej drogi. Liceum wybrała sobie bardzo wymagające: biol.-chem. w bielskim Koperniku – mówi Roman Bielicki, tata Uli. – Wspominała wtedy o medycynie. Potem myślałem, że może pójdzie moimi śladami, bo interesowała ją też historia. Ale widziałem, że to nie było takie namiętne, jak z prawdziwymi pasjami bywa. W roku maturalnym widzieliśmy, że nie jest zdecydowana, co tak naprawdę chciałaby robić. – Mieszkałam wtedy u dziadków, uczyłam się do matury. Rzadziej jeździłam do Zabrzega, kontakt z siostrami nie był już taki żywy. Pojawiła się miłość w moim życiu. A z drugiej strony nie wiem czemu, ale za każdym razem, kiedy włączałam radio – a słuchaliśmy „Anioła Beskidów” – słyszałam: „Módlmy się o nowe powołania zakonne”. Byłam rozdarta. Siostry mi opowiadały potem, że nieraz próbowały się do mnie dodzwonić, ale za każdym razem był jakiś problem na łączach.

W końcu podjęła decyzję. Zastanawiała się, jak powiedzieć sympatii o tym, że jednak nic z tego uczucia nie będzie. – Usłyszałam: „Gdyby chodziło o innego chłopaka, tobym się o ciebie bił, ale z Panem Bogiem walczył nie będę”. Pan Bóg rozwiązywał wszystkie moje problemy – wspomina Ula. – Już byłam pewna: nawet jeśli nie zdam matury, jadę do sióstr, do Cieszyna! Matura poszła bardzo dobrze. I wtedy zdecydowała się powiedzieć rodzicom.

Czułam się cudownie

– To był taki zabiegany maj. Czekaliśmy na rozdanie świadectw. I jednego dnia Urszulka złapała nas oboje w kuchni i zaczęła jakoś tak poważnie wyglądać. Usiedliśmy na chwilę i wtedy nam oznajmiła, jaka jest jej decyzja i że umówiła się z siostrami w Cieszynie. – Rodzice nie odwodzili mnie od tej decyzji – mówi Ula. – Czułam się cudownie! Kamień spadł mi z serca! W klasztorze miałam się stawić w sierpniu, ale tuż po rozdaniu świadectw, 29 czerwca, zadecydowałam, że jadę do Cieszyna. Nie chciałam już czekać. Bałam się, że znowu przyjdą jakieś okoliczności, które będą przeszkodą.

– Nie byłem zaskoczony. To było coś, czego po tych latach wyjazdów do Zabrzega można się było spodziewać – mówi tata. – Zapytałem tylko, czy na pewno teraz, czy może najpierw lepiej pomyśleć o studiach. A ona, że nie. Że jeśli siostry uznają to za potrzebne, to same wyślą ją na studia. – A ja nie przypuszczałam, że tak zareaguję: mając wtedy siódemkę dzieci (Staś urodził się później), poczułam pustkę, kiedy jedno opuściło dom… – uśmiecha się Małgosia. – Ula zawsze była, kiedy jej potrzebowałam: żeby podsmażyć naleśniki, zamieszać zupę, rozwiesić pranie, przytulić maluchy. Ten mój dziwny stan trwał parę dni. Ale w końcu dotarło do mnie, jak wielkie wyróżnienie nas spotkało. 

Zawsze busem

Ula wybrała sobie zakonne imię Tarsycja. Jest już w klasztorze dziesięć lat. Będąc siostrą, skończyła teologię w Katowicach, zrobiła prawo jazdy. Pracuje w szkole – jako katechetka i nauczyciel w świetlicy. Jest zakrystianką w parafii św. Elżbiety w Cieszynie, współprowadzi wspólnotę Dzieci Maryi, jest odpowiedzialna za rekolekcje ewangelizacyjne i powołaniowe, pomaga w przygotowaniu dzieci do Pierwszej Komunii świętej. – Co jakiś czas nas odwiedza – dodają rodzice. – Nigdy nie przyjeżdża sama. Zawsze busem – z innymi siostrami. Śmiejemy się, jak widzimy tę procesję wchodzącą do naszego bloku. A siostry – jak to elżbietanki cieszyńskie – wnoszą mnóstwo radości, optymizmu. Czujemy tę rodzinną bliskość z nimi. Ula wstąpiła do nowej rodziny, ale tym samym powiększyła naszą.

– Jest bardzo szczęśliwa, bo realizuje swoje powołanie... – mówi mama. – Z podziwem patrzę, jak tam odkrywa talenty. Do niedawna nie wiedziałam, że potrafi być dekoratorką! Niesie też swoje krzyże – ale niesie je przecież każdy... Jestem spokojna, bo trafiła pod najlepsze skrzydła, do zakonu, który żyje regułą św. Franciszka, gdzie krzyż i radość idą w parze. – W życiu towarzyszą mi dwie takie myśli – mówi s. Tarsycja. – Jeśli zrobimy wszystko, co w naszej mocy, Pan Bóg uczyni resztę. I druga – słowa Pana Jezusa do św. Teresy: „Zajmij się Mną, a ja zajmę się tobą”. To się naprawdę sprawdza w moim życiu...

TAGI: