Na ile jesteś szczęśliwy?

Agnieszka Gieroba

Foto Gość |

publikacja 15.02.2015 06:00

Praca jest trudna i słabo opłacana, a jednak większość ludzi, którzy się jej podejmują, za nic w świecie by z niej nie zrezygnowała. Bo to nie jest zawód, ale wzięcie odpowiedzialności za czyjeś życie.

Zajęcie 24 godziny na dobę, bez urlopu, który prawnie rodzinom zastępczym się należy, ale z którego w praktyce nikt nie korzysta. – Jak ma niby wyglądać nasz urlop? Mamy zostawić dzieci, które są nam powierzone, w jakimś nieokreślonym przez ustawę miejscu i pojechać odpoczywać? – pytają rodzice zastępczy zrzeszeni w Stowarzyszeniu na rzecz Przeciwdziałania Sieroctwu Społecznemu i Wspierania Rodzinnych Form Opieki nad Dzieckiem „Rodzina”. – A co z uczuciami naszych podopiecznych? Można tylko wyobrazić sobie, co by czuły zostawione na miesiąc w jakimś obcym miejscu. Raz już te dzieci przeżyły traumę – podkreślają. To młode stowarzyszenie powołane przez rodziny zastępcze, by wspierać się wzajemnie, służyć sobie pomocą i wymieniać doświadczenia. Jak bardzo potrzeba takiego kontaktu i małych grup wsparcia ludzi przeżywających podobne sytuacje, wiedzą doskonale państwo Małgorzata i Janusz Gulipowie, którzy prowadzą rodzinny dom dziecka w Jakubowicach Konińskich.

Pierwsze drzwi

Kiedy Małgosia urodziła Olę, okazało się, że dziewczynka ma poważną wadę słuchu. Nikt wcześniej w rodzinie nie miał takich problemów, więc żadnego doświadczenia, jak pomóc takiemu dziecku się rozwijać i funkcjonować, nie było. Jedynym rozsądnym wyjściem, jakie przyszło rodzicom do głowy, było zapisać się na studia pedagogiczne i po prostu nauczyć się, co robić. Małgosia przygotowała dokumenty i zawiozła je na uczelnię. – Nie miałam pojęcia, że papiery na pedagogikę składa się w różnych pokojach. Trafiłam do jednego, gdzie odbywała się rekrutacja, i zapisałam się na studia. Okazało się, że przyjmowano tam kandydatów na pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą – opowiada.

– Pragnienie pomagania dzieciom było w nas od zawsze, a właśnie tego rodzaju studia dały mi niezbędną wiedzę i przygotowanie – dodaje. Zajęcia skończyła, pomogła córce, potem urodziła także drugie dziecko – Karolinkę. – Trudne doświadczenie przyszło, gdy Karolinka miała pięć lat. Zachorowała na ospę i zmarła. To było jak zjazd na boczny tor. Uczyliśmy się żyć bez niej – opowiadają rodzice. W tamtym czasie ich uwagę przyciągnęli znajomi, którzy zaopiekowali się trójką dzieci z domu dziecka. Zawsze uśmiechnięci, pełni energii, z pasją mówili o swoim życiu. Ola znała te dzieci i po jakimś czasie od śmierci siostry z tęsknotą mówiła o rodzeństwie Wtedy pojawiła się myśl, by stworzyć dom dla dzieci, które znalazły się w dramatycznej sytuacji życiowej pozbawione swoich biologicznych rodzin. – Mieliśmy dom w Jakubowicach, a w nim miejsce, by przyjąć dzieci. Ola miała 12 lat i nie wymagała już tak wiele uwagi. Lata pracy z nią okazały się sukcesem – opowiada Janusz.

Życiowe zakręty

Po odbyciu specjalistycznych szkoleń małżonkowie zostali zaproszeni do ośrodka adopcyjnego i usłyszeli, że mogą pojechać do domu dziecka i wybrać podopiecznych. – Pamiętam, że wówczas równocześnie powiedzieliśmy: „To nie zoo”. Nie chcieliśmy wybierać, chcieliśmy dać dom dzieciom potrzebującym. Wskazano nam więc rodzeństwo: sześcioletniego Konrada i pięcioletnią Wiktorię – opowiadają państwo Gulipowie. Zanim dzieci do nich trafiły, dwa miesiące trwał okres zapoznawania. Jeździli do domu dziecka, gdzie przebywało rodzeństwo, by dzieci mogły ich poznać i przyzwyczaić się do nich. – Teoretycznie powinno być tak, że dzieci nie wiedzą, że odwiedzają je potencjalni rodzice zastępczy, ale one są bardzo mądre i szybko się orientują, o co chodzi. Tym bardziej że Konrad i Wiki nie byli przecież niemowlakami, a starsi koledzy, gdy zaczęto przeprowadzać badania, czy dzieci są zdrowe, od razu powiedzieli im, że pójście do lekarza, gdy się nie choruje, oznacza przygotowanie do przeprowadzki – wspominają Małgorzata i Janusz. Wiktoria od razu była bardzo ufna, Konrad udawał, że nie jest zainteresowany. Dzieci miały swoich biologicznych rodziców, ale ich problemy i niezaradność życiowa sprawiły, że nie mogli zajmować się rodzeństwem, które trafiło do domu dziecka.

– Wiadomo, że nikt nie chce mieszkać w placówce wychowawczej, każde dziecko marzy, by mieć dom, więc Wiki i Konrad też chętnie się do nas wprowadzili, zwłaszcza że zachęcili ich do tego biologiczni rodzice, z którymi dzieci cały czas mają kontakt – mówią małżonkowie. Początki były trudne. Dzieci przyjęły pewne role i zachowywały się tak, jak ich zdaniem trzeba się zachowywać, by zadowolić nowych rodziców. – Wiele lat trwało, zanim poznaliśmy Konrada. Myślę, że on sam miał i pewnie w jakiejś mierze do dziś ma problemy z określeniem siebie. Wszystko, co robił, nastawione było na to, by nas zadowolić. Wynika to z jego doświadczenia życiowego, że jeśli coś jest źle, to trafia się do placówki opiekuńczej, a on nie chciał znowu być pozbawiony domu. Nie potrafił też długo powiedzieć, co sprawia, że czuje się szczęśliwy. Czasem pytamy go: „Konrad, jakbyś w skali od 1 do 10 miał powiedzieć, na ile jesteś szczęśliwy, to ile by to było?”. Nie potrafił powiedzieć. Pierwszy raz określił swoje szczęście na 5 dopiero po pięciu latach. Żył z dnia na dzień. Gubił, jeśli w ogóle miał, swoją szczęśliwą myśl. Zmieniło się to dopiero niedawno, gdy się zakochał – opowiada Małgosia.

W adaptacji do nowej sytuacji pomógł też Konradowi jego biologiczny ojciec, który czasem odwiedzał dzieci w Jakubowicach. – Pamiętam taką sytuację, jak siedzieli w naszej kuchni przy stole i pan Andrzej zwrócił się do niego: „Konrad, ty teraz masz dwóch ojców: mnie i Janusza, i dwie mamy”. To bardzo chłopcu pomogło. Nie czuł się już zobowiązany wyłącznie do lojalności względem swego taty. Niestety pan Andrzej kilka lat temu zmarł, ale swoją postawą bardzo pomógł dzieciom. Zresztą ich mama także wie, że może na nas liczyć. To akurat wielka zaleta w sytuacji naszych dzieci, bo wiemy, że w innych rodzinach bywa różnie – mówią państwo Gulipowie.

Młodsze rodzeństwo

Po roku rodzina uznała, że może swój dom otworzyć jeszcze bardziej i przyjąć nowe dzieci. Tak trafili do nich Amelka i Kacper. Dziewczynka miała dwa lata, Kacper roczek. – To była zupełnie inna sytuacja. Dzieci były malutkie, nasza sypialnia powiększyła się o dwa łóżeczka. Długo spaliśmy w jednym pokoju, bo dzieci się bały. Ja nauczyłam się przez sen trzymać za rękę Amelkę, Janusz Kacpra. Gdy nie czuli dotyku, budzili się ze strachu – wspomina Małgosia. Mama dzieci wiedziała, że nie daje rady, a bardzo chciała, by miały normalny dom. Nie potrafiła się z nimi rozstać, ale dla ich dobra podjęła decyzję o przyprowadzeniu ich do pogotowia opiekuńczego. Mimo że dzieci były malutkie, bardzo przeżyły rozłąkę. Najprawdopodobniej ta sytuacja sprawiła, że nie mogły spać. – Kacper nie mógł zasnąć, a jeśli zasypiał, szybko się budził. Wiele nocy wstawał o 4 rano i domagał się, by się nim zająć. Wtedy Janusz na wpół przytomny brał go do innego pokoju i bawili się piłką. To sprawiło, że nawiązała się między nimi niezwykła więź. Dziś Kacper ma pięć lat i tata Janusz jest jego idolem – mówi Małgosia. Oczywiście młodsze dzieci w domu wzbudziły zazdrość starszych. Teraz uwaga rodziców rozkładała się na więcej osób.

– W każdej rodzinie, gdy rodzi się kolejne dziecko, starsze musi nauczyć się funkcjonować w zmienionej sytuacji. U nas też tak było. Konrad i Wiktoria chcieli zwrócić na siebie uwagę, ale nauczyli się też bycia starszym rodzeństwem dla maluchów. I choć tak jak w każdej rodzinie dzieci się kłócą, to też wiedzą, że mogą na siebie liczyć – podkreślają małżonkowie. Każde z dzieci, jakie trafiły do rodziny Gulipów, jest inne. Każde przeżywa swoje problemy, ma niskie poczucie własnej wartości, nie umie nazywać i wyrażać swoich emocji i pragnień, podejmować decyzji. – Wszystkie dzieci, które trafiają do rodzin zastępczych czy domów dziecka, mają za sobą niewyobrażalnie trudne doświadczenia. To zawsze są dzieci z problemami, raz większymi, raz mniejszymi, ale wymagające ogromnej uwagi i cierpliwości, często też specjalistycznej opieki. Nade wszystko jednak spragnione są miłości, której w swoim krótkim życiu zazwyczaj nie doświadczyły – mówią rodzice zastępczy. – Niemal codziennie przeżywamy chwile wzruszeń, patrząc na nasze dzieci, na ich małe postępy, zdobywanie umiejętności, pokonywanie lęków. Wiemy, ile wysiłku je to kosztuje, i rozpiera nas duma. To wielka radość widzieć, jak wspólnym wysiłkiem wychodzimy z życiowych zawirowań na prostą. Chcemy też powiedzieć, że wielką pomocą służą nam przedszkole i szkoła. Ktoś z zewnątrz czasem widzi lepiej różne sprawy, nad którymi trzeba pracować – podkreślają państwo Gulipowie.

W większości powiatów w Polsce rodzin zastępczych wciąż jest zbyt mało. Na Lubelszczyźnie także. Ci, którzy zdecydowali się podjąć to zadanie, mimo różnych trudności podkreślają, że warto. 

TAGI: