Dookoła świata z Różańcem

Jan Hlebowicz

publikacja 02.04.2015 06:00

Spotkał wilki i kojoty. Dwa razy omal nie utonął. Zużył 15 par butów. W 365 dni pokonał 20 tys. kilometrów z modlitwą na ustach...

 Piotr Kuryło mówi o sobie: maratończyk, podróżnik, dobra dusza Jan Hlebowicz /Foto Gość Piotr Kuryło mówi o sobie: maratończyk, podróżnik, dobra dusza

Piotr Kuryło jest maratończykiem i zdobywcą Kolosa 2011, czyli najbardziej prestiżowej polskiej nagrody podróżniczej. 22 lutego w parafii pw. św. Brata Alberta na gdańskim Przymorzu opowiedział o swojej najtrudniejszej wyprawie. – W życiu nie zawsze postępowałem dobrze. Wielokrotnie upadałem, popełniałem błędy. Bożej łaski i mocy w szczególny sposób doświadczyłem, biegnąc dookoła Ziemi – rozpoczyna.

Polski Forrest Gump

Pochodzi z małej wioski pod Augustowem. Już jako dziecko biegał po polnych drogach i lesie „tak po prostu, dla zdrowia”. – Sąsiedzi, gdy mnie widzieli, pukali się w czoła. Myśleli chyba, że jakiś nienormalny jestem – mówi. Jednak dopiero po 30. urodzinach, kiedy usłyszał w telewizji o Maratonie Warszawskim, zajął się bieganiem „na poważnie”. W ciągu 8 lat pokonał ponad 50 maratonów i supermaratonów. W liczącym 246 km biegu z Aten do Sparty zajął 2. miejsce. W 2010 r. powiedział „stop”. – Długo trwało, zanim zrozumiałem, że płacę za to wszystko zbyt wysoką cenę. Chciałem bardziej poświęcić się rodzinie – przyznaje. Postanowił zakończyć karierę biegacza efektownie. Nie wiedział tylko jak. Któregoś razu wszedł do pokoju córek i zauważył leżący na biurku globus. Podniósł go i powiódł po nim palcem. Już wiedział. Z duszą na ramieniu oznajmił Izie, swojej żonie: „Obiecuję, że pobiegnę jeszcze jeden, jedyny raz... dookoła świata”. Swój najdłuższy maraton nazwał „Biegiem dla pokoju”. Chciał zwrócić uwagę na ciągłe konflikty zbrojne na świecie.

Karteczka z modlitwą

Rozpoczął przygotowania. Szukał sponsorów, kompletował sprzęt, trenował i... uczył się wiosłować. – Wymyśliłem, że czasami, by dać nogom odpocząć, wsiądę do kajaka i popłynę – tłumaczy. Kajak ciągnął ze sobą na specjalnym trójkołowym wózku. Niewiele brakowało, a zakończyłby eskapadę na samym początku. – Na Śniardwach złapała mnie burza, resztką sił dotarłem do najbliższego brzegu – opowiada. Kolejna przeszkoda czekała na Piotra w Hiszpanii. Próbował przepłynąć 80 km rzeką Tag. Niestety, na mapie, którą dysponował, nikt nie zaznaczył wodospadów. – W pewnym momencie spadłem z jednego z nich. Tonąłem, dusiłem się. W końcu jednak udało mi się wypłynąć na powierzchnię – relacjonuje. Stracił kajak, telefon i większość rzeczy. To, co zostało, zmieściło się w małym plecaku. W końcu dotarł do Portugalii, skąd miał odlecieć do USA. Był brudny, zarośnięty, bez sprzętu i pieniędzy. Wyglądał jak włóczęga. Ale żył. – Spojrzałem w lustro i pomyślałem: „Jesteś silny. Dzięki własnej determinacji dotarłeś tak daleko” – wspomina. Potem znalazł w kieszeni kamizelki karteczkę, którą dała mu żona, zanim wyszedł z domu. To była modlitwa do Maryi Ostrobramskiej. A na odwrocie ktoś napisał: „Ten, co będzie nosił tę modlitwę, nie utonie”. – Wtedy zrozumiałem, Komu zawdzięczam dwukrotne ocalenie i uświadomiłem sobie, że ja jestem jedynie słabym człowieczkiem.

Wilki i kojoty

Z 19 dolarami w kieszeni wylądował w Nowym Jorku. Stąd biegiem ruszył na zachód i pokona- wszy 13 stanów dotarł do San Francisco. Dalej przeleciał samolotem do Władywostoku. Przebiegł Rosję, część Kazachstanu, a na koniec Łotwę i Litwę, by po 365 dniach dotrzeć z powrotem do Augustowa. Dziennie pokonywał 70–100 km. Napotykał różne niebezpieczeństwa i trudności. W Europie stanął oko w oko z wilkiem, w USA do namiotu wdarły mu się kojoty, a na Syberii uciekał od niedźwiedzi. Jadł jedynie chleb, pił mleko i wodę. Zużył 15 par butów. – Gdy podeszwa się ścierała, wycinałem fragmenty z karimaty i przyklejałem. W ten sposób przedłużałem żywot moim adidasom – wyjaśnia. Biegł w deszczu, słońcu i mrozie. Czasami ze zmęczenia robiło mu się ciemno przed oczami. Ale jakoś sobie radził. Do opuchniętych stóp i stawów latem przykładał pokrzywy, a zimą kawałki lodu. Ale najbardziej pomagała modlitwa. – Tak naprawdę modliłem się cały czas. Krok za krokiem. Najczęściej odmawiałem Różaniec w intencji pokoju na świecie – wyznaje.

Boża Opatrzność

Napotkani po drodze ludzie różnie reagowali na Piotra. Jedni szczuli psami i traktowali jak włóczęgę. Nawet nie chcieli poczęstować wodą. Inni dzielili się jedzeniem, pieniędzmi, oferowali nocleg. Najwięcej pomocy otrzymał od Rosjan. – Najbardziej ubodzy ludzie dzielili się tym, co mieli – zaznacza. Szczególnie zapamiętał jeden moment. Biegł wtedy długi odcinek z Chabrowska do miasta Czita na Syberii. To 2 tys. kilometrów. – Nie kąpałem się ze trzy tygodnie, byłem brudny. Nagle na drogę wybiegł młodzieniec w dresie. Zapytałem go o nocleg. Odburknął, żebym poszukał na obrzeżach miasta i pobiegł dalej. Ale po chwili zawrócił i zabrał mnie do swego domu. Umyłem się i wyprałem ubrania. Podczas kolacji powiedziałem do niego: „Chyba Bóg mi cię zesłał”. A chłopak na to: „Wiem. Ja nigdy nie biegam tą trasą, a dziś coś kazało mi na nią skręcić”. Wtedy bardzo wyraźnie doświadczyłem Bożej Opatrzności – opowiada Piotr. Raz w tygodniu dzwonił do żony. – Tęskniłem bardzo, ale głos Izy w słuchawce, która nawet przez minutę we mnie nie zwątpiła, dodawał mi sił. Po powrocie do Augustowa cieszył się chwilami spędzonymi z rodziną i odpoczywał. – Ale długo na miejscu nie usiedziałem – przyznaje z rozbrajającą szczerością. Pod koniec 2012 r. wystartował kajakiem z Gdańska po Wiśle w górę rzeki z hasłem „Zawsze pod prąd”. Chciał w ten sposób zwrócić uwagę na problemy osób niepełnosprawnych. A z bieganiem wcale nie skończył. Obecnie przygotowuje się do maratonu „Doliną Śmierci” w Kalifornii. Co na to żona? – Sama zasugerowała, że powinienem pomyśleć o kolejnym wyzwaniu. Iza wie, że bieganie to moja wielka pasja i... zwolniła mnie z danej jej obietnicy – uśmiecha się Piotr.

TAGI: