Walizka na tamten świat

publikacja 04.04.2015 06:00

O świętym życiu i świętym umieraniu z dr n. med. Mariolą Kosowicz, psychoonkologiem, rozmawia Agata Ślusarczyk.

 Mariola Kosowicz kieruje Poradnią Psychoonkologii przy ul. Roentgena 5 agata Ślusarczyk /foto ość Mariola Kosowicz kieruje Poradnią Psychoonkologii przy ul. Roentgena 5

Agata Ślusarczyk: Żeby dobrze umrzeć, potrzeba dziś psychologa? Kiedyś ludziom towarzyszyli rodzina i przyjaciele...

Mariola Kosowicz: Wiele rodzin nie zdaje pomyślnie egzaminu z dojrzałości. Ich towarzyszenie osobie umierającej to bolesny chaos. Przez kilka miesięcy odwiedzałam młodego chłopaka umierającego na nowotwór. Rozmawiałam z nim, podczas gdy jego rodzice w kuchni obarczali się winą za jego chorobę. Nie chodzi o to, żeby osoby towarzyszące tłumiły swoje emocje, ale żeby miały odwagę zmierzyć się z nimi. Właśnie w takich sytuacjach może pomóc rozmowa z psychologiem, księdzem, przyjacielem. Codziennie przed rozpoczęciem pracy modlę się o łaskę Ducha Świętego i otwartość umysłu.

Od wielu lat towarzyszy Pani ludziom w „pakowaniu walizek” na tamten świat. Co w nich jest?

Wiele niepotrzebnych rzeczy – pieniędzy, złości, niewyjaśnionych historii, niezgody na cierpienie. Trudno się z tym przedostać na drugą stronę. W przeważającej większości ludzie mają smutny bilans życia. Nie spotkałam osoby, która niczego nie żałuje. Różny jest tylko ciężar gatunkowy tego, czego żałujemy. Ale są też piękne historie – jak pewnej rodziny, w której umierało dziecko. Oni celebrowali jego życie do samego końca – zorganizowali bal przebierańców, pojechali na wymarzone wakacje. Mieli świadomość, że już nigdy razem tego nie zrobią. Zdążyli podziękować. Piękne jest również to, że pomimo trudnego bilansu życia, ludzie potrafią umrzeć łagodnie, pogodzeni z własną historią.

Czy to prawda, że człowiek umiera tak jak żył?

Pamiętam pacjentkę, która na łożu śmierci wyznała: „Nie mam nikogo bliskiego”. Całe jej życie zajmowała praca, nie miała hobby, przyjaciół, dzieci. Kiedy potrzebowała naprawić kran, dzwoniła po hydraulika, załatwić jakąś osobistą sprawę – prosiła podwładną. Na tamten moment to wystarczało. Wizja śmierci ujawniła ogromny deficyt międzyludzkich relacji, ale także niezgodę na słabość, zmiany w wyglądzie. Można powiedzieć, że ta kobieta umiera, jak żyła – w samotności. U schyłku życia uświadomiła sobie, jak wiele chciałaby nadrobić i ile straciła. Niestety, często na naprawienie błędów nie ma już czasu.

Ilu pacjentów ma Pani pod opieką?

Dziennie w Poradni Psychoonkologii przy Centrum Onkologii Instytutu im. M. Skłodowskiej-Curie przyjmujemy 60 pacjentów. Miesięcznie w terapii uczestniczy 150 osób. Oferujemy także wsparcie dla całych rodzin, małżonków, dzieci. Myślimy o uruchomieniu grupy dla osób w żałobie. Oprócz pomocy psychologicznej są także psychiatrzy, pracownik socjalny i specjaliści od radzenia sobie z bólem. Przyjmujemy nie tylko pacjentów z chorobą nowotworową, ale wszystkich chorych przewlekle, także spoza Warszawy. Odkąd pięć lat temu została utworzona poradnia, korzysta z niej coraz więcej osób. Jesteśmy rozpoznawalni jako odrębna placówka, niedługo przenosimy się do większych pomieszczeń. Kiedyś psycholog budził duży opór, dziś pacjenci coraz częściej mają świadomość, jak dużą pomoc mogą uzyskać. Nie zapominajmy jednak, że w procesie umierania także my, zdrowi, mamy wielką rolę do odegrania. Bo umieranie to taki moment, w którym zarówno chory, jak i jego otoczenie muszą się wiele nauczyć.

W tym momencie jest jeszcze czas na jakąś naukę?

Umieranie to ostatnia faza rozwojowa w życiu człowieka i czas rozliczeń ze swoim życiem. Ale przecież już wcześniej dostajemy sygnały mówiące o jakości naszego życia – świętości. I tak np. chcemy zaprosić gości na imieniny – ale nie mamy kogo, coraz częściej nasze małżeństwo funkcjonuje na zasadzie „każdy w osobnym pokoju”, od dzieci słyszymy: „jak chcesz się wygadać, zadzwoń do koleżanki”. To takie dzwonki ostrzegawcze, często bagatelizowane.

Cały wywiad na: warszawa.gosc.pl/Polecamy

TAGI: