Byłam szczęśliwa, że synek się rodzi

Katarzyna Matejek

publikacja 15.04.2015 06:00

Tomek wracał od Komunii św. i uśmiechnął się do Basi tak promiennie... W tamto Boże Narodzenie nie przypuszczali, co stanie się dalej: że zaczną specjalnie uczęszczać do tego samego słupskiego kościoła, który nie był ich parafialnym, że uda im się spotkać i razem wrócą do domu. Że wezmą ślub. I że narodziny w ich rodzinie staną pod znakiem zapytania.

– Gdy idziemy do lekarza, to zawsze powierzamy swoje zdrowie komuś obcemu, musimy mu zaufać. Ważne, by zaufać odpowiedniej osobie – przekonują Basia i Tomek Katarzyna Matejek /Foto Gość – Gdy idziemy do lekarza, to zawsze powierzamy swoje zdrowie komuś obcemu, musimy mu zaufać. Ważne, by zaufać odpowiedniej osobie – przekonują Basia i Tomek

Nie od razu się zorientowali, że poczęcie dziecka nie przyjdzie szybko. Dali sobie trochę czasu, przecież nie wszystko musi się stać na pstryknięcie palcami. Mijał czas, ktoś zaproponował: zmieńcie klimat, to czasem pomaga. – Codzienność pędzi, jest stresująca. Pojechaliśmy więc w góry, zażyć trochę relaksu – wspomina Tomek, a Basia dopowiada ze śmiechem: – Ale to nie wystarczyło.

Basia szpera w internecie

Nie wystarczyły też porady słupskich lekarzy. – Umiałam obserwować swój organizm, ale nie potrafiłam wyciągnąć z tego wniosków. Kiedy szłam do lekarzy, nie spotykałam się ze zrozumieniem, dla nich moje obserwacje nie miały znaczenia – mówi Basia z goryczą. – Z moim ginekologiem pożegnałam się, gdy powiedział, że już bardziej nie potrafi mi pomóc. Skierował mnie do poradni leczenia niepłodności. Wiedziałam, że ta poradnia nie leczy niepłodności, lecz stosuje metodę in vitro. – In vitro odrzuciliśmy już na wstępie – zastrzega Tomek i przedstawia dane statystyczne, które przemawiają na niekorzyść in vitro.

– Ale przede wszystkim w tej metodzie zabija się zarodki nadliczbowe. Jest też wiele powikłań, wad genetycznych. To nie jest metoda naturalna. Zaczęli szukać na własną rękę. Basia słyszała wcześniej o naprotechnologii. – Usiadłam do komputera i zaczęłam szperać w internecie – wspomina. – Dotarłam do informacji o tej metodzie, odsłuchałam kilku konferencji. Niebawem dowiedziałam się, że w Gdańsku ruszyła poradnia naprotechnologiczna. Gdańsk? – pomyślałam – to przecież w naszym zasięgu.

Tomek rzuca żelki

– W gdańskiej klinice otrzymaliśmy nowy zastrzyk wiedzy – relacjonuje Tomek. – Po pierwszej rozmowie z dr Aleksandrą Kicińską przekonaliśmy się do tej metody całkowicie. Nie było wróżenia z kart: może jest wam to lub tamto. Przeprowadzono z nami gruntowny wywiad medyczny. – Pierwsza wizyta trwała godzinę – wtrąca się Basia. – Byłam zaskoczona, jak wiele czasu lekarz może poświęcić pacjentowi, że interesują go nie tylko choroby w rodzinie, ale też co jemy, jak wypoczywamy, jak wygląda nasz tryb życia. Już pod koniec pierwszej wizyty postawiła hipotezę. Zleciła nam badania. – Od razu przekonałem się: jesteśmy we właściwym miejscu, rozmawiamy z odpowiednią osobą – wraca do głosu Tomek. – Na każde pytanie była odpowiedź, nie bałem się o nic zapytać, a przecież mówiliśmy o skomplikowanych sprawach. To, że dr Kicińska nie tylko dzieliła się z nimi swoją wiedzą, ale też wprowadzała ich w medyczne arkana w przystępny sposób, zrobiło wrażenie na obojgu. Zaczęli wreszcie, po roku pytań bez odpowiedzi, rozumieć, co dzieje się z ich organizmami. Basia – z wykształcenia psycholog dziecięcy z praktyką na oddziale dziecięcym szpitala i Tomek – technolog pracujący w branży drzewnej teraz stanowili tandem. – Płodność stała się naszą wspólną sprawą – wyjaśnia Tomek. – Zaczęliśmy się obserwować. Właściwa diagnoza pozwoliła nam wykryć, co jest nie tak i to leczyć. A zdrowienie miało dotyczyć nie tylko niepłodności, ale całego organizmu – przekonuje Tomek, który pod wpływem leczenia zmienił tryb życia, dietę. – Żelki, chipsy? Rzuciłem.

– Naprotechnologia poszukuje powodu niepłodności. Celem jest leczenie niepłodności, a nie tylko jednorazowe urodzenie dziecka. Umiejętność obserwacji swojego organizmu daje nam coś na całe życie. W połączeniu z diagnozą lekarza może pomóc ustrzec się przed innymi chorobami, np. przed rakiem macicy – wyjaśnia fachowym tonem Basia. Standardem jest rozpoczęcie leczenia od pracy z instruktorem metodą Creightona. – Podczas okresowych spotkań uczyliśmy się jak używać metody oraz kontrolowaliśmy poprawność jej stosowania. Nie jest to trudne. Zapisujemy raz dziennie, naklejamy znaczek i wszystko jest przejrzyste. U nas notowaniem zajmował się Tomek. To zresztą było wielkim plusem metody: każdego dnia musiałam przekazywać Tomkowi moje obserwacje, a zarazem mogłam podzielić się wątpliwościami, gdy nie byłam pewna, czy dobrze je zinterpretowałam. Musieliśmy o tym rozmawiać. Taki był cel: płodność to nie tylko sprawa żony.

Mama przekonuje

Przyznają, że pierwsze tygodnie leczenia zawładnęły ich życiem. – Wszystko kręciło się wokół tego. Badania, wyjazdy do Gdańska, czasem dwa razy w tygodniu, wizyta u lekarza, u dietetyka, zmiana diety… – wylicza Basia. – Tu teczka jednych wyników, tam innych – dodaje Tomek. W klinice powiedziano im, że pierwsze efekty leczenia można zobaczyć po trzech miesiącach. U nich było książkowo: trzy miesiące po tym, jak włączyli leczenie, Basia zaszła w ciążę. Nie mogła uwierzyć szczęściu. Teraz uśmiecha się zagadkowo i mówi: – Gdybym się spodziewała, że wszystko pójdzie tak szybko… Nie zrezygnowałaby z pracy. Zrobiła to na początku grudnia 2013 roku, ponieważ chciała założyć własną firmę. – Wystartowałam w konkursie, chciałam dofinansować ze środków unijnych swoje nowe miejsce pracy, gabinet psychologa dziecięcego. A tu w styczniu, kiedy byłam jeszcze bezrobotna, okazało się, że jestem w ciąży – opowiada.

Wahała się, czy nie zrezygnować ze starań o wymarzoną pracę. Do tego, by nie rezygnowała, przekonała ją mama. Basia złożyła dokumenty, przeszła do następnego etapu. Dostała dofinansowanie, założyła gabinet. Radości z poczęcia dziecka towarzyszyła obawa o donoszenie ciąży. – Z powodu mojego zaburzenia możliwość utrzymania jej przez pierwsze miesiące była dużo niższa niż normalnie, były więc realne obawy – mówi Basia, a Tomek jest przekonany, że tylko dzięki dalszemu prowadzeniu lekarzy z kliniki naprotechnologicznej udało się donosić ciążę do bezpiecznego 38 tygodnia. – Mieliśmy wielkie zaufanie do prowadzących nas lekarzy: dr. Aleksandry Kicińskiej i dr. Moniki Wojtkiewicz, gdańskiej ginekolożki prowadzącej ciążę. Byliśmy całkowicie doinformowani: w jakiej jesteśmy sytuacji, dlaczego mamy brać takie leki i w takich dawkach, po co tak częste badania poziomu hormonów, co oznaczają wyniki badań – mówi Tomek. – Szanse zwiększały się z każdym tygodniem.

Julek się rodzi

– Kiedy wszystko szło dobrze, ciąża się rozwijała, miałam coraz więcej nadziei. Mijał 25 tydzień, a przecież sama pracowałam jako psycholog dziecięcy w szpitalu z dziećmi urodzonymi w 25 tygodniu. Dotrwaliśmy do 38 tygodnia. Kiedy w końcu przyszedł czas porodu, nie myślałam o bólu. Byłam tak szczęśliwa, że mój synek już się rodzi! Ta radość całkowicie mnie zdominowała – wspomina Basia. Tomek towarzyszył żonie. Nie wyobrażał sobie, że opuści ją w tym momencie, w końcu ich płodność, jak skutecznie nauczył ich instruktor, to ich wspólna sprawa. – Zresztą wszystkiego musiałem dopilnować – mówi z uśmiechem pełnym sprytu, którym musiał się wykazać przed lekarzami jeszcze w ostatnich dniach przed porodem. Urodził się Julian. Bez komplikacji. – Szybko wyszedł – chwali syna Tomek. Julian ma już pół roku. Jest zdrowy, Basia karmi go piersią. Czasem zostawia swoich chłopaków samych. – W soboty idę do mojego gabinetu i pracuję z dziećmi – mówi z dumą. – A przy okazji mam taką moją odskocznię od codziennych obowiązków. Nie przestają opowiadać o naprotechnologii. Bywa, że udaje im się kogoś na nią namówić. Chcieliby, by była to metoda dostępna dla wszystkich, promowana przez państwową służbę zdrowia. Za jakiś czas zamierzają z niej sami skorzystać, nie chcą, by Julek był jedynakiem. – Wiemy, że to może się udać – potwierdza Tomek. – To naprawdę da się zrobić.

Naprotechnologia w Koszalinie

Caritas DKK we współpracy z Wydziałem Duszpasterstwa Rodzin rozpoczyna cykl spotkań z naprotechnologią. – Pomysł czerpiemy od Caritas Diecezji Częstochowskiej, która już takie spotkania prowadzi – wyjaśnia dyrektor koszalińskiej Caritas ks. Tomasz Roda. – Niebawem zaproponujemy małżonkom 4 spotkania w ciągu roku z fachowcem naprotechnologiem. Każde rozpocznie się Mszą św. połączoną z modlitwą w intencji przywrócenia płodności małżonkom i specjalnym błogosławieństwem, potem będzie konferencja wyjaśniająca metodę naprotechnologii oraz warsztaty. Jeśli po tych spotkaniach zgłoszą się do nas pary, które chciałyby być prowadzone według tej metody indywidualnie, to zaproponujemy im spotkania z instruktorem naprotechnologii. Początkowo będziemy się posiłkować specjalistami z Częstochowy, ale mamy w planach przygotowanie ekipy lokalnych instruktorów. Spotkania będą miały miejsce w parafii św. Wojciecha. Pierwsze z nich odbędzie się w kwietniu.

NaProTechnologia

NaProTechnologia powstała w USA 30 lat temu jako skrót od słów Natural Procreative Technology (Metoda naturalnej prokreacji). Pierwsza polska placówka naprotechnologiczna powstała w 2009 roku. Twórcą NaProTechnologii jest prof. Thomas Hilgers. Zainspirowany przesłaniem encykliki „Humane vitae” Pawła VI założył Instytut Pawła VI w Omaha. Wcześniej opracował model Creightona – metodę obserwacji płodności opartą na bardzo dokładnej i standaryzowanej obserwacji śluzu. NaProTechnologia wykorzystuje zarówno specjalistyczną wiedzę medyczną z dziedzin endokrynologii i chirurgii ginekologicznej, jak i dokładne prowadzone obserwacje cyklu płodności u kobiety. Jej celem jest eliminacja czynników wywołujących problemy z poczęciem.  Naprotechnologia jest metodą naturalną, bezpieczną dla zdrowia pacjentki i dziecka, rzetelną diagnostycznie, przydatną również przy problemie poronień nawykowych i ciąż zagrożonych. Jest przy tym stosunkowo tania, ok. trzykrotnie tańsza od in vitro.

TAGI: