Dom miłości dla dzieci

Joanna Bątkiewicz-Brożek


publikacja 01.04.2015 06:00

Anię matka rzucała o kaloryfer i biła kablem od żelazka. Jej siostry molestował ojczym. Weronikę, Piotrusia i Pawła policja znalazła nagich. Leżeli na pijanych rodzicach. U boromeuszek dzieci te dostały zastrzyk miłości. 
Ktoś je wreszcie przytulił…


W ośrodku wychowawczym sióstr boromeuszek są 3- i 4-latki. Zakonnice stworzyły im tu prawdziwą krainę baśni. Dzieci czują się bezpieczne i kochane Henryk Przondziono /foto gość W ośrodku wychowawczym sióstr boromeuszek są 3- i 4-latki. Zakonnice stworzyły im tu prawdziwą krainę baśni. Dzieci czują się bezpieczne i kochane

Późna jesień 2014 r. 22.30. W budynku Specjalnego Ośrodka Wychowawczego w Szopienicach rozlega się dzwonek. Siostra Wanda Joachima zbiegają na dół. W drzwiach stoją policjanci. Na rękach trzymają trójkę owiniętych w koce dzieci. Z nocnej interwencji. Piotruś i Paweł mają ponad dwa latka, są bliźniakami. Weronika, ich siostrzyczka, skończyła trzy i pół. Zakonnica odruchowo bierze jedno na rękę. 
– Nie wolno nam przyjmować dzieci poniżej 7. roku życia. Ale co miałam zrobić? Policja dzwoniła, czy weźmiemy, czy mają trzymać na izbie w komisariacie. Bo w domach dziecka nie ma miejsc, rodziny zastępczej w pogotowiu żadnej – mówi nam s. Laurencja, dyrektor SOW w Szopienicach. – Miałaby pani serce odesłać te dzieci, bo ustawa nie pozwala? 
S. Wanda: – Były zziębnięte, półnagie. Zawszone, zabrudzone i wygłodzone. Na ciele miały rany, nie wiem, czy od przypalania czymś, czy się poparzyły same. One płakały i ja płakałam. 
S. Laurencja: – Policjant powiedział nam, że nigdy jeszcze nie widział takiej sceny: pijanych do nieprzytomności rodziców, a na nich leżące nagie płaczące dzieci. Policjanci w popłochu szukali jakichkolwiek dla nich ubrań.

Dziewczynka trafiła tu w majtkach mamy, bo niczego innego nie było. Ciotka dzieci miała 2,7 promila i jako jedyna „kontaktowała”.
Kilka miesięcy później. Piotruś, Paweł i Weronika mają nowe, czyste i kolorowe ubranka, własne łóżeczka i szafeczki. Oraz misie. Codziennie cztery posiłki i to, za czym tęskniły – miłość. Ale w piwnych oczach chłopców tli się tęsknota. Za mamą i tatą. 
Chłopaki uwielbiają się bawić w Boba Budowniczego, Weronika woli układać puzzle. Dziewczynka podchodzi, żeby się przywitać. 
– Ile masz latek? – pytam. Blondyneczka spogląda filuternie, szczerzy szczerbate ząbki. Zza pleców wyciąga do mnie rączkę i pokazuje cztery paluszki. Po kolei każdy. 
– A to ile jest? – dopytuje s. Laurencja, kucając ze mną. 
– Cztely – mówi wreszcie dziewczynka. – „Cztery”, Weroniczko – poprawia zakonnica. – Tak, cztery – powtarza, uśmiechając się.
– A gdzie masz braci? – pada kolejne pytanie. Dziewczynka wskazuje rączką. – Ile oni mają lat? – pyta zakonnica .
Dziewczynka chowa jeden paluszek. Kiedy s. Samuela, która cały dzień zajmuje się najmłodszymi, tłumaczy, że czasem bliźniacy lubią „wkręcać” siostry, że Piotruś i Paweł i na odwrót, maluchy uśmiechają się i chowają główki w stosie zabawek. 
Weronika na chwilę wraca do puzzli. I znowu do s. Wandy. Mocno się wtula. Jak wtedy, kiedy zakonnica po raz pierwszy wzięła ją na ręce. Zmarzniętą i przerażoną… 


Dom, a nie ośrodek


Dom boromeuszek robi wrażenie fortecy. Ale w oknach soczystozielone kwiaty i z fantazją upięte firany. Na szybach motylki, Kubuś Puchatek, krasnoludki. Z budynku wybiega czwórka maluchów. Wskakują do brązowego clio. Za kółkiem zakonnica. 
– S. Marcina jeździ do lekarza codziennie z innym zestawem małych pasażerów: do okulisty, do dermatologa albo do dentysty. Późno wrócą, bo w przychodniach są kolejki – wyjaśnia, otwierając nam drzwi domu s. Laurencja. Dyrektor ośrodka jest w niebieskim habicie. Za olbrzymią ramą ze zdjęcia uśmiecha się 75 buziek „jej” dzieci, wychowanków ośrodka. Podpis: „Ośrodek naszym domem”. 
W domu pachnie czystością. Na ścianach las zdjęć: dzieci na nartach i snowboardzie – zimowisko 2014 i 2015. Starsze dziewczęta w katowickim Spodku na łyżwach z zakonnicami za rękę. 
– Nie tak łatwo w habicie po lodowisku śmigać – śmieje się s. Wanda. – Dwa lata temu pod nasz dom przyjechała ciężarówka z paczkami. Siostra dyrektor kupiła każdemu dziecku łyżwy. Było pisku co niemiara!
Na ścianie wyżej zdjęcia z jasełek i wigilii w ośrodku. Z rozpakowywaniem prezentów. Są i fotografie z urodzin i wypadów na basen, z górskich eskapad wakacyjnych. Dzieci z siostrami niosą plecaki, bidony z piciem. Im wyżej się wspinamy, tym bardziej świat nabiera kolorów. Sufit na drugim piętrze przypomina utkane gwiazdami niebo. Na środku podświetlony księżyc. 
Każde pomieszczenie boromeuszki zaprojektowały same. Chodząc po ośrodku, mamy wrażenie, że zmieniamy tylko krainy baśni. 
– Szczęść Boże! – witają nas „Muchomorki”. Pięcio-, sześcio-
i siedmiolatki. Część wróciła z przedszkoli. Teraz bawią się
z s. Joachimą na kolorowym dywanie piłką. Między wózkami z lalkami, obok traktorów i aut różnej maści, kuchenki i zabawkowego fryzjera. 
Idziemy korytarzem do najmłodszych dzieci. Tych, o które bój toczy „Gazeta Wyborcza”. Że w moloch wrzucone, że nie mają prawa tu być. 
– A ja mam duuuuzego misia i śpię przy lokomotywie! – chwali się jeden z chłopców. 
Sypialnie dzieci to małe cudeńka: chmurki, słoneczka, misie i lalki.

W każdej po trzy, cztery łóżeczka, jedno oddzielone od drugiego ściankami w kształcie lokomotywy albo drzewka, czy domku krasnoludka. Siostry tak urządziły cały dom, że każda z jego części przypomina mieszkanie. Jest kameralnie. Nie ma tu ani wielkiej wspólnej jadalni, ani bawialni. Każda grupka ma swój zaciszny kącik, kuchnię. Swój świat.
– Siooostraaa! – krzyczą nastolatki, kiedy wchodzimy do „uczelni”. W przestrzennej jasnej sali stoi biblioteka, jest 50-calowy telewizor plazmowy, playstation. Przy jednym ze stolików siedzi pochylona nad książką z geografii Ania. Brunetka z tęczową opaską na włosach promiennie się uśmiecha. Chce pokazać nam, jak tańczy z instruktorką z playstation. Ania jeszcze przed dwoma miesiącami przynosiła po 11 jedynek. Trafiła do boromeuszek po przejściach, osiem lata temu. Matka rzucała nią o kaloryfer albo biła kablem od żelazka. „Ty ku…” – krzyczała do dziewczynki. Jej siostry molestował ojczym. Nawet wtedy, kiedy przyjechali z matką odwiedzić dzieci w ośrodku. Kobieta bawiła się z Dagą i Olą piłką. Ojczym po kolei obmacywał dziewczynki. Dzieci zaalarmowały siostry. – Wezwałyśmy policję i prawa rodzicom ukrócili – mówią zakonnice.
Ale rany dzieci noszą. 10-letnia Ola na przykład co chwila zmienia szkołę. Raz taki raban zrobiła, rozwalała, co miała pod ręką, że dyrektorka po zakonnice dzwoniła. 
– Chciałam wysłać kierowcę – mówi s. Wanda – bo miałam zajęcia z dziećmi. Ale dyrektorka na to, że kierowca sobie nie da rady, musi przyjechać siostra. 
Oli spacyfikować nie potrafiło czterech nauczycieli, bo dziewczynka krzyczała, że jak ją któryś dotknie, to o molestowanie oskarży. 
– Jedna dziewczynka mówiła, że będzie prostytutką. Bo jej mama jest. Proponowała dzieciom seks. Dzieci od razu zgłosiły. I niestety w takich przypadkach prosimy je o opis historii i podpis. Od razu obejmujemy je pomoca psychologiczną. Takie są rezultaty historii z Zabrza… 
Pod tym względem praca zakonnic przypomina stąpanie sapera po polu minowym. – Trzeba uważać, gdzie może wybuchnąć bomba, bo i dzieci są niestabilne emocjonalnie, i czasy takie, że każdy gest można odczytać opacznie. Wystarczy, że dziecko powie rodzicom, że ktoś je tu przytula, albo nie zgłosi nam najpierw, że ktoś je atakuje i telewizję będziemy mieć na drugi dzień – mówią siostry.
Przez otwarte okno dochodzi warkot busa. – Dzieci wróciły! – mówi siostra i zbiega na dół. Po chwili dwie dziewczynki wbiegają do „uczelni”. „Szczęść Boże!” – wołają uśmiechnięte. – Jestem głodna, siostro! – mówi jedna. Na nasz widok zatrzymuje się zawstydzona. Siostra tłumaczy, że jesteśmy z prasy. 
Zza pleców odzywa się Ania: – Przygrzać ci obiad? – Mhm – przytakuje 6-latka. Biegną do kuchni na końcu sali. 


Dwa światy


8 zakonnic jest tu całą dobę. To jest ich dom zakonny. Pomaga im wykwalifikowany personel, w sumie 40 osób. Dyrektorzy SOW czy domów dziecka wychodzą o 16.00 do domu, wychowawcy zmieniają się na dyżurach. I choć na pewno wiele serca wkładają w swoją pracę, to nie są w stanie stworzyć placówki takiej jak zakonnice. 
– Domu – tłumaczy psycholog ośrodka. Barbara Krogulecka pracuje u boromeuszek od 10 lat. – Nigdy nikt tu na nikogo nie krzyczał i nie podnosił ręki – mówi.
– Nie ma u nas kar. Są nagrody i konsekwencje – tłumaczy s. Laurencja. – Jak dzieci nabroją, to albo na dwa dni komórki zabieramy, albo do kina w tym tygodniu nie pójdą.
 Za dobre wyniki w nauce, za pomoc innym, starsze dzieci dostały od sióstr tablety. Aż 20. Barbara Krogulecka jest też kuratorem sądowym. Kiedy pytam o galimatias prawny, jaki pojawił się wokół ośrodków i ich finansowania, rozkłada ręce. – Nikt nie jest w stanie tego ogarnąć. 


Tak jak i prawnych absurdów. Mimo że rodzice tutejszych dzieci mają ograniczone prawa, zakonnicom nie wolno nawet włosów dziecku obciąć bez ich zgody. 
– Kiedy przyjechała ta trójka z nocnej interwencji, Weroniczka miała włoski, jakby jej ktoś siano nałożył na głowę. Pełne wszy. Najlepiej było je od razu obciąć, ale kogo spytać, jak rodzice non stop pijani. 
Siostry są też bez przerwy na celowniku. – Co chwilę mamy kontrole – wyjaśnia s. Laurencja. – Raz przyjechali eleganccy panowie i panie. Byli pod wrażeniem. I nagle jeden z panów pyta, czy dopuszczamy rodziców do kontaktów z dziećmi. Ja na to, że akurat dziś są w ośrodku odwiedziny. „A to my zobaczymy”. I jak weszli, tak od razu się cofnęli. – To było zderzenie dwóch światów. Bo, mówiąc delikatnie, w salach panował zaduch.
Od rodziców paruje alkohol. Są brudni, nieraz miesiącami się nie myją. – Małe dzieci jednak tęsknią za tymi wizytami i chcą iść do domów na weekend – mówią siostry. 
– Jeden chłopczyk wracał ciągle chory z domu. Co się dzieje, Kacperku? – pytam – relacjonuje s. Laurencja. „Nic” – mówił. Poszłyśmy pod dom jego mamy. A tam zamiast okien kilka desek. Wiało i śniegiem sypało do środka. Zainterweniowałyśmy i w Wigilię ekipa wstawiła okno. 
Czasem dzieci wracają z domu zagłodzone. Jeden z chłopców przyznał się, że cały dzień żuł skórkę od chleba. Inne pałętają się po kątach, na podwórku, bo ojciec gra na komputerze albo pije z kolegami. „Dziadek śmierdział śledziami i wódką” – przyznał jeden z maluchów. 
– Ale są sytuacje, że idą do mamy, która na nowo ułożyła sobie życie, ma konkubina i z nim dzieci. Widzą, że w domu toczy się rodzinne życie, że tamte dzieci są z ich mamą, a one nie. Pytają: czemu? – mówi pani psycholog. 
I co? – Muszę na siłę tłumaczyć, że mama się stara i je kocha… 
Dzieci żyją w dwóch światach. Czy to dobrze? Psycholog: – My też w dzieciństwie widzieliśmy różne sytuacje i nie chcemy ich powielać. Ale widzieliśmy też, że wiele można lepiej załatwić, żyć inaczej. I tak jest z tymi dziećmi: widzą, że matce nie chce się wstać, przez to nie pójdą do szkoły, że jeśli zapiła, to nie będzie śniadania, że się nie myje. W ośrodku siostry pokazują im, że trzeba się mobilizować. Widzą, jak żyć według zasad dobra i miłości. Potem same wybiorą.
– To jest ciężki temat – mówi s. Wanda. – Mówimy o tym, ale zawsze boli. Dzieci słyszą od rodziców: my was kochamy, a te niedobre siostry was zabrały. Wracają roztrzęsione. Ale niektóre dziewczyny proszą: „Siostry, zróbcie coś, bo my nie chcemy iść do domu”. I nie idą. Siostry dają też dzieciom coś czego zwykły SOW nie daje. S. Wanda: – Mówię dzieciom, że widzę w nich Pana Boga, że On mnie nimi obdarował. 


Patrzeć w przyszłość


– My tu jesteśmy jak wielka rodzina! – wita nas Ewa w progu 70-metrowego mieszkania, około kilometra od ośrodka boromeuszek. To jedna z trzech filii SOW. Jest tu pięć pokoi, kuchnia, łazienka, garderoba i mała spiżarnia, a mieszka 10 dziewczynek z ośrodka. Tu dostosowują się do przyszłego samodzielnego już życia. Uczą się gotować, robią pranie, płacą rachunki i chodzą na zakupy. Rano przychodzi tu pani Teresa. Wychowanka SOW ma już dziś męża i dwóch synów. Dziewczyny przy niej uczą się smażyć racuchy, naleśniki, kotlety. – Żeby mogły za kilka lat poradzić sobie same – mówi pani Teresa. 
O 14.00 przychodzą panie Justyna i Dominika. Do 20.00 robią z dziewczynami zadania. Ale czasem trzeba po prostu przytulić którąś, wysłuchać albo wyciszyć emocje. 
W mieszkaniu panuje idealny ład. Dziewczyny sprzątają same. Na naszą wizytę upiekły puszyste ciasto z bitą śmietaną i bananami. 
– Przyślę wam tu moje dzieci na szkolenie – rzucam nieopatrznie. – OK – wypala Sylwia, ale ja do pani pójdę, za córkę. 


Zapada cisza. 17-latka ociera łzę z policzka. Matka wyparła się jej, wyzywała od najgorszych. Od kilku lat milczała, ale teraz pojawiła się znowu, bo za rok Sylwia dostanie mieszkanie socjalne, szykuje się też praca. To może i ona skorzysta. Sylwia myśli o tym ze strachem. Dziewczyna kończy szkołę fryzjerską i jest już na praktykach. Dużo czyta. – „Tam, gdzie spadają anioły” Doroty Terakowskiej to o dziewczynie, która widziała walkę czarnych i białych aniołów. Jej Anioł Stróż nagle zginął. I zachorowała na białaczkę. Śniła cały czas, że on się odnajdzie… – opowiada mi. – Albo „Ono”. O niechcianym dziecku i matce, która nie potrafiła go przyjąć. Codziennie chodziła na strych, gdzie widziała inny świat, wszystko, czego nie mogła w życiu mieć… Jest też opowieść tej samej autorki o dziecku z zespołem Downa. „Poczwarka”. Niech pani przeczyta. 
Sylwia trafiła do boromeuszek, jak miała 4 latka. Rzadko szła do domu. – Ci, co nie mają gdzie iść, są z siostrami. Jedziemy na basen, w góry, na ciuchy – opowiada Sylwia. Zwija kant obrusa. – Czasem się też posprzeczam z siostrą Wandą. I wykrzyczę, że nie chcę tu być. Ale chyba tak jest też między matką i córką. Chyba… nie wiem…
Kiedy wychodzimy, Sylwia mocno się przytula. Do s. Wandy też. – Przyjdź do mnie – mówi siostra. – Porozmawiamy. I pomodlimy się. Bez tego ani rusz…



Straszne domy dla dzieci?


„Śląscy urzędnicy nie wyciągnęli wniosków po historii siostry Bernadetty. Godzą się na to, by wysyłać do Specjalistycznych Ośrodków Wychowawczych dzieci porzucone przez rodziców. (…) wychodzą stamtąd pokaleczone, nieprzygotowane do życia” – pisze Dominika Wielowieyska w „Gazecie Wyborczej”. W tekście pt „Straszne domy dla dzieci” (14–15 lutego) zarzuca sędziom, że umieszczają małe dzieci w ośrodkach, gdzie nie powinno ich być. Przy czym, w domyśle, straszne domy to te prowadzone przez zakony. Dwa dni później na tych samych łamach kolejne teksty i „przy okazji” zapowiedź książki pt. „Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie” ilustrowana odrażającą karykaturą zakonnicy. Autorka przypomina historię boromeuszki z Zabrza, którą oskarżono o znęcanie się nad dziećmi. Fakt, że chłopak, który twierdził, iż gwałcił inne dzieci, przyznał się do wymyślenia opowieści, nie przeszkadza GW prowokować tytułem: „Mali niewolnicy w strasznych domach dzieci”. Gazeta insynuuje, że ośrodki wychowawcze to miejsca tortur, których sprawczyniami są zakonnice. 
Trudno nam milczeć wobec serii tych paszkwili. Ich autorki, odnoszę wrażenie, nie odwiedziły żadnego z ośrodków, które mieszają z błotem. Faktem jest, że dzieci poniżej 7. roku życia trafiają do Specjalistycznych Ośrodków Wychowawczych, a nie powinny – tak mówi ustawa o pieczy zastępczej. Ich miejsce, według ustawy, jest w domach dziecka lub w rodzinach zastępczych. Ale domy dziecka są przepełnione, a rodzin zastępczych też brak. Gdzie mają trafić maluchy z nocnej interwencji? 
Kolejny problem. SOW-y podlegają Ministerstwu Edukacji. Czemu? Bo to MEN jest odpowiedzialny za edukację dzieci, a taki jest główny, obowiązek SOW. SOW-y zgubiły się gdzieś w systemie w 2010 r. Domy dziecka przeszły wtedy pod kuratelę ministra pracy i polityki społecznej, a te jednostki pozostały w edukacji. Minister Kluzik-
-Rostkowska twierdzi, że MEN nie ma takich możliwości kontrolnych, jak ma ministerstwo pracy. SOW ma też zastąpić dziecku rodziców w opiece i wychowaniu oraz przygotować je do dorosłego życia. Trafiać powinny tu dzieci z orzeczeniem o potrzebie kształcenia specjalnego. 
Pod MEN podlegają 43 SOW-y. 29 z nich to ośrodki prowadzone przez zakony żeńskie. Przebywa w nich blisko dwa tysiące dzieci, w tym prawie sto liczących poniżej 7 lat. Kontrola MEN ujawniła, że umieszczane są w nich również dzieci z rodzin o niskich dochodach (gdzie nikt nie pracuje, pobiera zasiłki z MOPS i przepija je), 
a także dysfunkcyjnych. Czemu dzieci zabrane z takich domów 
miałyby nie trafić do SOW? 
Minister edukacji wolałaby, by SOW podlegały pod ministerstwo pracy, bo wtedy MEN pozbędzie się ciężaru finansowania ośrodków. Zasłania się na razie tym, że nie ma narzędzi, by kontrolować 
ośrodki. A to nieprawda. Boromeuszki na przykład mają 
kilkanaście kontroli w ciągu roku. 
Po publikacjach GW boromeuszki boją się, że ministerstwo odbierze im dzieci. Nikt nie wie jednak, dokąd je wyśle. Niewykluczone, że MEN będzie teraz cofać dotacje na dzieci poniżej 7. roku życia. 
Na dziecko na miesiąc przysługuje 2,8 tys. złotych. To niedużo 
– bo z tego trzeba opłacić lekarzy, kupić ubrania, przybory szkolne, pościel, leki, trzeba też opłacić pracowników i świadczenia. Tylko że nie o pieniądze tu chodzi, a o dzieci. Jeśli trafiły pod skrzydła sióstr wyrwane ze skrajnych warunków, doznały dobra i miłości, nabrały zaufania, dlaczego nagle miałyby być przenoszone? 
Co uprawnia GW do nazywania SOW-ów prowadzonych przez zakony „strasznymi domami?” Czemu przez historię s. Bernadetty z Zabrza wrzuca się wszystkie, a szczególnie śląskie domy, do jednego worka? „Na Śląsku urzędnicy tkwią jeszcze w klatce starych przyzwyczajeń. Zakony też nie do końca rozumieją, że stary model wielkich biduli trzeba odesłać do lamusa” – pisze „Gazeta”. Zapraszam GW do takiego „bidula” – może po wizycie przestanie 
pisać takie brednie. Pojechaliśmy do jednego z tych „strasznych” domów. Czy faktycznie tam straszy?