Muzungu, nie spiesz się!

Monika Łącka

publikacja 25.04.2015 06:00

– Często wydaje się, że nasza pomoc Afryce została przez Kogoś zaplanowana – mówią Małgosia i Andrzej Rzepeccy. Nie dziwi ich to jednak, bo wiara jest sensem ich życia.

– Nasze życie z Wojtkami jest do głębi prawdziwe – przekonuje Anna Paruch i jej mąż Krzysztof Monika Łącka /Foto Gość – Nasze życie z Wojtkami jest do głębi prawdziwe – przekonuje Anna Paruch i jej mąż Krzysztof

Choć to, co robią, obmyślają od A do Z, przyzwyczaili się, że „po drodze” pojawia się mnóstwo nieprzewidzianych spraw. – Są też nieplanowane spotkania z ludźmi, którzy roztaczają przed nami nowe perspektywy i inspirują. Ciągle nas to zadziwia, a z naszych małych pomysłów rozwijają się większe projekty – opowiadają Miłosierni Samarytanie Roku 2014, wyróżnieni w plebiscycie organizowanym od 11 lat przez Wolontariat św. Eliasza w kategorii: pracownik służby zdrowia, dla którego pomoc cierpiącym jest powołaniem, a nie tylko wykonywaniem obowiązków.

By lewa ręka nie wiedziała...

Lubią działać dyskretnie, zgodnie z ewangeliczną zasadą: „Kiedy dajesz jałmużnę, rób to tak, aby lewa ręka nie wiedziała, co czyni prawa”. – Jeździmy do Afryki, bo znaleźliśmy tam ludzi, którzy czekają na naszą pomoc. A że czasem ktoś powie, że naiwni jesteśmy? Nie szkodzi. Dla nas być miłosiernym oznacza widzieć drugiego człowieka, jego potrzeby, cierpienie, i starać się temu zaradzić – mówią Małgosia i Andrzej. Choć oboje nie mają jeszcze 30 lat, a małżeństwem są od 6, wspólne przeżycia mogliby opisać w pasjonującej książce. W Afryce byli 3 razy – dwa razy wspólnie i raz osobno. – Wolontariatem w Afryce zainteresowałam się dzięki Akcji Budyń, która była organizowana w moim liceum pod patronatem Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego „Młodzi Światu”. W ten sposób poznałam ks. Adama Parszywkę SDB, który zasugerował, żebym najpierw zdała maturę, dostała się na wymarzone studia i dopiero potem przyszła do SWM – wspomina Małgosia. Do wolontariatu zgłosiła się razem z Andrzejem, gdy byli na III roku studiów – ona na medycynie (skończona specjalizacja: anestezjologia i intensywna terapia), on na informatyce. Zaraz po studiach mieli jechać z SWM na 3 miesiące do Sierra Leone, lecz gdy nie udało się dostać dofinansowania na ten projekt, pojechali na Ukrainę, do Fastowa, gdzie współorganizowali wakacje dla dzieci ulicy. Afryka wciąż jednak ich wzywała...

Rentgen w prezencie

W końcu marzenie udało się zrealizować, ale tylko Małgosi. Andrzej rozkręcał w tym czasie w Krakowie swoją firmę, która później dla Afryki bardzo się zasłużyła. – Po kilku latach w SWM byłam dobrze przygotowana do podróży – wiedziałam, że pracujący w Ugandzie franciszkanie potrzebowali lekarstw, by leczyć mieszkających w buszu ludzi. W parafiach w Krakowie i Podczerwonem zostały więc zorganizowane zbiórki leków. Wysłanie ich na Czarny Ląd okazało się karkołomnym i czasochłonnym wyzwaniem, bo – ze względów prawnych – ze mną lecieć nie mogły – wspomina M. Rzepecka. Okazało się też, że jedyna studnia głębinowa, dostarczająca wodę do miejscowego szpitala w Kakooge, została uszkodzona przez piorun. Dzięki pomocy ks. Jarosława Nowaka, który pracował wtedy w parafii Gosi i Andrzeja, w sfinansowanie pompy udało się wciągnąć krakowską Caritas. Niebawem szpital znów miał wodę.

Na miejscu Małgosia ustaliła również, na co najczęściej chorują mieszkańcy Ugandy, jednak skuteczne leczenie nie było możliwe, bo misyjny szpital był słabo wyposażony. Rzepeccy w czasie studiów byli związani z DA „Beczka”, działającym przy klasztorze oo. dominikanów w Krakowie. Dzięki o. Mateuszowi Lipińskiemu OP grupa charytatywna „Szpunt” przeznaczyła dochód z dwóch akcji „Ciacho za ciacho” na pomoc Ugandzie. W 2011 r. „Szpunt” wspomógł naprawę i wiercenie studni głębinowych, w 2012 r. sfinansował zakup aparatu rentgenowskiego.

– Kiedy podczas akcji stałam z puszką i kwestowałam, podszedł (albo spadł z nieba) pewien pan. Okazało się, że to Wiesław Latuszek, prezes Medycyny Praktycznej, który zainteresował się problemami szpitala w Kakooge i zainicjował przekazanie szpitala polowego Polskiej Misji Medycznej do Ugandy – opowiada M. Rzepecka. Przy współpracy z PMM udało się napisać projekt doposażenia szpitala w Kakooge i przebudowy sali operacyjnej, w której do tej pory były tylko prowizoryczny stół, lampa, mikroskop, trochę narzędzi i leków. Projekt dostał dofinansowanie od polskiego MSZ w ramach programu Polska Pomoc Rozwojowa, a koordynowała go PMM, i dziś malutki szpital może się pochwalić bardzo nowoczesną (jak na afrykańskie możliwości) salą. Co więcej, PMM, która przejęła opiekę nad szpitalem, zaczęła wysyłać tam lekarzy, którzy w ciągu dwóch pierwszych lat wykonali ok. 140 operacji.

Osobą, która Rzepeckim również spadła z nieba, był Krzysztof Błecha z Żywca. I on został jednym z Miłosiernych Samarytan za rok 2014. – Poznaliśmy go „przypadkiem”, dzięki misjonarzowi o. Marianowi Gołębiowi. Krzysztof wraz z żoną Renatą od lat prowadzą Fundację Pomocy Dzieciom. Naszym pierwszym wspólnym przedsięwzięciem były remont i wyposażenie sierocińca oraz zorganizowanie leczenia dla dzieci zarażonych HIV w Kaabale, przy granicy z Kenią – mówią.

Mamy zegarki, oni – czas

Brak wody to w Afryce problem bardzo palący, który pociąga za sobą kłopoty z utrzymaniem higieny i rozprzestrzenianiem się chorób zakaźnych. Andrzej zajął się więc diagnostyką studni głębinowych w dystrykcie Nakasongola, które szybko się psuły z powodu korozji rur. – Naprawy przerastały możliwości finansowe miejscowej ludności. Koszt rury dobrej jakości to ok. 80–100 dolarów, a na jedną studnię potrzeba ich nawet 25. By ułatwić naszą dalszą działalność, założyliśmy Fundację „Innovaid” i napisaliśmy projekt do MSZ na wymianę rurarzu na taki, który przetrwa wiele lat. Początkowo mieliśmy się zająć remontem kilku studni, a po dokładnej inwentaryzacji skończyło się na 57 – opowiada Andrzej. Dzięki niemu udało się też podłączyć do szpitala agregat prądotwórczy, by podczas operacji już nigdy nie wysiadło zasilanie.

To jeszcze nie wszystko. – Brak cywilizacji bardzo nam się spodobał, ale trzeba było znaleźć sposób na (wirtualne) nadzorowanie projektów, porozumiewanie się z osobami, które w Afryce trzymają rękę na pulsie, czy na rozliczanie faktur. Dlatego Andrzej zawiózł tam duży system odbiorczy i od niedawna w buszu jest internet 3G! – śmieje się Małgosia, która razem z mężem snuje już plany na przyszłość. – W Ugandzie często nie ma prądu, ale skoro każdego dnia jest mnóstwo słońca, to aż się prosi, by zbudować tam farmę solarną. Nawet jeden solar będzie sukcesem. Szukamy na to pieniędzy (i elektryków) – mówią Rzepeccy.

Wszystko, co robią, lokalna ludność mocno docenia. – Są dla nas przyjaźni i serdeczni, cieszą się, widząc, jak zmienia się ich życie. Wielu z nich wcześniej nie było stać na korzystanie z opieki lekarskiej, a teraz ktoś się o nich troszczy – zauważa Andrzej. Mimo niedostatków materialnych ludzie ci są jednak szczęśliwi. – Tam nie ma osób samotnych. Choć prawie wszyscy mają komórki, to gdy nie ma prądu i nie mają ich jak naładować, i tak odwiedzają się i rozmawiają. A do nas mówią: „Muzungu, Muzungu (to znaczy: biały człowieku), dokąd się tak spieszysz? Usiądź, porozmawiajmy”. Bo my mamy zegarki, a oni mają czas. Wracając do Polski, przeżywamy szok kulturowy, gdy w samolocie dziecko płacze, bo mu się gra w tablecie zawiesiła – śmieją się samarytanie XXI wieku.

Mama dwóch Wojtków

O tym, czym jest miłosierdzie w czynie, dobrze wie też krakowianka Anna Paruch, która statuetkę Samarytanki Roku 2014 dostała w kategorii: osoby nienależącej do żadnej organizacji charytatywnej, a mimo to pełniącej dzieła miłosierdzia. Wszystko zaczęło się w 1993 r., gdy pani Ania „przez przypadek” trafiła jako wolontariuszka do DPS przy ul. Łanowej 41B, w którym mieszkali chłopcy niepełnosprawni intelektualnie (fizycznie też). Od 1999 r. jest też mamą dla dwóch takich chłopców – Wojtków, którzy skradli jej serce, a po drodze stworzyła również grupę osób przygotowujących osoby niepełnosprawne do Pierwszej Komunii św. Tyle radości, ile ona potrafi im dać, nie widział nikt na świecie... W 1993 r. zaczynała się tworzyć większa grupa wolontariuszy, którzy chcieli coś zmienić w DPS. Na początek wyjechali z dorosłymi chłopcami na obóz zimowy.

– Po powrocie wsiąkłam w ten dom. Zmieniła się dyrekcja i wspólnie ruszyliśmy z reorganizacją DPS, tworząc projekt warsztatów terapii zajęciowej, malując ściany i dobierając odzież dla każdego z chłopców – wspomina pani Ania. Potem były obóz zimowy dla maluchów i mała rewolucja – opiekunowie wymyślili, że będą spać w pokojach z dziećmi, by dać im namiastkę normalnego domu. – Trochę się tego bałam, bo nie wiedziałam, czy nie robimy im w ten sposób krzywdy. Czy lepiej dać ugryźć jabłko, by ktoś poznał jego smak i potem tęsknił, czy lepiej, by nigdy go nie poczuł? Do dziś tego nie wiem, ale wkrótce zaczęłam robić coś więcej – zabierać do domu grupę chłopców, np. na niedzielne obiady – opowiada.

Prosiłam o cud

Powroty chłopców do DPS były trudne, w domu pani Ani czuli się bezpiecznie. Zwłaszcza jeden Wojtek – autystyczny chłopak, który wcześniej walczył o czyjąś uwagę, krzywdząc kolegów i samego siebie. – Nawet u mnie, zdominowany nieco przez innych chłopców, zamykał się w swoim świecie. Pomyślałam więc, że potrzeba mu kolegi młodszego, spokojnego, do opieki nad którym będę mogła go wciągnąć – mówi A. Paruch. I tak pojawił się drugi Wojtek – z zespołem Downa, młodszy od pierwszego o rok. Ale choć miał 7 lat, wyglądał na 2. Był małym i nieporadnym bobasem, jedzącym tylko z butelki i rzucającym butelkami w przestrzeń. – Dzięki niemu „duży” Wojtek nagle dostrzegł drugiego człowieka, a ja zaczynałam pytać siebie, kim dla nich jestem.

Po odpowiedź poszłam z nimi do Częstochowy. To była ekstremalna pielgrzymka, a ja prosiłam o wielki cud. By chłopcy wyzdrowieli, mogli iść do szkoły, a ja wtedy zostanę ich mamą. Choć nie wyzdrowieli, to po powrocie poczułam się przygotowana do nowej roli. Po dwóch rozprawach formalnie zostałam ich mamą – wspomina pani Ania.

– Wojtki są moją siłą. Swoim uśmiechem dają mi kopa, gdy jest mi smutno. Dziś mają 27 i 28 lat – dodaje. Na pomysł, by niepełnosprawnych chłopców przygotowywać do Komunii św., wpadła wspólnie z kolegą, który w międzyczasie poszedł do zakonu. – A mnie ta sprawa nie dawała spokoju i w głowie obmyślałam szczegóły. Każdy z 11 chłopców (z różnym rodzajem niepełnosprawności) musiał mieć swojego opiekuna, by go naśladować w klękaniu czy robieniu znaku krzyża. W końcu poszłam do o. Wojciecha Prusa OP poprosić, by podjął się tego zadania. Zgodził się – opowiada samarytanka Anna. Po roku odbyła się skromna Pierwsza Komunia św. grupy „Łanowa”, która w pewnym stopniu stała się częścią dominikańskiej „Beczki”. Na jednej uroczystości się nie skończyło – miłosierne dzieło trwa już 21 lat. A kto bardziej uczy się wiary – niepełnosprawni od zdrowych czy zdrowi od niepełnosprawnych? To wie tylko Bóg.

TAGI: