Co w sercu, to w drewnie

Karina Grytz-Jurkowska


publikacja 20.05.2015 06:00

Rzeźbi, gra, śpiewa, opowiada – tyle talentów w jednym człowieku. Ale przede wszystkim 
kocha to, co robi, szanuje tradycję i dzieli się nią z innymi.


A oto warsztat ludowego rzeźbiarza i jego dzieła Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość
 A oto warsztat ludowego rzeźbiarza i jego dzieła

Na jarmarcznym stole ma przeważnie rząd drewnianych, malowanych postaci. Stoi więc św. Antoni z chlebem, tulący Dzieciątko i św. Jan Nepomucen, chroniący od powodzi. Tuż obok baba w chustce, rolnik z kosą i starzyk z kuflem w dłoni. Są i zwierzęta – konie z wozami i karety, do których zaprzęgano od święta, i bociany, które podobno przynoszą dzieci. 
– A z tym bocianem to coś musi być na rzeczy – śmieje się Norbert Kleman, twórca ludowy, pochodzący z Izbicka. Kiedyś kobietę, która na jarmarku zagadała, że jest osiem lat po ślubie, a nie ma dzieci, namówił, by kupiła figurkę tego ptaka. Za rok przyszła, mówiąc: „Chłopie, tyś mi poradził! Już momy fajnego syneczka!”.


Talent w genach


– Mój ojciec, Józef był cieślą budowlanym, stawiał ludziom chałupy… A zimą, jak nie było roboty, to siedział przy piecu i rzeźbił. Jak byłem mały, to się temu przyglądałem. I myślę, że mam to trochę w genach – opowiada Norbert Kleman.
Z okazji Pierwszej Komunii św. dostał od ojca w prezencie zestaw dłutek. Potem odziedziczył i resztę narzędzi, gdy tata dość wcześnie mu zmarł. I tak już w podstawówce został rzeźbiarzem.


Pierwsza publiczna prezentacja jego dzieł okazała się jednak katastrofą. Kiedy polonistka zadała klasie do domu napisanie wypracowania o „Dziadach” Adama Mickiewicza, on postanowił zrobić coś więcej.
 – Wyrzeźbiłem występujące tam postacie: Guślarza, Duchy, kapliczkę… Tymczasem pani, jak to zobaczyła, to na mnie nakrzyczała, próbując dociec, skąd to wziąłem, czy nie ukradłem. Skończyło się dwóją i wezwaniem mamy do szkoły. Nie uwierzyła, że to moje dzieło – śmieje się po latach artysta. Dlatego potem już rzeźbił tylko dla siebie. Nawet za kawalerskich czasów, idąc „na zołlyty”, wolał swojej przyszłej żonie nazrywać polnych kwiatów niż ofiarować jakąś swoją figurkę. Na szczęście to nie był jego jedyny talent.


Od gawędy do uli


Pasją Norberta Klemana były od zawsze tradycje, obrzędy i ludowe opowieści. Może to zasługa Jakuba Kani, pochodzącego z niedalekich Siołkowic pisarza i poety ludowego, z którym znała się jego rodzina.
– Pamiętam go dobrze, bo jak przychodził do nas, często przynosił ze sobą cukierki. Opowiadał nam, dzieciom, różne historie, bajki, gawędy ludowe i tak mi to zapadło w serce. Potem utrzymywaliśmy kontakt z jego córką Bronisławą, a wnuczka, wyprowadzając się z Opola-Grudzic, ofiarowała nam na pamiątkę jego dwa piękne, zabytkowe ule. Do dziś stoją w naszym ogrodzie – wspomina twórca.
Pan Norbert po latach sam zdobył tytuł mistrza gawędziarstwa na ogólnopolskim turnieju, regularnie zasiada też w jury „Śląskiego berania”.
Z kolei swoją przygodę z muzyką zaczął od gry na fujarce, potem zdobył akordeon. – To była tzw. cyja, instrument z lat 30. zeszłego wieku, który najpierw musiałem pokleić, pozatykać dziury. A potem doszły burczybas i diobelskie skrzypce – wspomina. 
Aby grać na tych dwóch instrumentach ludowych, rzeźbiarz sam sobie je wystrugał. A melodie same przychodzą.


Każdy dłubie swoje


Miłość do tradycji i znajomość różnych obrzędów przydała się młodemu Klemanowi na… weselach.
– To było ważne, żeby wszystko było zgodnie z tradycją. A że umieliśmy jeszcze zagrać i zaśpiewać, to szybko zebrała się ekipa, którą zapraszano na wieczory kawalerskie (tzw. polterabend), na wesela. Dziewięć razy byłem drużbą, za dziesiątym to mnie powiedli do ołtarza – mówi. Rok temu obchodzili 50. rocznicę tego wydarzenia. Były gratulacje od biskupa i prezydenta.
Na pytanie, jak znosi tę pasję i przesiadywanie męża w warsztacie, jego żona stwierdza: – Bardzo dobrze, bo przynajmniej siedzi w domu. A ja przy nim, skrobując w tym czasie kroszonki, nie tylko przed świętami, bo to dziś już nasz produkt regionalny. – I rzeczywiście nawet podczas rozmowy gospodyni bierze do ręki nożyk, zafarbowane jajo i w dwie godziny wyczarowuje na nim piękny śląski wzór. 
Profesjonalnie pan Norbert zajął się rzeźbą ludową na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Równolegle przez lata był animatorem kultury w Dobrzeniu Wielkim. Od tego czasu w albumach przybywa zdjęć z kolejnych jarmarków, wystaw i plenerów rzeźbiarskich oraz wyróżnień. Wśród odznaczeń znalazł się ministerialny tytuł zasłużonego działacza kultury polskiej oraz nagrody od marszałka województwa.

Podobną kolekcją nagród i dyplomów może pochwalić się pani Gertruda, która nauczona przez ciocię kroszonkarstwa przez lata później zawodowo malowała też podobne wzory na porcelanie, współpracując z Opolską Spółdzielnią Rękodzieła Artystycznego „Cepelia”. Z czasem wstąpili do Związku Twórców Ludowych. 
Dziś oboje są na emeryturze, ale chętnie przekazują swoje umiejętności i wiedzę na lekcjach muzealnych, starając się zachęcić młodzież do „dłubania” w drewnie i drapania kroszonek.
– Młodych to ciekawi, póki są mniejsi, potem się wstydzą jedni przed drugimi, wolą laptopy, telefony. Nie mają też czasu, żeby posiedzieć, poobserwować, jak się rzeźbi – mówi artysta.


Zapomniany świat


Klemanów najłatwiej spotkać na ludowych jarmarkach. Zainteresowanym rzeźbiarz chętnie opowiada o poszczególnych świątkach, młodym pokazuje zabawki z czasów dzieciństwa ich dziadków. Dla starszych drewniany konik, wózek czy inna figurka to cenna pamiątka.


– Kupują je, stawiają na półkę i patrzą jak w obrazek, bo przypomina im młodość – stwierdza pan Norbert. I zaczyna gawędę, wskazując na kolejne postacie: – Tu mamy św. Ambrożego, biskupa, patrona pszczelarzy. A to postać, którą pamiętam jeszcze z Izbicka. Był taki chłop, jeszcze po wojnie. On był stróżem nocnym, tzw. wachtyrzem – chodził nocą po wsi z latarką i kosturkiem i pilnował, czy gdzieś się coś złego nie dzieje, pożar czy coś. Niedaleko remizy strażackiej miał budkę, w której siedział, jak zrobił obchód... Te dwie to kolejne wspomnienie z czasów, jak mieszkałem tam przy ul. Polnej. Często widywałem kobiety i młode dziewczyny, idące na pole. Na plecach miały grabie, a w ręku konewkę z kiszką (kwaśnym mlekiem) lub maślanką. Obok nich chłop z kosą, którą najpierw trza było nabrusić (naostrzyć). A jeszcze wcześniej na pola szedł siewca – teraz są maszyny, siewniki, potem kombajny, ale jeszcze pamiętam, jak się to robiło ręcznie, mając na ramieniu zawieszony woreczek z ziarnem, rolnik rozrzucał je dłonią przed sobą. Więc też musiałem go zrobić w drewnie. I muzykanci, który nie potrzebowali wcale nut, a jak siedli, to grali ile wlezie. A obok kościoła św. Jona mieszkał Żyd, który miał sklep. Miał charakterystyczny strój, a że był chytry, to zrobiłem go z sakiewką. I tak po kolei. A na końcu jest ołma podpierająca się kosturkiem, z różańcem w ręce idzie do kościoła. Nie tak jak dziś, tylko jak kiedyś kobiety chodziły, pięknie, w stroju ludowym, z kolorowym wyszywanym fartuchem. A ołpa, starzyk – na piwo. Jak to prześledzić, to mamy tu całe dawne życie, całą wieś.

Nasze Izbicko


Wchodząc do ogrodu państwa Norberta i Gertrudy, położonego w centrum Opola, przy jednej z głównych tras, też wkracza się jak do zupełnie innego świata. Niewielka altana, za nią kwitnące jabłonki i forsycja, kilka rabatek, z drugiej strony kilka drzew, dwa ule i przyczepka kempingowa na trawniku. Tu i ówdzie drewniane postacie – św. Jan Nepomucen, bartnik, to znów rzeźbiona sowa. I tylko czarny, zwinięty w kłębek kot całkiem żywy.


– To nasz kawałek wsi w mieście. Tamto życie było całkiem inne niż dziś, na co dzień. Teraz wszędzie się człowiek spieszy i znacznie mniej rzeczy umie sam zrobić – mówią.
Wewnątrz domku gospodarz ma swój warsztat, królestwo dłut, z każdej półki patrzą malowane świątki i zwierzątka. Tam spędzają niemal całe lato, spokojnie, na emeryturze. Czasem tylko ubierają się na ludowo i odwiedzają szkoły albo pakują zbiory i jadą na lokalne festyny.


– Lubimy jeździć po tych jarmarkach. Ludzie chodzą, oglądają… Zysku z tego nie ma, ale można pogadać z odwiedzającymi, poprzebywać parę dni nad morzem lub na łące w Prudniku, mieszkając w przyczepie kempingowej… Jak się policzy ta uciecha (tę radość), to warto – podsumowują.

TAGI: