Kawaler i dama

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 31.05.2015 06:00

– Jak się zdarzy, że nie umiem rozwiązać trudnego zadania domowego, na pomoc przychodzi mi cała rodzina – opowiada 13-letnia Elżunia Świerad. – Nawet jeśli nie potrafią mi pomóc, to lepiej mi się myśli.

Rodzina Świeradów w komplecie. Od lewej: Elżunia, Zosia, Helenka, tata i Basia na jego kolanach, mama HENRYK PRZONDZIONO /foto gość Rodzina Świeradów w komplecie. Od lewej: Elżunia, Zosia, Helenka, tata i Basia na jego kolanach, mama

W ramach wsparcia przybiega nawet 4-letnia Basia i maluje Elżuni coś w zeszycie, w najmniej odpowiednim miejscu – śmieje się tata Marcin. Uważa, że mają szczęście, że jest ich sześcioro – rodzice plus cztery córki: 15-letnia Helenka, 13-letnia Elżunia, 10-letnia Zosia i 4-letnia Basia. – Kiedy ktoś z nas zapomni, jak trzeba żyć, mamy tyle osób, żeby mu na to zwróciły uwagę. Marcin jest lekarzem, kawalerem Zakonu Maltańskiego, założycielem Pomocy Maltańskiej na Śląsku, zasiada w radzie jednej z fundacji maltańskich, działa w Archidiecezjalnej Radzie Duszpasterskiej, jest członkiem kilku stowarzyszeń, ale bez zastanowienia mówi, że to tylko środki niezbędne do osiągnięcia celu. – Rodzina, zakon, inne organizacje to wspólnoty prowadzące do Pana Boga – podkreśla. – A najważniejszy jest właśnie On. Dał nam życie i trzeba Mu ufać.

Kiedy wypuszczamy dzieci na ulicę, moglibyśmy się o nie bać, ale gdy zaufamy Opatrzności, przestajemy się lękać. Często się mówi: „Ważne jest nasze dzieło”. Ale ono nie może stać się naszym bożkiem. To Bóg się o nie troszczy. Uczył Marcina kiedyś założyciel Wspólnoty Dobrego Pasterza o. Ryszard Sierański: „Jak dzieło się rozleci, to wtedy nie zostaje ci nic. A tak to zawsze masz Boga”. – Jak się kocha Pana Boga, to jest się lepszym dla rodziny – bardzo poważnie włącza się do rozmowy Zosia. Mama Ilona bierze na kolana najmłodszą Basię i pyta: – Kto nas kocha najbardziej na świecie? – Pan Bóg! – córeczka odpowiada z wyrozumiałym uśmiechem, jakby trochę zdziwiona, że każą jej o tym przypominać. Przecież to się wie.

Cztery panny

Córki Świeradów przypominają piękne i mądre biblijne panny, czekające z zapalonymi lampkami oliwnymi na przyjście Pana. Życie rodziców odbija się w ich zachowaniu jak w lustrze. Nie znikają w swoich pokojach, ale uczestniczą w naszej rozmowie bardziej serio niż my, dorośli. Elżunia przynosi na stół upieczone przez dziewczynki pachnące bezy, prosto z piekarnika. – Są bardzo słodkie. Żeby lepiej smakowały, przygotowałyśmy z siostrami polewę z gorzkiej czekolady – zachęca do poczęstunku. Przy okazji nas katechizuje: – Niedawno kupiliśmy nowe sztućce, żeby ładniej razem jeść.

Bo przy stole wiele sobie można powiedzieć. Rodzice zawsze mi coś poradzą. Jak pokłócę się z koleżanką, to mówią, żebym ją przeprosiła. A jak już jakiejś całkiem nie lubię, to podpowiadają, żebym nie wchodziła z nią w dyskusje. – Mamy świadomość swoich wad i błędów, dlatego stale uczymy się, jak je naprawiać – uzupełnia tata. – Takie przygięcie karku przed bliską osobą, powiedzenie „przepraszam” jest łatwiejsze dzięki wierze w Boga. Zosia uwielbia rysować, zdobyła już sporo nagród. Bierze kartkę i coś szkicuje podczas naszego spotkania. Przedtem pokazuje rysunek przedstawiający rodzinę, przypięty do pianina, na którym gra Helenka: – Wszyscy mamy rumieńce, to znaczy, że się cieszymy i kochamy – wyjaśnia ołówkowe plamy na policzkach. – Nie jesteśmy idealni, nie udajemy, że jesteśmy święci, ale wierzymy, że świętość to konkretna droga, która nas czeka – wtrąca mama Ilona. – W rodzinie najważniejsze jest własne świadectwo wiary.

Rodzice poprawiają dzieci, ale i siebie. Razem się modlimy, podejmujemy decyzje, ale też uczymy, jak ponosić ich konsekwencje. Przypominają historię, kiedy najstarsza Helenka zauważyła w szkole, że dostała zawyżoną ocenę ze sprawdzianu, bo pani się pomyliła i źle policzyła punkty na jej korzyść. Poszła i uczciwie powiedziała o tym nauczycielce. W duchu liczyła, że pani nie zmniejszy jej noty, ale tak się nie stało. Jej zachowanie zaprocentowało dopiero za jakiś czas, kiedy na forum klasy doszło do różnicy zdań między Helenką a jej koleżanką. Nauczycielka stanęła po jej stronie ze słowami: „Wierzę Helenie, bo zawsze mówi prawdę”. – Dzieci muszą widzieć, czym żyją rodzice – podsumowuje mama, z wykształcenia psycholog i pedagog. – Obserwują, czy jesteśmy szczerzy, prawdomówni, czy pomagamy innym, i jeśli chcą, to nas naśladują.

Elżunia nie chce grać

– Uwielbiam przebywać z niepełnosprawnymi – opowiada Elżunia. Przymierza strój lurdowski, w którym w maju pojedzie z grupą niepełnosprawnych z Zakonu Kawalerów Maltańskich do Lourdes. Musiała do niego dorosnąć, bo na początku była zbyt szczuplutka, żeby pasował. To jej trzecia wyprawa do sanktuarium, tym razem z przyjaciółmi rodziców.

Co roku do Lourdes jedzie 8 tysięcy zakonników z podopiecznymi albo – jak oni ich nazywają – swoimi przewodnikami. – To nie my wieziemy niepełnosprawnych, ale oni nas – wyjaśnia. – Są przewodnikami po nieznanym nam świecie. Na przykład niewidomi potrafią się tak cieszyć tym, co niewidoczne dla naszych oczu, że od razu tak zwanym zdrowym chce się żyć. Elżunia uczy się w studium teatralnym przy Śląskim Teatrze Lalki i Aktora Ateneum i dobrze wie, co to znaczy grać. – Na co dzień nie pokazujemy ludziom prawdziwych twarzy, żeby ich nie ranić, albo być z nimi w dobrych układach – głośno myśli. – To powoduje zamknięcie i oddalenie i jest niedobre. Takie lekcje pobrała u rodziców należących do zakonu Kawalerów Maltańskich. Tata jest kawalerem od 18 lat, choć gdyby liczyć współpracę z nim od początku, uzbiera się tego 25 lat. Mama działa w zakonie od 21 lat, ale damą została przed 5 laty.

– Kiedy byłam w wieku Elżuni, nauczyłam się, że niepełnosprawność nie jest kwestią mniej lub bardziej udanego poruszania się. Najważniejsze jest nastawienie do swojej choroby – opowiada Ilona. – W tamtym czasie pojechałam na rekolekcje ze sparaliżowanym Edkiem. Śmiejąc się, nasłuchiwaliśmy, jak – obijając się o ściany – z trudem wchodzi po schodach. Śmiech nam zamarł na ustach, kiedy otworzył drzwi i stanął przed nami. Wtedy to on zaczął się śmiać z tego hałasu, jaki wywołał, a nam zrobiło się głupio. Pokazał, jak dobrze mieć do siebie dystans.

Kiedy w 1998 r. w Asyżu Ilona wyszła za Marcina, był już kawalerem maltańskim. Na początku w ich domu była baza „Malty”, bo tak w skrócie nazywają zakon. Ilona pamięta, że w szafach mieli więcej mundurów maltańskich niż własnych ubrań. Marcin zetknął się z maltańczykami po raz pierwszy jako 19-latek na Światowych Dniach Młodzieży w Częstochowie. Na drugim roku medycyny zaczął pomagać podopiecznym ośrodka opiekuńczego w Bytomiu. – Imponowało mi, że ich myje, zmienia pieluchy – wspomina żona. – Moją kandydaturę zgłosił Związek Polskich Kawalerów Maltańskich – opowiada Marcin. – Miałem dużo szczęścia, że zostałem poproszony o wstąpienie do zakonu już jako 25-latek, choć normą jest skończenie trzydziestki. Gdyby nie ich inicjatywa, może bym nie został kawalerem. Zanim tak się stało, terminował jeszcze w ramach struktur zakonu pięć lat.

Stale się zakochiwać

– Żona, wstępując do zakonu, miała dużo trudniej – wspomina Marcin. – Była w moim cieniu jako szary wolontariusz. Choć potrafi wszystko, poza prowadzeniem karetki. Wielokrotnie zajmowała się zabezpieczeniem medycznym pielgrzymek piekarskich, była szefową patroli medycznych, szpitala polowego, szkoliła instruktorów maltańskich w opiece nad niepełnosprawnymi. Do dziś organizuje obozy dla niepełnosprawnych w Szczyrzycu, Zakrzowie i Grobnikach, animuje działalność charytatywną dla potrzebujących. Została damą maltańską, kiedy była w ciąży z Basią. Zaproponowali jej to konfratrzy. – Towarzyszyłam mężowi od początku, ale wiedziałam, że aby budować naszą rodzinę, nie mogę zajmować się czymś innym, że powinnam razem z nim patrzeć w jednym kierunku, robiąc to samo – mówi. – Wstąpienie do zakonu uznałam za zobowiązanie do większego rozwoju duchowego. Podczas tamtej Mszy św. miałam wrażenie, jakby na piersiach leżał mi kilogram cukru.

Suwerenny Rycerski Zakon Szpitalników św. Jana Jerozolimskiego, zwany Rodyjskim i Maltańskim, powstał przed 900 laty. Świeradowie chcą żyć jego zasadami i tradycją. – Noszenie obrączki, sutanny, stroju maltańskiego to widoczne znaki dawania świadectwa – uważa Marcin. – Charyzmatem zakonu są służba ubogim i obrona wiary – podkreślają. Opowiadają, jak w średniowieczu zakon dokonał przełomu w leczeniu chorych, zakładając szpitale nastawione na leczenie „panów chorych”, jak ich nazywano. Chory był tam traktowany jak król, bo mieszka w nim Chrystus i należało mu jak najlepiej służyć. Podawano mu najlepsze dania w srebrnych naczyniach, spał w łożu z baldachimem, przez pokoje przechodziły wentylujące wyciągi powietrza. – Do dzisiaj każdy z maltańczyków, włącznie z Wielkim Mistrzem, ma obowiązek umywania chorym nóg, służenia im – opowiada Ilona. – Kiedy jedziemy do Lourdes, opiekunowie bez względu na stanowisko i pozycję „w świecie” wycierają niepełnosprawnym pupy, dyżurują przy nich nocą. Tak jak przed wiekami staramy się służyć im z klasą, nie urażając ich godności. Kiedy organizują wigilie dla potrzebujących, to w najlepszym lokalu w mieście, z obmyślanymi w szczegółach prezentami.

Marcin pracuje w Śląskim Centrum Chorób Serca od 1996 roku i cieszy się, że trafił do szpitala z zasadami. W izbie przyjęć wisi kartka, że lekarze nie przyjmują tu dodatkowych gratyfikacji. Zrobił kilka specjalizacji. Jest kardiologiem, internistą, angiologiem, specjalistą ratownictwa medycznego i doktorem nauk medycznych. – Mogę się mężem pochwalić – uśmiecha się żona. – Tak jak jestem dumna z dzieci, tak i z niego też. Kiedy gazeta szpitalna ogłosiła konkurs na najlepszego lekarza, pacjenci po przeszczepie serca wybrali właśnie jego. Dlatego że ma czas, by porozmawiać, rozumie ich. – Jeśli mamy pod opieką obłożnie chorego, który wraca do szpitala, tak jak to się dzieje na kardiologii inwazyjnej, gdzie pracuję, to naturalnie nawiązuje się między nami więź – tłumaczy Marcin. – Jedną z najważniejszych życiowych sztuk, jak uczył go o. Sierański, jest umiejętność nieustannego zakochiwania się od nowa w Jezusie, rodzinie, chorych. – Staram się to praktykować – mówi.

Gdy przychodzi się pożegnać, Zosia obdarowuje mnie rysunkiem, który namalowała w trakcie spotkania. Pośrodku kartki stoją uśmiechnięci mama i tata, nie w zwykłych ubraniach, ale z krzyżami maltańskimi ściskającymi ich w pasie. Na ścianie też wisi krzyż, a u sufitu rozświetlony żyrandol. W jego świetle widać jak na dłoni, co jest najważniejsze.

TAGI: