Co tam bałakać…

kk

publikacja 18.06.2015 06:00

- Czuję się rodowitym drohobyczaninem. Nikt nie odbierze mi wspomnień i nie zniszczy duchowego związku z tymi ziemiami - mówi Zdzisław Dudziński z Gorzowa Wlkp.

Pan Zdzisław od 60 lat jest mężem pani Łucji. Mają dwie córki, 6 wnuków i 6 prawnuków Krzysztof Król /Foto Gość Pan Zdzisław od 60 lat jest mężem pani Łucji. Mają dwie córki, 6 wnuków i 6 prawnuków

Co tam bałakać, lepiej śmiać się, niż płakać – śpiewa pan Zdzisław urodzony w Drohobyczu. – Jestem Kresowiakiem i do dziś w duszy grają mi wspaniałe melodie. 28 czerwca kończę 82 lata, czyli do setki zostało mi tylko 18 lat – śmieje się gorzowianin, który jest członkiem i solistą Chóru „Ta Joj”, uczestniczy w zajęciach Uniwersytetu III Wieku oraz należy do Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. A co znaczy bałakać? Gadać, opowiadać, gawędzić, zwłaszcza w gwarze lwowskiej.

Uciekł na hulajnodze

Rodzice gorzowianina wzięli ślub w 1929 roku we Lwowie, w kościele pw. św. Elżbiety. – Ojciec pracował w Sądzie Apelacyjnym we Lwowie, ale w 1929 roku został przeniesiony do Sądu Grodzkiego w Drohobyczu. W sądowym budynku dostał też mieszkanie. I tam w 1930 roku urodził się mój starszy brat Mieczysław, który umarł w 2006 roku, a potem ja urodziłem się w 1933 roku – opowiada Zdzisław Dudziński. Kiedy wybuchła II wojna światowa, miał tylko 6 lat. Jednak doskonale pamięta 1 września 1939 roku, a także 17 września, kiedy to jego rodzinne miasto zostało zajęte przez wojska radzieckie. – Pamiętam, tuż za sądem było więzienie. Do dziś kołaczą się w mojej pamięci opowieści o polskich oficerach, którzy tam byli rozstrzeliwani… – wspomina pan Zdzisław. – W 1940 roku Rosjanie kazali nam się wyprowadzić. Wtedy na zawsze opuściłem miejsce, w którym spędziłem pierwsze lata życia. Do 1941 roku mieszkaliśmy u państwa Litwinów przy ul. Stryjskiej, a potem do 1942 roku przy ul. Piłsudskiego. Do samego wyjazdu – przy ul. Truskawieckiej – dodaje.

W czasie wojny nikt nie czuł się bezpieczny. Cały czas ukrywać się musiał ojciec pana Zdzisława. – Jak przyszli Rosjanie, to zabierali do swojego wojska, a jak przyszli Niemcy, to zabierali do swojego – opowiada gorzowianin. – Nie mogę też zapomnieć ulicznych łapanek organizowanych przez Niemców. Zagrożeni byli wszyscy. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Z łapanek trafiali do obozów albo na roboty do Niemiec. Ja miałem wiele szczęścia. Pamiętam, jak udało mi się uciec dzięki hulajnodze, którą sam skonstruowałem. Była naprawdę bardzo szybka. Dzisiejsze hulajnogi nawet się do niej nie umywają. Któregoś dnia Niemcy zabrali do wojska mojego 14-letniego brata. Takie dzieci mogły być potrzebne tylko do jednego. Osłaniały linię frontu jako „mięso armatnie” – dodaje.

Nic do powiedzenia

Pan Zdzisław spędził całą wojnę w Drohobyczu. Po jej zakończeniu mieszkali tam jeszcze przez rok. Wyjechali dopiero w kwietniu 1946 roku. – Transporty jechały już wcześniej, ale Rosjanie aresztowali ojca i czekaliśmy, aż go wypuszczą. W końcu trzeba było zdecydować się. Ojciec powiedział, żebyśmy jechali, bo on sobie da radę i później do nas dołączy. Na szczęście po trzech miesiącach przyjechał do nas i byliśmy w komplecie – opowiada. – Przed wyjazdem z Kresów pozwolili nam zabrać tylko podręczny bagaż. Wszystko trzeba było zostawić. A dlaczego? Już na podwórku czekał samochód z enkawudzistą, który wprowadzał się na nasze miejsce – dodaje.

W podróż pojechał więc z mamą i starszym bratem. - Pociąg wiózł nas przez całą Polskę na tzw. Ziemie Odzyskane. Nie bardzo wiedzieliśmy, dokąd jedziemy, ale powrotu już nie było. Wtedy nie bardzo to wszystko rozumiałem. Dziś wiem, że my, Polacy, nie mieliśmy nic do powiedzenia, a o naszych losach zdecydowano w Jałcie – mówi ze smutkiem gorzowianin. – Najpierw zatrzymaliśmy się w Gliwicach, ale zadymione powietrze Śląska nie wzbudziło entuzjazmu mojej mamy. Pojechaliśmy na północ do Szczecina. Tam z kolei okazało się, że nie jesteśmy mile widzianymi osadnikami, bo nie wiadomo było jeszcze, do kogo będzie należał Szczecin. Wróciliśmy więc w okolice Wrocławia i ostatecznie zamieszkaliśmy w Brzegu nad Odrą – dodaje. Tam jednak długo nie zagrzał miejsca, bo jak sam mówi, „pochłonął” go sport i zaczął grać w siatkówkę. Od 1953 do 1955 roku – najpierw w Spójni Szczecin, a potem trafił do ówczesnej Unii Gorzów. Ale to już osobna historia opisana w książce „Nad i pod siatką”, której jest współautorem…

TAGI: