Więcej niż „Jacek i Agatka”

Marcin Kowalik, Magdalena Szymańska-Topolska

publikacja 05.07.2015 05:55

– Przełom następuje po narodzinach czwartego dziecka. Traci się w sensie konsumpcyjnym, ale ile się zyskuje, to jest nawet nie do opowiedzenia – mówi Krzysztof Biegała, ojciec szóstki dzieci.

Halina i Krzysztof Biegałowie z dziećmi   Marcin Kowalik /Foto Gość Halina i Krzysztof Biegałowie z dziećmi
Pan Krzysztof jest nauczycielem, żona Halina – pielęgniarką. Najmłodsze dziecko ma dwa miesiące, najstarszy syn ukończył pierwszą klasę gimnazjum. Zamiast małego mieszkania w Warszawie i kredytu uwiązanego jak kamień u szyi, wybrali życie na wsi pod Międzyborowem. W swoim domu czują się dobrze. Wpływ ma na to również otoczenie. Mieszkańcy życzliwie odnoszą się do całej rodziny.

Coś się zmienia

Dobre czasy w budżetówce już się skończyły. Pan Krzysztof z sentymentem wspomina rok, gdy miał pełny etat w szkole w pobliskim Żyrardowie. Praca prawie na miejscu. Teraz musi dojeżdżać do dwóch placówek. Jedna z nich oddalona jest o kilkadziesiąt kilometrów. Do pracy w Warszawie dojeżdża też pani Halina. Pracuje w systemie zmianowym. Ma 12-godzinne dyżury. – Jeszcze jak była dwójka dzieci, było nas stać na to, żeby żona została w domu na wychowawczym. Wtedy tylko ja utrzymywałem rodzinę – mówi pan Krzysztof. Do wielodzietności mają zdrowe podejście. – Jeżeli się kochamy, to się nie bronimy przed owocami miłości. Przecież różnie to Pan Bóg planuje. Jeżeli nas tak obficie obdarzył, to przyjmujemy to z całym dobrodziejstwem – uważa Krzysztof Biegała.

Sprawy wiary są dla małżonków ważne. Oboje należą do Domowego Kościoła. Tak, jak wszyscy, odczuwają jednak negatywne skutki tempa życia. Towarzyskie spotkania pozostają w sferze marzeń. Przy tej liczbie dzieci i rozmaitych obowiązkach trudno jest się spotkać np. na majówce z zaprzyjaźnioną rodziną. Mimo to pan Krzysztof aktywnie działa w Kole Związku Dużych Rodzin „Trzy Plus” w gminie Jaktorów. W porozumieniu z władzami gminy wprowadzono tu lokalną Kartę Dużej Rodziny, jeszcze zanim pojawiła się ogólnopolska.

– Przełom następuje po narodzinach czwartego dziecka. Traci się w sensie konsumpcyjnym, ale ile się zyskuje, to jest nawet nie do opowiedzenia. Słyszałem to też od niejednej rodziny. Trzeba poszukać większego samochodu, kończy się zdolność kredytowa. Pojawiają się ograniczenia, ale i pytania: „Czy czegoś wam nie trzeba?”. Wszelkie próby pomocy były taktowne. Doświadczaliśmy wielu serdecznych gestów w małej lokalnej społeczności. Szczęśliwie zaczęło się coś zmieniać w patrzeniu na duże rodziny. To kwestia ostatniej dekady. Kiedyś dominował model „Jacek i Agatka”, czyli rodzina z dwójką dzieci. 10 lat starsza ode mnie kuzynka ma ich siedmioro. Zdarzało się, że kiedy pojawiała się publicznie z całą gromadą, wysłuchiwała kąśliwych uwag na temat wielodzietności – mówi pan Krzysztof.

Monika i Mirosław Pawlakowie z trójką najmłodszych dzieci   Marcin Kowalik /Foto Gość Monika i Mirosław Pawlakowie z trójką najmłodszych dzieci
Codzienne dylematy

Koło Związku Dużych Rodzin „Trzy Plus” powstało również w Cielądzu niedaleko Rawy Mazowieckiej. Funkcjonuje krótko – od stycznia 2014 r., ale jest jednym z najprężniej działających kół w Polsce. Skupia rodziny wiejskie. Okazji do skorzystania z ogólnopolskiej Karty Dużej Rodziny nie ma. Ze zniżek i ulg łatwiej korzystać rodzinom w miastach, tam atrakcyjne oferty są na wyciągnięcie ręki. Na wsi trzeba sobie inaczej radzić.

Wie o tym dobrze Monika Pawlak. Owdowiała, gdy miała 26 lat. Została sama z trójką dzieci. Z drugiego małżeństwa z mężem Mirosławem mają dwóch chłopców. Razem podjęli się wychowania całej piątki. Nie jest łatwo. Dwoje dzieci jest niepełnosprawnych. Uprawa ziemi nie zapewnia luksusów. Na wspólny wyjazd wakacyjny ich nie stać. Zresztą nawet nie byłoby kiedy. Pan Mirosław, żeby związać koniec z końcem, dorabia. Dzieci też się chwytają dorywczych prac, żeby zdobyć pieniądze na swoje potrzeby. Uczone są zaradności od najmłodszych lat. Dom jest na głowie pani Moniki, która dodatkowo dużo czasu spędza w drodze między Cielądzem a specjalistycznymi przychodniami lekarskimi i szpitalami. W budżecie domowym liczy się jednak każdy grosz, więc kiedy jest okazja, także ima się różnych prac.

– Bardzo mi w życiu ludzie pomogli. Nie jestem w stanie wszystkim podziękować. Dlatego, żeby się odwdzięczyć za otrzymane dobro, postanowiłam pomagać innym. Dla mnie to też jest odskocznia od codzienności. Łapałam się na tym, że nie potrafiłam rozmawiać o niczym innym niż o chorobach, lekarzach i tym podobnych sprawach – mówi pani Monika. Wzięła na siebie ciężar organizacji koła oraz wszelkich działań pod jego egidą. Nieoczekiwane trudności robili urzędnicy. Mimo oporów z ich strony, udało się uzyskać wsparcie samorządu. Na razie niewielkie, w porównaniu do możliwości. W grudniu ubiegłego roku w Gminnym Ośrodku Kultury odbyły się mikołajki dla rodzin wielodzietnych. – Te rodziny wreszcie się poznały, poczuły się dowartościowane. Łza się w oku kręciła na widok, jak się integrują – wspomina pani Monika.

W kole działa 18 rodzin. Zgłosiło się jednak więcej. Pani Monika puka do różnych drzwi. Jest wdzięczna Caritas Diecezji Łowickiej. Dyrektor ks. Dariusz Krokocki bez mrugnięcia okiem załatwił paczki żywnościowe. – Niektórzy rodzice wstydzą się prosić o pomoc, bo obawiają się reakcji innych – mówi pan Mirosław. Ta bywa różna, zdarza się, że rodzina wielodzietna traktowana jest automatycznie jako patologiczna. Dzieci z takich rodzin są szykanowane przez rówieśników. Ci wynoszą takie zachowania ze swoich domów. Także myślenie, że na zasiłku opiekuńczym i pomocy socjalnej można się dorobić. – Rodzinom wielodzietnym jest naprawdę ciężko. A jak się trafi niepełnosprawne dziecko lub dorosły, trudności się piętrzą. Nieraz staję przed dylematem, że jak wydam pieniądze na leczenie, to nie starczy na jedzenie – mówi Monika Pawlak.

Elżbieta Domińczak z córką Karoliną   Magdalena Szymańska-Topolska /Foto Gość Elżbieta Domińczak z córką Karoliną
Ograniczenia i wyzwania

Jak udźwignąć ciężar wychowania dzieci i choroby męża? Jak nie poddać się, nie mając znikąd pomocy? – Nie wiem, skąd biorę siłę, ale od zawsze mam przeświadczenie, że Bóg nas nie opuści – odpowiada Elżbieta Domińczak, która wraz z mężem i 10 dzieci od 23 lat mieszka w Łowiczu. Wiara w to, że w końcu będzie lepiej, że uczciwość i praca po prostu popłacają, dają jej siłę, by zmagać się z życiowymi wyzwaniami. Dla pani Elżbiety najważniejsze jest to, by ciągle patrzeć przed siebie, nie tracąc z oczu tego, co jest tuż obok. By dzieci nie chodziły głodne, by miały się w co ubrać, by nikt się z nich nie śmiał – to były i nadal są jej priorytety. Dziś większość z nich jest już dorosła. Pani Ela ma też sześcioro wnucząt. – Cieszę się, że moje dzieci dobrze radzą sobie w życiu, są pracowite. Nigdy nie miałam z nimi problemów wychowawczych, bo zawsze starałam się wpajać im podstawowe wartości: szacunek dla innych i do siebie nawzajem, wzajemne zrozumienie i miłość. Wszyscy w rodzinie wiemy, że gdyby któremuś działa się krzywda, to inni pomogą – zaświadcza Elżbieta Domińczak.

O przywiązaniu i miłości dzieci do ich mamy świadczy fakt, że mają z nią codzienny kontakt, jeżeli nie osobisty, to przynajmniej telefoniczny. Jeden syn pani Eli mieszka w Warszawie, drugi – w Niemczech, trzeci – w Zielkowicach, a pozostałe potomstwo – w Łowiczu. – Nie ma dnia, żeby nie zadzwonili albo nie wpadli na kawę do mamy – mówi. Teraz rodzinie jest lżej, ponieważ większość dzieci usamodzielniła się. W domu mieszka tylko czworo najmłodszych. Pani Elżbieta mówi, że najciężej było, kiedy mąż zachorował, a ona musiała się nim opiekować. Stało się to 14 lat temu. Renta, którą mu przyznano, była bardzo niska, ona nie pracowała wcześniej poza domem, ponieważ wychowywała dzieci. – Pieniędzy zawsze było mało, ale ja nie bałam się pracy. Nie biegałam do MOPS po zapomogę. Jak trzeba było, szliśmy w pole, by tam coś zarobić. Swego czasu mieliśmy też własną małą plantację truskawek. Później miałam pracę na etat, ale kiedy nie przedłużono mi umowy, postanowiłam udać się do burmistrza. W końcu on też ma dużą rodzinę. „Może coś pomoże” – pomyślałam – wspomina. I tak się stało.

Burmistrz Łowicza Krzysztof Jan Kaliński z żoną Alicją mają pięcioro dzieci. Rozumie problemy wielodzietnych rodzin. Choć o pieniądze na życie nie musiał się tak martwić. – Może dlatego, że pracowaliśmy oboje. Bardziej kłopotliwe było dla nas pranie pieluch i załatwianie mleka Bebiko. A wieczorami marzyliśmy, żeby choć „Dziennik” móc w spokoju obejrzeć – dodaje. Jest zdania, że najważniejsze w wychowaniu młodego człowieka są pierwsze lata dzieciństwa. Wtedy dzieci poznają świat i chłoną go jak gąbka, nabierając określonych przyzwyczajeń. Jedyne, na co burmistrz może narzekać, to ciągły brak czasu. – Kiedy się pracuje i ma rodzinę, to jest to pewne ograniczenie, ale i wyzwanie zarazem – uważa. Przyznaje również, że kiedyś w pewnym sensie młodym ludziom łatwiej było założyć rodzinę, ponieważ tradycjonalizm był im bliższy niż współczesnym młodym. – Model dużej rodziny da się współcześnie obronić, ale tylko przy wsparciu państwa i samorządów – konkluduje burmistrz. Taką politykę – przyjazną rodzinom, stara się prowadzić w Łowiczu.

W Łowiczu od 18 do 21 czerwca trwał III Ogólnopolski Zjazd Dużych Rodzin.

TAGI: