Bóg w dziecięcym łóżeczku

Agnieszka Napiórkowska

publikacja 09.08.2015 06:00

– Jestem dumny, że moi rodzice dostali od prezydenta Złoty Krzyż Zasługi za swoją pracę i poświęcenie. Nie mam wątpliwości, że zasłużyli na to wyróżnienie – mówi Adam Bońkowski.

Trafiające do państwa Bońkowskich dzieci znajdują w ich domu czułość, miłość i spokój Agnieszka Napiórkowska /Foto Gość Trafiające do państwa Bońkowskich dzieci znajdują w ich domu czułość, miłość i spokój

Wzorem lat ubiegłych, także i w tym roku prezydent RP Bronisław Komorowski odznaczył rodziny wielodzietne i zastępcze w uznaniu wyjątkowych osiągnięć wychowawczych i zaangażowania społecznego. Wśród osób odznaczonych Złotym Krzyżem Zasługi byli Ewa i Krzysztof Bońkowscy ze Skierniewic, którzy pełnią funkcję zawodowej rodziny zastępczej o charakterze pogotowia rodzinnego. Po odbiór wyróżnienia państwo Bońkowscy pojechali do Pałacu Prezydenckiego ze swoim synem Adamem, córką Izą, jednym z podopiecznych i Janiną Wawrzyniak, dyrektorem MOPR w Skierniewicach, która wnioskowała o przyznanie im odznaczenia.

Oaza spokoju

Polskie prawo wyróżnia rodziny zastępcze spokrewnione, niezawodowe i zawodowe, w tym zawodowe pełniące funkcję pogotowia rodzinnego. Na taką formę pracy i służby zdecydowali się Ewa i Krzysztof Bońkowscy, którzy ponad 9 lat temu postanowili otworzyć swoje drzwi potrzebującym dzieciom. By przychodzącym maluchom było wygodnie, wzięli kredyt i kupili duży dom. Zgodnie z obowiązującym prawem i podpisaną umową, pod swój dach mogą przyjąć troje małych dzieci. Od momentu rozpoczęcia pracy mieszkały u nich dzieci kilkudniowe, kilkumiesięczne i kilkuroczne. Były też nastolatki. Dla jednych ich dom stał się oazą spokoju i miłości na chwilę, dla innych na znacznie dłużej. – Dziś, z perspektywy tych prawie 10 lat, wiemy, że Bóg przygotowywał nas do tej roli – mówi E. Bońkowska. – Po urodzeniu niepełnosprawnej córki Izy musiałam zostać w domu. Całe moje życie zaczęło kręcić się wokół niej i starszego syna Adasia. Czego, oczywiście, nie żałuję.

Czas spędzony przy dzieciach procentuje. 23-letni Adam jest nie tylko studentem, ale także społecznikiem, ratownikiem WOPR. Jest silnym, młodym człowiekiem, z którego jestem bardzo dumna. Nie inaczej jest z Izą, bez której nie umiałabym żyć. Ona jest niesamowita. Jest dla nas wielkim darem i nauczycielem bezinteresownej miłości. W pewnym sensie jej zasługą jest i to, że jesteśmy pogotowiem. Chcąc zapewnić jej należytą opiekę, nie podjęłam pracy zawodowej. Po jakimś czasie zrodziła mi się w głowie myśl, że skoro i tak jestem w domu, to może mogłabym zajmować się jeszcze jakimiś innymi dziećmi – wspomina pani Ewa.

Siedząc przy dużym stole, pani Ewa tuli do siebie miesięczną Maję, co chwilę zerkając także na Wiktorię, która bawi się balonem, a za moment maluje kolorowanki. Każdą czynność poprzedza przytulanie się do cioci. Po krótkiej chwili Maja zasypia. Można spokojnie rozmawiać. Pani Ewa chętnie powraca do początków, nie kryjąc, że razem z mężem długo dojrzewali do podjęcia decyzji o zostaniu pogotowiem opiekuńczym. – Obawy mieszały się z gotowością. Miałam wiele dylematów. Nie wiedziałam, czy damy radę. Obawiałam się, czy starczy mi sił, by zajmować się jakimiś dziećmi przez wiele lat. W pogotowiu dzieci są umieszczane na rok, góra dwa lata. To dawało komfort, że jeśli nie będę miała już siły, będę mogła zrezygnować – wyznaje pani Ewa. Dziś wie, że podjęta decyzja była strzałem w dziesiątkę. Bycie ciocią przez całą dobę daje jej wiele radości, satysfakcji i spełnienia.

Niezatarte obrazy

Pierwszym, który otworzył drzwi, był Mateusz. Jego obecność na nowo przypomniała Ewie i Krzysztofowi, czym jest opieka nad małym dzieckiem. Przez pierwsze tygodnie malec budził się nawet 7 razy w ciągu nocy. Płakał. Po rocznym pobycie w pogotowiu wrócił najpierw do mamy, by ostatecznie znaleźć dom w rodzinie zastępczej. Za nim do domu Ewy i Krzysztofa weszli inni. Przez pogotowie rodzinne w domu państwa Bońkowskich przeszło w sumie 32 dzieci. Zdjęcia wszystkich wiszą na ścianie jednego z pokoi. Zerknięcie na fotografię przywołuje wspomnienia. Zarówno te radosne, jak i bolesne. Pierwszych uśmiechów, powiedzianych słów „dziękuję” oraz na lewo i prawo rozdawanych całusów nie da się zapomnieć. Podobnie jak nie da się zapomnieć brudnej buzi, którą udało się domyć dopiero po trzech dniach, czy trzęsących się rączek sięgających po jedzenie. W pamięci został także obraz jednej z dziewczynek, która chowała się za zasłonkę i nie chciała wyjść.

– Dziś dziękuję Bogu za te 9 lat, w czasie których w naszym domu ciepło, miłość i pomoc znalazło już tyle dzieci. Nie sądziłam, że tak długo będę to robić. Nie przypuszczałam też, że mam takie rozciągliwe serce, zdolne kochać tak wiele dzieci. Nie mam jednak złudzeń. Bez pomocy całej rodziny: męża, babć, Adama, a nawet Izy nie dałabym sobie rady – zaznacza E. Bońkowska. Trudno z takim zdaniem polemizować, patrząc na czułą Izę, zaangażowanego Krzysztofa, wspierające babcie i Adama, dla którego przewinięcie miesięcznej Mai nie stanowi problemu. – Każdy z nas, tak jak może, stara się pomagać mamie. Od kilku lat nie jest już tylko mamą Izy i moją, ale także ciocią dla różnych dzieci. Mimo to nawet przez moment nie czułem, że coś straciłem, że miała dla mnie mniej czasu. Z czasem zacząłem się włączać w jej pracę. Tak to już jest, że kiedy ona pracuje, cały dom pracuje. Wszyscy w tym uczestniczymy i wszyscy wiele na tym zyskujemy. Ja uczę się odpowiedzialności, troski o innych, no i – jako młody chłopak – doskonale już wiem, jak radzić sobie z niemowlakami. Bez wątpienia kiedyś to zaprocentuje – uśmiecha się Adam.

Blaski i cienie

Nikogo nie trzeba przekonywać, że praca w pogotowiu rodzinnym nie jest sielanką. I nie chodzi tu tylko o to, że pełni się ją 24 godziny na dobę. Podarowany przez prezydenta krzyż wypracowany został wieloma małymi i większymi krzyżykami dnia codziennego. Są nimi historie i zranienia dzieci, które manifestują się konkretnymi zachowaniami, ich choroby, nieprzespane noce, a także spotkania z rodzicami dzieci, którym państwo Bońkowscy starają się tłumaczyć, co powinni zrobić, żeby zmienić swoją sytuację. – W wielu przypadkach naprawdę jest to możliwe. Ale nikogo nie można zmusić, by przestał pić, żeby się ogarnął, poszukał pracy. Najbardziej złości mnie udawanie. Wielu rodziców, słuchając tego, co do nich mówimy, przytakuje, zapewniając, że z miłości do swoich dzieci zrobią wszystko. Niestety, deklaracje ulatują z głowy po zamknięciu drzwi. Udawana gotowość w wielu przypadkach skazuje dzieci na tułaczkę – mówi E. Bońkowska.

Mówiąc o codziennych trudnościach, które sprawiają, że Ewa i Krzysztof często spoglądają na krzyż, są także rozstania z dziećmi. Podczas szkoleń, przez które przeszli, uczono ich nie tylko, jakie mają prawa i obowiązki, ale także jak przygotować się do oddania dziecka, z którym zdążyli się już związać. Jak zgodnie podkreślają, tego jednak nie można się nauczyć. – Nie da się przecież zapomnieć tych, których nosiliśmy na rękach, przy których łóżkach czuwaliśmy w nocy i których uczyliśmy podstawowych czynności. Rozstania ciągle nas bolą i okupione są kilkudniowym płaczem. Najbardziej cierpimy, gdy wiemy, że dziecko z naszego domu idzie do placówki. Wówczas serce pęka nam z bólu. Czujemy, że trud, który włożyliśmy, idzie na marne. Niestety, takich przypadków było już kilka.

Inaczej jest, gdy maluch znajduje kochający dom. Wówczas mamy świadomość, że byliśmy pierwszymi kochającymi osobami, które wprowadziły go w lepszy świat. Dlatego ta praca daje nam przede wszystkim wiele radości. Każdego dnia widzimy, jak miłość potrafi przemieniać wszystko. Widzimy też opiekę, jaką nad tymi dziećmi i nami roztacza Pan Bóg. Czasem żartujemy, że nasze serca uczynił z gumy, tak by mogły się rozciągać w nieskończoność. Jesteśmy Mu wdzięczni także za to, że pielęgnuje nasze relacje małżeńsko-rodzinne. Myślę, że nasza miłość jest czymś ważnym nie tylko dla nas, naszych dzieci, ale także dla tej gromadki, która razem z Nim przez dzień, miesiąc czy ponad rok mieszkała w naszym domu. Zresztą On ciągle tu mieszka. Siedzi przy stole, śpi w dziecięcym łóżeczku, spaceruje za rękę, choruje, śmieje się i płacze. Czy można chcieć czegoś więcej? – pyta retorycznie pani Ewa, z radością zerkając na złoty krzyż.

TAGI: