Łowca Liberatorów

Karina Grytz-Jurkowska

publikacja 18.08.2015 05:30

Na poddaszu trzyma szczątki dwóch amerykańskich myśliwców Airacobra, szturmowca Henschel Hs129, Petlakowa, Lisunowa spod Chrzelic i pilotowanej przez Rosjan amerykańskiej Dakoty.

Wnętrze pełne jest części samolotów Karina Grytz-Jurkowska /foto gość Wnętrze pełne jest części samolotów

Ta katastrofa wydarzyła się 17 grudnia 1944 r., w trakcie w tzw. bitwy o benzynę, kiedy Amerykanie bombardowali zakłady IG Farben w Kędzierzynie. W drodze zaatakowały ich niemieckie myśliwce, prawdopodobnie z lotniska w Wierzbiu. Udało im się obronić, jednak przy powrocie do zwykłego szyku dwa samoloty zderzyły się. Wkrótce B24 Liberator, biała „47” runął na ziemię. Dotarłem do ludzi, którzy widzieli na żywo, jak jeden z tych samolotów spada, i byli na miejscu katastrofy – zaczyna opowieść Piotr Witek, pasjonat z Mańkowic, który od ponad dwudziestu lat zbiera szczątki wojennych samolotów.

Próba odnalezienia po upływie 70 lat szczątków samolotu wydaje się szukaniem igły w stogu siana.

Ziemia pachnąca benzyną

– Rzeczywiście nie jest to proste, zwłaszcza że osoby, które mogły pokazać ewentualną lokalizację, przeważnie już nie żyją. Jednak trzeba sobie uzmysłowić, że na naszym terenie w czasie wojny spadło kilkaset maszyn. Ja znalazłem 24 i pracuję nad kolejną – przyznaje pasjonat. Jako właściciel firmy handlowej jeździ od lat po sklepach w regionie. Rozmawia wtedy z miejscowymi, rozpytuje starszych, zbieraczy złomu. Nie zawsze chcą coś powiedzieć obcemu, zdobycie zaufania wymaga czasu.

Potem sprawa też nie jest prosta. Aby wejść na czyjś, zwykle prywatny teren, przeszukać z wykrywaczem metalu jakiś obszar, albo zacząć kopać, należy mieć zgodę właściciela i odpowiednich służb. – Trzeba uzyskać zezwolenia, a potem złożyć raport dotyczący znalezionych rzeczy. Jeśli jest to pole lub łąka, zwykle czeka się do zbiorów czy orki, jeśli nieużytki – najłatwiej zobaczyć coś wiosną. Sytuacja mocno się komplikuje, jeśli przy kopaniu trafi się na stanowisko archeologiczne – tłumaczy Piotr Witek.

Wiele części samolotów udało mu się znaleźć nie w lasach, ale na złomowiskach, w wiejskich stodołach czy na strychach. Po wojnie bowiem ludzie wykorzystywali wszelkie materiały, a znaleziony kawałek duraluminium ze statecznika świetnie nadawał się np. na uszczelki. Do końca 1944 roku Niemcy starali się także dokładnie zbierać wszystkie wraki samolotów, by wykorzystywać powtórnie cenny materiał.

30 mkw. przeszłości

Wchodząc po stromych drewnianych schodkach na poddasze, gdzie znajduje się Izba Pamiątek Lotniczych i Militarnych, wkracza się w inną epokę. Błękitne skosy sufitu, przypominające barwą pogodne niebo, niemal oklejone są aluminiowymi blaszkami. Wśród nich są też kable, fragmenty urządzeń pokładowych i wskaźników. Pod belkami wiszą elementy uzbrojenia maszyn, butle tlenowe, łuski po nabojach i pociskach, nie tylko z lat II wojny. Najstarsze sięgają czasów napoleońskich. Na podłodze skrzywione śmigło, trójwarstwowa guma ze zbiornika na paliwo, koło, fragmenty silnika, skrzydeł i kadłubów ze skorodowanego już aluminium, łopaty śmigła liberatora, znalezionego koło autostrady A4, i podobne z Douglasa Bostona, zdobyte od złomiarzy. Są też oryginalne stroje pilotów i drobiazgi, jak obrączka, guziki, medaliki czy zapalniczka. Pomiędzy tym zdjęcia, mapy, opisy i obrazujące wygląd samolotów modele, sklejane własnoręcznie przez ojca pana Piotra, Mariana Witka. Całości dopełnia półka z hełmami, menażkami i kanistrami, gablota z archiwalnymi dokumentami, orzełkami polskimi i starymi banknotami. I najcenniejsze – tabliczki, po których można zidentyfikować maszynę.

Gospodarz żywo opowiada o historii znalezisk, wskazując je wiekową szablą. – Jako dziecko nie wierzyłem, że tu mógł spaść jakiś samolot. Dziś wiem, że jest ich tutaj co najmniej kilkaset. Moja pasja zrodziła się na początku lat 90. ubiegłego wieku, gdy jako młody chłopak zacząłem szukać wraków, dowiadywać się od dziadka, znajomych o miejscach katastrof. Do dziś to odskocznia od zwykłego życia, coś, co daje masę energii – przyznaje Piotr Witek.

O tym, jakie historyczne skarby skrywa to poddasze, nie wiedzą często nawet okoliczni mieszkańcy. Świetnie zorientowani są za to pasjonaci z Polski, Czech czy Niemiec, wymieniający się na forach internetowych informacjami o wrakach. Goszczą tu Niemcy, byli także Amerykanie poszukujący zaginionych załóg. Zbiory mają głównie wartość historyczno-sentymentalną, większość nie jest zabytkiem. Nie stwarzają też zagrożenia, choć gospodarz wspomina wizytę policjantów, zaalarmowanych tym, że przechowuje jakieś materiały wybuchowe.

Domknięte historie

Spośród 24 samolotów, których elementy można oglądać w Izbie, historia ośmiu jest niemal w całości wyjaśniona. Przy reszcie jest jeszcze sporo znaków zapytania. – Tak było z Messerschmittem Bf 109 G-14. To pierwszy samolot, który mam na zdjęciach w miejscu, gdzie się rozbił. Kilka lat temu znajomy znalazł tam dwie aluminiowe klapki i zadzwonił do mnie. Pojechałem, ale nie znaleźliśmy już nic więcej. Rozpoznałem, że to klapki z messerschmitta i tyle. Jakiś czas później dotarłem do mapy z tym właśnie obszarem, a potem do archiwalnego zdjęcia, na którym widać wrak, a w tle pobliski lasek. Jestem pewien, że znalezione klapki pochodzą z tej maszyny, bo widoczny na nich kamuflaż pasuje do numeru samolotu – relacjonuje kolekcjoner.

Z czasem z raportów wyłoniła się cała historia. Rosyjskie źródła opisywały, że 27 stycznia 1945 r. cztery Aircobry wyleciały w rejon Dąbrowy–Polskiej Nowej Wsi, atakując tam m.in. dwie furmanki i ok. 20 żołnierzy. W trakcie akcji zostały zaatakowane przez dwa Messerschmitty. Wywiązała się walka, w wyniku której jednemu z Rosjan udało się zestrzelić niemiecką maszynę. Niemiecka strona podaje, że 27 stycznia z lotniska w Wierzbiu na patrol na południe od Opola wystartowały dwa Messerschmitty i że w wyniku walki został zestrzelony podoficer Willi Smelka z pułku JG 52, lecący białą „10”.

– Ten właśnie numer widnieje na samolocie na zdjęciu. Pilot figuruje jako zaginiony, ale na pewno nie przeżył. Widać po uszkodzeniu maszyny, że pocisk z kobry trafił w kabinę i w niej eksplodował. Pewnie miejscowi go pochowali gdzieś w pobliżu. I tak zamknęła się jedna historia. Samolot został rozebrany i trafił do huty, zostały po nim jedynie te klapki i zdjęcia – opowiada Piotr Witek.

Porażka niemieckiego asa

Jednym z cennych łupów jest Messerschmitt 109 G-10 U4. – Dotarłem do naocznego świadka jego katastrofy w pobliżu wsi Włostowa. Wówczas miał on ok. 7 lat i pamięta że niemiecki pilot się uratował, skacząc na spadochronie pod lasem. Był w szoku, że metalowy samolot może się tak palić, bał się, że maszyna uderzy w ich dom. Udało mi się odnaleźć dokumentację tego samolotu, czyli tabliczki znamionowe z numerami płatowca, silnika i wprowadzonych zmian. Pilotem tej maszyny okazał się Ginter Capito – wspomina Piotr Witek.

W tym miejscu historia nabiera barw, bo łączy się z losami Ericha Hartmanna, jednego z największych asów niemieckiego lotnictwa. Pilot, który chwalił się 352 zestrzeleniami, stacjonował jakiś czas na lotnisku w Wierzbiu. – Jego największą dumą była jednak nie liczba zestrzelonych maszyn, ale to, że prawie nigdy nie stracił swojego bocznego. Zdarzyło się to tylko raz, właśnie tutaj. I opowiada o usilnych prośbach majora Capito, latającego wcześniej transportowcami, którego pod koniec wojny z braków kadrowych przesunięto do myśliwców. Pragnął on choć raz zostać bocznym sławnego pilota. Ten zgodził się zabrać go na bezpieczny, zdawało się, patrol, pod warunkiem, że gdyby coś się działo, będzie natychmiast wykonywał wszystkie polecenia i trzymał się blisko dowódcy. Gdy podczas lotu zaatakowała ich grupa Rosjan, Hartmann wykonał sprawnie zwrot pod atakujące samoloty. Capito, lecący czarną „7”, zrobił to samo, ale po większym łuku i trafiła go seria z broni przeciwnika. Niemiecki as wydał bocznemu rozkaz, by wyskoczył, bo jego maszyna się pali, a sam zestrzelił napastnika. Capito bezpiecznie wrócił do bazy.

Szczątki jego maszyny są u pasjonata z Mańkowic, nie odnalazł on natomiast jeszcze rosyjskiego wraku.

Lotniczy Sherlock Holmes

Niemałą satysfakcję sprawiło kolekcjonerowi rozpoznanie wśród sterty blach rosyjskiego wraku samolotu typu Douglas Boston, na podstawie jednej z klapek i fragmentu osłony. Uzyskanie jakichś dokumentów uwiarygodnia przypuszczenia, wyjaśnia kilka zagadek albo potwierdza relacje ludzi. Przy rekonstrukcji historii bywa problem z uzyskaniem danych z archiwów, zwłaszcza rosyjskich. Tu pomagają mu znajomi Polacy, Czesi i Niemcy. Jeśli się uda, na podstawie informacji z obu stron i opowieści miejscowych udaje się odtworzyć przebieg zdarzeń. Czasem ustalenie losów mocno utrudnia zwykła literówka. Albo są dane o zestrzeleniu, ale nie ma wraku. Odnalezione elementy to często jedyny dowód dla modelarzy, jakie barwy, jaki kamuflaż miały poszczególne samoloty w kolejnych etapach wojny, by wiernie odwzorować je na modelach.

Piotr Witek chciałby rozpropagować muzeum i oznakować miejsca odnalezienia wraków. Marzy mu się trasa turystyczna po okolicy, jednak na to potrzeba pieniędzy. Kosztowne są też niezbędne pozwolenia i wynajem maszyn do wykopania ewentualnych wraków. Coraz częściej płatny jest też dostęp do niektórych archiwów. To nie zniechęca jednak pasjonata. – Mam jeszcze historie do domknięcia, parę miejsc do sprawdzenia i ślady kolejnego myśliwca. Chcę uratować z ziemi ile się da. A to, co się udało ustalić, nie zginie – kwituje.

TAGI: