Tak żyłam

Opracował ks. Marek Piedziewicz

publikacja 01.09.2015 06:00

Po wojnie, na jesieni rodzice Heleny kazali mi opuścić ich dom. Nie wiedziałam, co mam robić. Trzy dni nic nie jadłam. I płakałam.


Tak żyłam archiwum ks. Marek Piedziewicz

Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy naszym oczom ukazał się grób zawierający ciało matki i serce jej syna. Podeszliśmy bliżej, aby wysłuchać historii, którą chciała przekazać pani przewodnik. Nastąpiła chwila zadumy, ciszy. I modlitwa. Wiele osób głęboko przeżyło tę krótką chwilę spędzoną przed wileńskim cmentarzem na Rossie, przy grobie matki marszałka Józefa Piłsudskiego i jego serca. Ruszyliśmy dalej, aby obejść całą nekropolię. Po kilku krokach usłyszałem głos:


– A wie ksiądz, że ja go widziałam? 

– Kogo, Piłsudskiego?

– Tak – odpowiedziała pani Marysia.

– Gdzie Pani go spotkała?

– Wie ksiądz, to było jeszcze przed wojną, kiedy byłam dzieckiem.

– Może opowie mi Pani o tym?

– Tak, chętnie.

– W takim razie przyjdę do Pani wysłuchać tej opowieści, jak już wrócimy do Prabut.

– Dobrze.


Minęło kilka tygodni od majowego wyjazdu z naszej parafii do Wilna, nim odwiedziłem panią Marię Strycharską w jej mieszkaniu w Prabutach. Historia, jaką mi opowiedziała, jest jednak bardziej poruszająca niż samo wspomnienie o marszałku Piłsudskim.



Maria Stycharska: Urodziłam się we Francji. Tam mieszkaliśmy.


Ks. Marek Piedziewicz: Dlaczego akurat tam? Jak pani rodzina znalazła się we Francji?


Nie wiem. Rodzice kiedyś nie mówili dzieciom wszystkiego. O wielu sprawach nie miałam pojęcia. Zresztą – kiedy miałam 5 lat, w 1931 roku, wróciliśmy do Polski. Mieszkaliśmy we Lwowie z rodzicami i moimi dwiema młodszymi siostrami. To tam go widziałam.


Józefa Piłsudskiego?


Tak. Wielokrotnie przyjeżdżał przecież do Lwowa. Kiedy chodziłam do szkoły, kilkukrotnie ją odwiedził.


Czy pamięta Pani jakieś jego słowa?


Raczej nie. Po prostu – rozmawiał z nami jak z dziećmi. O takich błahych, zwykłych sprawach. Mówiliśmy na niego „Dziadek”. On kochał Polskę.


Widziała go Pani z bliska?


I z bliska, i z daleka. Pamiętam też okres po jego śmierci. Jak na nabożeństwie we Lwowie modliliśmy się za duszę Marszałka. A potem śpiewaliśmy pieśń: „To nieprawda, że Ciebie już nie ma, To nieprawda, że leżysz już w grobie, Chociaż płacze dziś cała polska ziemia, Cała polska ziemia w żałobie…”. Słyszał ją ksiądz?


Tak, znam ten utwór…


To było 80 lat temu. A w tym roku stałam przy grobie z jego sercem, w Wilnie.


Czy długo mieszkała Pani we Lwowie?


Do czasu wybuchu wojny. Na kilka dni przed 1 września 1939 roku niebo cały czas było czerwone. Ludzie mówili, że to znak od Boga. Mój tata powiedział, że w tym roku już chyba nie pójdę do szkoły. I tak się stało. Wojna się rozpoczęła. Najpierw miasto zajęli Sowieci, w czerwcu 1941 roku – Niemcy. Którejś jesiennej niedzieli, kiedy wychodziłam z kościoła, zostałam złapana i wywieziona do hitlerowskiego lagru. Miałam wtedy 15 lat.


A Pani rodzina? 


Nie wiem, zostali we Lwowie. W lagrze była nędza. Głód, gryzące wszy. Ogrom cierpienia. Trudno to nawet wspominać i powiedzieć, co Niemcy robili z dziewczętami… Nie byłam tam jednak aż tak długo. Zostałam zabrana do pracy przymusowej w Prenzlen. Tam było trochę lepiej. Mój gospodarz był nawet dobrym człowiekiem. Gorsza była jego żona.


Została tam Pani do końca wojny?


W zasadzie tak. Około połowy maja 1945 roku kazali nam wracać do Polski. Nie wiedziałam, gdzie i do kogo mam jechać. Nie wiedziałam przecież, co stało się z moją rodziną… Wśród Polaków, którzy tam byli znalazła się moja – mniej więcej – rówieśniczka, Helena. Jej rodzina była tu, w okolicach Prabut. Powiedziała mi, żebym z nią przyjechała. I tak też się stało. Zamieszkałam z jej rodziną, koło Straszewa.


I zaczęła Pani szukać swojej rodziny? Kogo Pani odnalazła?


Nikogo… Ani rodziców, ani sióstr. Długo szukałam ich przez Czerwony Krzyż. Bez żadnego rezultatu. Najprawdopodobniej trafili na Sybir. Nie wiem, czy ktokolwiek z nich przeżył wojnę. Nigdy więcej już ich nie spotkałam…


Jak poradziła sobie Pani z tym wszystkim?


Nie wiem… Do dziś, kiedy czasem wracam pamięcią wstecz, to łzy lecą tak mocno, że mam zapłakaną całą poduszkę.


Czy długo pozostała Pani w Straszewie? 


Na jesieni rodzice Heleny kazali mi opuścić ich dom. Nie miałam nic. Nawet dokumentów. Taka była moja tożsamość… Poszłam do opuszczonej chaty. Nie wiedziałam, co mam robić. Trzy dni nic nie jadłam. I płakałam. Pomyślałam sobie, że mogę już tylko odebrać sobie życie. I poszłam nad jezioro. Usiadłam nad nim. Zaczęłam znów płakać i modlić się. I mówiłam: „Boże, nie dałeś mi przecież życia po to, żebym sobie je odebrała!” I, wie ksiądz, przechodziła nad jeziorem kobieta. Zapytała mnie, dlaczego płaczę. Kiedy jej wszystko powiedziałam, ona mówi, że sama ma sześcioro dzieci. Że i ja się zmieszczę u nich w domu, że może mnie zabrać. I poszłam z nią.


Niesamowita kobieta.


Po wojnie ludzie bardzo sobie pomagali. Byli naprawdę życzliwi. Jakiś czas mieszkałam u niej w Straszewie. Był tam jednak posterunek z rosyjskimi żołnierzami. Po jakimś czasie poszłam tam. Ponieważ nie miałam dokumentów, powiedzieli mi, że muszę to załatwić. Trafiłam więc do Prabut. I zostałam tu do dziś. Wyrobiłam sobie papiery, znalazłam pracę. 


W przedszkolu?


Nie od razu. Najpierw miałam inne zajęcia. Później rzeczywiście trafiłam do przedszkola. Pracowałam tam przez 36 lat. Pamiętam to wszystko, co działo się w Prabutach. Księży, którzy tu pracowali. Najpierw byli to franciszkanie. Pamiętam ojców Klimuszkę i Piechowiaka. Przychodził też do mnie ojciec Matusiewicz. Bardzo dużo mi pomógł. Po wojnie w sanatorium pracowały też siostry zakonne. Wiedział ksiądz o tym?


Nie.


No właśnie. Jeden z franciszkanów sprowadził je tu z Łagiewnik. Bardzo je lubiłam. To były dwie zakonnice: s. Józefa i s. Faustyna. Potem musiały opuścić Prabuty. Komuniści je przepędzili. Nie zagościły więc na długo w naszym mieście.


Powojenne czasy również nie były łatwe…


Oczywiście. Ale ludzie byli inni. Bardzo życzliwi. Chętnie sobie pomagali. Nieraz spotykaliśmy się w gronie osób w tym samym wieku. Mogliśmy porozmawiać, pożartować. Śpiewaliśmy pieśni maryjne. Chodziliśmy na pieszo do różnych miejsc, np. do Kwidzyna… Dużo się działo.


Pani Marysiu – bardzo dużo mi Pani dziś opowiedziała. 


Chyba tak. Mam co wspominać. Dużo przeszłam. Jeśli chce ksiądz już iść, to ja też pójdę z księdzem. Chcę jeszcze odwiedzić córkę.



I tak dobiega końca nasze spotkanie. Wychodzimy więc z domu pani Marysi i idziemy ulicami Prabut, mijając sklepy i zabieganych ludzi. 

– Wie ksiądz, chciałabym jeszcze pojechać na grób ojca Klimuszki. Znałam go, pracował w Prabutach… Jestem po dwóch zawałach. Dziś sobie jeszcze chodzę, a w poniedziałek Pan Bóg może mnie już weźmie do siebie…


– Pani Marysiu, tego nie wiemy. Pani ma w sobie dużo siły!


– Może i tak, ale nie jestem już młoda. Proszę księdza – do zobaczenia!


– Z Bogiem, Pani Marysiu, z Bogiem.


Rozstajemy się na ulicy. Pani Marysia idzie do swojej córki, a ja kieruję się w stronę plebanii. I myślę o historii, jaką usłyszałem. Dobiega końca rozmowa rozpoczęta kilka miesięcy temu. Jej echa brzmią jednak w moim sercu. Zaczęło się od Marszałka Piłsudskiego. Włączam komputer, aby zobaczyć zdjęcia z tamtej pielgrzymki. Widzę, jak pani Marysia stoi w Wilnie, zamyślona nad mogiłą matki Marszałka i jego serca. A ja myślę o napisie z Juliusza Słowackiego, jaki na życzenie „Dziadka” został uwieczniony na granitowej płycie pokrywającej miejsce spoczynku jego prochów:



Gdy mogąc wybrać, wybrał zamiast 
domu

Gniazdo na skałach orła, niechaj umie 

Spać, gdy źrenice czerwone od gromu 

I słychać jęk szatanów w sosen szumie

Tak żyłem



I myślę sobie, że te słowa, doprawdy, nie są tylko o nim…


TAGI: