Zawołała mnie droga

publikacja 06.09.2015 06:00

O łyżeczce znalezionej na szlaku i poznawaniu siebie z Markiem Kamińskim, po jego pielgrzymce do Santiago rozmawia Szymon Babuchowski
.

Zawołała mnie droga Karolina Pawłowska /Foto Gość Marek Kamiński.
 Polarnik, podróżnik, przedsiębiorca. Zdjęcie wykonano w Koszalinie w marcu br. podczas wędrówki z Kaliningradu do Santiago de Compostela

Szymon Babuchowski: Po powrocie ze Szlaku św. Jakuba powiedział Pan, że to była ostatnia Pana wyprawa. Czy to znaczy, że znalazł Pan to, czego szukał?


Marek Kamiński: Człowiek szuka całe życie, dlatego nie chciałbym się zarzekać, używając takich słów jak „zawsze” i „nigdy”. Ale rzeczywiście myślę, że to była ostatnia wielka wyprawa. Podczas tej pielgrzymki uświadomiłem sobie, że oprócz poznawania nowych miejsc ważne jest też zrozumienie tego, co już człowiek przeżył.


Kiedy to do Pana dotarło?


Pewnego wieczoru poszedłem spać, a reżyser Jan Czarlewski, który towarzyszył mi przez dużą część trasy, rozmawiał z napotkanym w drodze Amerykaninem. Opowiedział mu trochę o mnie i wtedy usłyszał: „Ten człowiek odkrył w życiu wszystko oprócz siebie”. To dało mi do myślenia. Solą Camino są rozmowy z ludźmi. Padają tam takie zdania, które mogą być dla człowieka drogowskazami na przyszłość.


Czym różniła się ta wędrówka od poprzednich wypraw?


Główna różnica tkwi w tym, że wiodła przez Europę. Wydawałoby się, że to komfortowa sytuacja, ale to nie do końca prawda. Bo człowiek, idąc 40 kilometrów dziennie, staje się nikim. Oczywiście w Polsce w pewnym stopniu byłem rozpoznawalny i wiele się w związku z tym działo. Ale potem przestało się dziać. To była podróż przez duchową pustynię Europy. Ruszyłem na pielgrzymkę i chciałem uczestniczyć we Mszy świętej, tymczasem okazało się, że w Niemczech, Belgii czy Francji kościoły były zamknięte. Nikogo nie interesowały tematy duchowe. 


Szedł Pan od metaforycznego „bieguna rozumu”, czyli grobu Immanuela Kanta w Kaliningradzie, do „bieguna wiary” w Santiago de Compostela. Czy słowo „biegun” oznacza, że wiara jest czymś ekstremalnym?


Myślę, że tak, chociaż z pozoru wydaje się łatwo dostępna. Ale to, że się chodzi do kościoła, nie znaczy, że człowiek ma wiarę. Można uczestniczyć w warstwie liturgicznej, obrzędowej – tylko fizycznie. Jako dziecko zostałem wychowany w tradycji katolickiej, i wiara w Boga była dla mnie oczywista. Natomiast myślę, że w dużej mierze była czymś zewnętrznym. Nie rozumiałem obrzędów Mszy Świętej, nikt mi tego nie wyjaśnił. Dopiero jako człowiek dojrzały zrozumiałem, mniej więcej, o co w tym wszystkim chodzi.


Ale wyszedł Pan na Camino już jako człowiek wierzący.


Tak, choć na początku był to bardziej projekt intelektualny. Myślę, że jestem człowiekiem wierzącym, ale wiara też jest drogą. Nie mamy skali, żeby tę wiarę mierzyć, nie jesteśmy sędziami.


To dlaczego Pan poszedł?


Mogę odpowiedzieć to samo, co słyszałem od napotkanych pielgrzymów. Większość z nich mówiła: to droga mnie zawołała. Tak samo było w moim przypadku. Proces dojrzewania do pielgrzymki trwał mniej więcej dziesięć lat. Myślę, że sam bym siebie zwodził, gdybym odpowiedział, że poszedłem umocnić swoją wiarę. Po prostu gdzieś wewnątrz odezwał się głos, żeby iść. Natomiast oczywiście później starałem się sobie sam to uzasadnić: że idę po to, żeby być lepszym człowiekiem, zbliżyć się do Boga, a przy okazji zrobić coś dla innych przez projekt edukacyjny „3 Biegun”. 


Droga coś Panu wyjaśniła ze świata wiary?


Wiele rzeczy. Na przykład przez cały czas odczuwałem przy sobie opiekę archanioła Michała. We Francji właścicielka zamku, w którym nocowałem, powiedziała, że mój Anioł Stróż musi być bardzo zmęczony. Poszliśmy z jej mężem na grób Yula Brynnera, aktora, jednego z „Siedmiu wspaniałych”. Obok były ruiny kościoła, w których jedynym niezniszczonym przedmiotem był olbrzymi obraz na drewnie przedstawiający właśnie archanioła Michała. Hebrajskie „mikha’el” znaczy „kto, jeśli nie Bóg?”. Uświadomienie sobie tego faktu zrobiło na mnie ogromne wrażenie. 


Były cuda po drodze?


Cudów było wiele – przynajmniej dla mnie. Bo cuda mają to do siebie, że łatwo można je przemienić w przypadki. Jeden z nich zdarzył się 13 maja, w dzień Matki Boskiej Fatimskiej. Dostałem esemesa od przyjaciela: „Nie wiem, czy odmawiasz Różaniec, ale to ważne. Dzisiaj będzie okazja, żeby się o tym przekonać”. Wędrowałem z Jankiem Czarlewskim i nagle podjechała do nas para – Polka z Portugalczykiem. Przyłączyli się do nas na kawałek trasy. Potem zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce, pod zadaszeniem. Oni rozłożyli menażki z zupą i nagle zobaczyłem, że nad nami jest figurka Matki Boskiej z napisem: Notre Dame de Fatime. Ktoś może powiedzieć, że to przypadek. Ale podczas całej drogi, przez 4 tysiące kilometrów, nigdzie nie spotkałem przydrożnej figurki Matki Boskiej Fatimskiej. Trochę za dużo tych przypadków: esemes, Portugalczyk, figurka. 


Coś jeszcze Pana zaskoczyło?


W relacjach z Camino czytałem wcześniej, że czasem materializuje się to, o czym ludzie myślą na szlaku. Na przykład ktoś potrzebuje butelki z wodą i za kilometr ta butelka z wodą się znajduje. Podchodziłem do tego z niedowierzaniem. Ale przechodząc przez Francję, miałem problem z tym, żeby coś zjeść, bo przez dużą część dnia wszystko było zamknięte. Zacząłem kupować puszki, do których potrzebna była łyżeczka. Ciągle zapominałem o nią zapytać i w końcu zawsze lądowałem na trasie bez niej. Nagle idę, a przede mną, pod nogami, lśni łyżeczka. Nigdy w życiu nie spotkałem na drodze metalowej łyżeczki! Ona stała się dla mnie symbolem. Potem ktoś napisał mi na blogu, że u Boga myśl staje się ciałem. A ponieważ jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Pana Boga, więc też w jakimś stopniu mamy tę właściwość. Czasami nasze pragnienia – nawet nie modlitwy, bo przecież nie modliłem się o łyżeczkę – materializują się. 

A co było w drodze największą próbą?


Stan umysłu. Jedną sytuację mogę nawet w przenośni nazwać „ciemną nocą duszy”, bo przez parę dni nie byłem w stanie się ruszyć, ani fizycznie, ani psychicznie. To było w Siegen, w Niemczech. 


Co się wtedy stało?


W pewnym momencie nastąpiło znużenie, wyczerpanie. Bo człowiek ma w sobie energię, która pozwala przejść nawet tysiąc kilometrów. Ale później, jeżeli nie umiemy się regenerować, te proste rezerwy ulegają wyczerpaniu. Z drugiej strony każdy dzień był kryzysem. Każda noc, kiedy stopy bolały i trudno było zasnąć ze zmęczenia. Gdybym zatrzymał się wtedy, to już na zawsze. Albo człowiek jest w takim stanie ducha, że mimo znużenia pokonuje to wszystko, albo po prostu odpuszcza sobie. Ale przezwyciężenie takiego kryzysu – jednego czy drugiego – paradoksalnie daje nam dużo siły. 


Samotność doskwierała po drodze?


Czym innym jest samotność na biegunach, kiedy człowiek jest z samym sobą i z naturą, a czym innym taka, gdy człowiek widzi cywilizację, która pędzi nie wiadomo dokąd. Maszerujesz i mijasz tylko cement albo pędzące samochody. Samotność wśród ludzi jest chyba najtrudniejszą samotnością. Człowiek jest wtedy nikim – włóczęgą, z którym nikt nie chce o niczym rozmawiać. Dopiero w Hiszpanii, wśród innych pielgrzymów, zrobiło się radośnie. 


O czym się myśli, idąc cały dzień?


Najlepiej o niczym nie myśleć, bo myślenie przeszkadza w marszu. Ale na pewno pomaga modlitwa. Często starałem się odmawiać Różaniec albo „Anioł Pański”. Najczęściej jednak człowiek przestaje myśleć, a skupia się na tym, co jest tu i teraz. Rejestruje tylko, że mija dom, że ktoś kosi trawę, stoi fabryka. A jeśli już się myśli, to tylko o tym, co będzie w najbliższych dwunastu godzinach, czy będę miał gdzie zanocować. 


A o domu, który się zostawiło – żonie, dzieciach?


Oczywiście, że myślałem i dzwoniłem do nich. Ale to nie mogło zmienić faktu, że mnie przy nich nie było. 


Jak oni to przyjmują?


Na szczęście nie zdarza się to często. Ostatnia większa wyprawa, kajakiem wzdłuż Wisły, miała miejsce w 2010 r. Większość ostatnich lat spędziłem w Polsce, w domu. Ale na pewno rodzina nie przyjęła dobrze mojej nieobecności przez ponad sto dni. Sam często zastanawiam się, czy warto było iść na tę pielgrzymkę. Czy cena rozłąki z rodziną nie była zbyt duża? Ale to było coś silniejszego niż rozum, więc może nie warto tego teraz rozpatrywać? 


Istnieje jakaś wspólnota drogi?


Mijałem setki ludzi, którzy pozostali dla mnie niemi. Ta wspólnota jest czymś nieuchwytnym. Ale z dużej grupy wędrujących tworzą się małe wspólnoty ludzi, których drogi się krzyżują. Z niektórymi nadal mam kontakt. 


Opowiadali Panu swoje historie?


Tak, czasem w ciągu godziny wspólnego marszu można usłyszeć niesamowite rzeczy. Spotkałem pewnego Węgra, z którym szedłem przez dwa dni. Kiedy na początku zapytałem go, dlaczego idzie, odpowiedział, że jest diabetykiem i chce pokazać innym diabetykom, że można przejść 800 kilometrów. Ale kiedy drugiego dnia odruchowo zadałem to samo pytanie, usłyszałem inną historię. Powiedział mi, że żona zostawiła go w dniu jego urodzin. Że mają trójkę dzieci. Nieraz na drogę kierują nas życiowe dramaty. Człowiek idzie po to, żeby zrozumieć, co się stało. W życiu najczęściej zakładamy maski, udajemy, że wszystko jest w porządku, a wewnątrz kryjemy problemy. Tutaj ludzie bez żadnych obaw dzielą się nawet najtrudniejszymi sytuacjami w życiu.

Czego dowiedział się Pan o Europie, przedeptując ją własnymi nogami?


Że jest duchową pustynią. Że świat materialny nie jest w stanie zastąpić świata duchowego. Że technologia nie jest w stanie uszczęśliwić człowieka. Zobaczyłem też, że Europa jest pewną iluzją, która sama się napędza, ale niewiele daje człowiekowi. Gdzieś po drodze zobaczyłem na ekranie relację z festiwalu w Cannes i ukazała mi się cała sztuczność tej sytuacji. Kiedy szedłem, to, mimo znużenia, byłem w jakimś sensie szczęśliwy. Bo lepsze jest proste życie wiarą i wartościami niż wystrzałowe życie, które okazuje się wydmuszką, w środku pustą. 


A czego dowiedział się Pan o sobie?


Tego, jak jestem słaby i jaką rolę w moim życiu grało ego. Ono zostało tam starte w pył, stałem się nikim. Potrzebuję teraz czasu, żeby to przyswoić. Okazało się, że ta pogoń za tym, żeby być kimś, czegoś dokonać, nie jest aż tak ważna. Świat daje wiele okazji, żeby działać na zewnątrz. Ale trzeba najpierw poznać siebie, dopiero następnym krokiem może być uszczęśliwianie świata.

TAGI: