Bolesna dorosłość?

Agata Puścikowska

publikacja 09.10.2015 06:00

Błażej chciał wyjść z bidula i stworzyć własny, dobry świat. Magda marzyła, by wyjść na prostą. Nie wyszło. Dzieci z domów dziecka mają pod górkę. Czasem jednak spotykają dobrych ludzi. I Annie się udało.

Bolesna dorosłość? jakub szymczuk /foto gość Pani Anna jest wychowanką domu dziecka. Dzięki pomocy dobrych ludzi – pozytywnie ułożyła swe dorosłe życie

Z Błażejem (26 lat) było tak. Najpierw matka poszła w tango. Potem ojciec poszedł. Ale nie tańczyli razem. Raczej walczyli ostro, na noże. Więc Błażej tułał się u (niewydolnej wychowawczo) ciotki, by w końcu z hukiem wylądować w domu dziecka w centralnej Polsce. Mieszkał tam ponad siedem lat. I co? Dom dziecka nawet próbował jakieś nowoczesne standardy wychowawcze wdrażać. Wychowankowie znali teorię o wchodzeniu w dorosłość. Umieli nawet kanapki sobie zrobić i pokój posprzątać. Znali też teorię na temat dobrej rodziny: że podstawową komórką społeczną jest, i że rodzina to samo dobro. Więc chyba każdy wychowanek, gdy wychodził z bidula – miał w głowie piękne marzenia: chciał się usamodzielnić, pracę zdobyć, ożenić się (czy za mąż wyjść) i żyć długo oraz szczęśliwie.

Marzenia Błażeja zetknęły się z brukiem bardzo szybko. Po skończeniu 18 lat opuścił placówkę. Dostał jakieś pieniądze, coś tam na drogę. Mieli mu nawet mieszkanie chronione załatwić, ale miejsc nie było. Socjalnego też nie dostał. Więc gdzieś u kolegów nocował, potem próbował pracować. Raz, drugi robotę zmieniał. Szczególnie mu zależało, gdy poznał Beatę, też wychowankę bidula. I gdy już dziecko było w drodze – szalał ze szczęścia. Krótko. Nie mieli gdzie mieszkać, nie umieli gospodarzyć, pokój wynajęty za grosze – stracili. Ona zabrała dziecko. Błażej mieszkać u obcych w nieskończoność nie mógł. Poszedł do schroniska. Tam go obili niemal do nieprzytomności. Wódeczka, wino, wódeczka. Skąd miał pieniądze? Lepiej nie pytać. Narkotyki, półświatek. Coraz niżej, niżej i niżej. Beata nie pozwala mu dziecka odwiedzać. To ją okradł. Nic już dobrego przed nim. Bo i za nim dobrego nie było wiele.

Pesymistyczna diagnoza

System usamodzielniania się wychowanków placówek pieczy zastępczej, ich wchodzenie w dorosłość to w Polsce śliski temat. I rzeczywistość grząska, niebezpieczna. A chociaż teorie na temat usamodzielniania bywają piękne i stara się je wdrożyć każdy dom dziecka, niemal każdy PCPR i wiele innych instytucji, w praktyce system jest niewydolny i po prostu skazuje ogromną liczbę młodych dorosłych na życie ekstremalnie trudne, a nierzadko na margines. Potwierdza to tegoroczny raport NIK, konkretnie wypunktowując błędy, które popełniane są w pracy z młodymi wychowankami domów dziecka.

– Rocznie ok. 5–6 tys. wychowanków domów dziecka rozpoczyna w Polsce dorosłe życie. System powinien pomóc im i wspierać ich w rozpoczęciu samodzielnego życia. Jednak tak naprawdę nastawiony jest głównie na kierowanie minimalnej, doraźnej pomocy finansowej. Właściwie nie istnieje system kompleksowej pomocy – mówi Jacek Szczerbiński, dyrektor Departamentu Pracy, Spraw Społecznych i Rodziny NIK. – Młodzi, którzy opuszczają domy dziecka, mają często problemy z podstawowymi czynnościami, takimi jak sprzątanie czy pranie. Nie mówiąc o poruszaniu się po urzędach czy gospodarowaniu pieniędzmi. Po opuszczeniu placówki, jeśli kontynuują naukę, otrzymują co miesiąc po 500 zł. Jednak ustaliliśmy, że nader często deklarowana nauka to pozory: młodzi ludzie zmieniają szkoły, nie kończą ich. Nikt właściwie nie ma możliwości monitorowania i nadzoru ich wysiłków.

Idealnym rozwiązaniem jest system tzw. mieszkań chronionych, w których młodzi ludzie mieszkają wspólnie i powoli uczą się obowiązków. Mogą też korzystać ze wsparcia specjalistów, m.in. psychologów. Jednak takich mieszkań jest niewiele: dają schronienie 100 osobom w skali całego kraju. Najczęściej więc dorośli wychowankowie domów dziecka muszą wracać do swojego starego środowiska. W większości patologicznego. Co daje skutki opłakane.

I znów bidul...

Siostra Magdalena Krawczyk, antonianka, dyrektorka największego w Polsce Domu Samotnej Matki im. Stanisławy Leszczyńskiej w Łodzi, bardzo często przyjmuje pod swój dach byłe wychowanki domów dziecka. – W ubiegłym roku mieszkało u nas sześć młodych matek, które przyszły do nas wprost z domów dziecka... Przyjmujemy też często dorosłe wychowanki placówek opiekuńczych, już po tzw. usamodzielnieniu – opowiada s. Magdalena. – Po wyjściu z domów dziecka niektóre z nich nawet otrzymały mieszkania socjalne i niewielkie pieniądze na start. Jednak kompletnie nie potrafiły odnaleźć się w rzeczywistości i po prostu nie podołały obowiązkom i samodzielności. Straciły wszystko, co miały. Związały się z nieodpowiednim mężczyzną, zaszły w ciążę. I w końcu opuszczone, samotne, z maleńkim dzieckiem trafiły na bruk. Potem do nas...

Siostra Magdalena zwraca uwagę, że w prowadzonym przez nią domu samotnej matki pracownicy i pozostałe siostry antonianki starają się nauczyć młode matki wszelkich umiejętności, które pozwolą im w przyszłości samodzielnie żyć. W przypadku kobiet – wychowanek domów dziecka, praca jest szczególnie trudna. – Takie dziewczęta bardzo często przyzwyczajone są do obsługi: w domach dziecka niemal nie miały obowiązków. Wiele z nich wykazuje też postawę roszczeniową. Nie znają wartości pieniądza i nie potrafią mądrze gospodarować budżetem. Tego wszystkiego staramy się je nauczyć, choć moim zdaniem naukę powinno się podejmować znacznie wcześniej – właśnie w placówkach opiekuńczych – mówi s. Magdalena.

Poważnym problemem jest to, że dziewczyny nie mają dobrych wzorców rodziny, małżeństwa, kobiecości. Dlatego dużo łatwiej je skrzywdzić i oszukać. Kobiety często powielają błędy swoich rodziców. Tym samym nader często zdarza się tak, że dorośli wychowankowie domów dziecka nie sprawdzają się w roli matki lub ojca. Więc i ich dzieci trafiają do ośrodków... Złe koło się zamyka.

Jak (umieć) żyć?

Magda, gdy wyszła z domu dziecka, najpierw mieszkała u biologicznego ojca. Zły wybór, bo przez te wszystkie lata wcale się nie zmienił. Musiała uciekać. Tułała się to tu, to tam. Nauki nie kontynuowała, bo jakoś potrzeby nie czuła. Zresztą jak? Za co? Poza tym czy ktoś taki jak ona może w ogóle zdać maturę? W końcu poznała Olka. Czarny taki, śliczny. Spojrzał, a ona się rozpłynęła. Z pewnością – myślała – on ją pokocha tak, jak nikt nigdy nie pokochał. Po dziewięciu miesiącach urodziła się Oliwka. Olek się ucieszył? Niezbyt. Kombinuje, jak alimentów nie płacić.

Magda z Oliwką zamieszkały w domu samotnej matki. Wyboru nie miały. Dziewczynka podrosła, matka chyba dojrzała. Magda naprawdę chce zacząć wszystko od nowa. Tylko jak? Złożyła wniosek o lokal. Jeśli lokal dostanie, jako była wychowanka domu dziecka otrzyma od państwa skromną wyprawkę na nową drogę życia. Tylko kiedy... Przed Magdą, na liście, czeka kilkaset osób „z taką samą sytuacją jak pani”. Zejdzie i dziesięć lat. Tylko gdzie czekać? W domu samotnej matki przecież tak długo nie można...

– Ci młodzi dorośli ludzie dorastający w tzw. placówce po wyjściu z niej najczęściej zostają sami. Bo chociaż w teorii przypisuje się im opiekuna, który ma wspierać w usamodzielnianiu, w praktyce ta instytucja rzadko dobrze działa. Opiekunowie to często ludzie przypadkowi, nie mają w zasadzie żadnej możliwości sensownej pracy z podopiecznym. Rzadko kiedy naprawdę im na nich zależy – mówi gorzko (i anonimowo) pracownik jednego z mazowieckich domów dziecka. – Podobnie jest z tzw. programami usamodzielniania. Niby istnieją, ale wszyscy wiedzą, że to bardziej propaganda niż sensowne działania. Tak się to robi, żeby zamydlić oczy i wypełnić odgórne zalecenia. Dlatego na wagę złota są inicjatywy, które w sposób wielopłaszczyznowy wspierają młodych ludzi opuszczających domy dziecka.

Agnieszka i Piotr Nowakowscy kilka lat temu postanowili „zrobić coś dobrego”. Tak by ich wsparcie i konkretna praca pomogły właśnie dzieciom z domów dziecka. Znajomy zakonnik zapoznał Nowakowskich z siostrami kapucynkami, które w Siennicy prowadzą mały, kameralny dom dziecka dla dziewcząt. – Siostry dają z siebie wszystko, by dziewczęta wychować prawidłowo i by weszły w dorosłość w jak najlepszy sposób. By po prostu dały sobie radę. Gdy zaproponowaliśmy współpracę, były bardzo chętne i otwarte na nasze pomysły. Powstała Fundacja Razem w Dojrzałość (działająca całkowicie non profit) i już od czterech lat, z grupą przyjaciół, wspieramy wychowanki sióstr – opowiada Agnieszka Nowakowska, prezes fundacji.

Rodzina pilnie potrzebna

Agnieszka z zawodu jest psychologiem psychoterapeutą. Doskonale wie, co trapi młode kobiety wychowywane bez domu rodzinnego. Jej zdaniem największy problem, który staje na drodze do odpowiedzialnego dorosłego życia, to brak wzorców funkcjonowania w rodzinie. Zaburzone relacje z rodzicami powodują brak poczucia bezpieczeństwa i nieumiejętność wchodzenia w pozytywne relacje. Z czego też wynika brak poczucia własnej wartości, brak motywacji do działania. Problemy natury materialnej, lokalowej, chociaż bardzo realne i konkretne, szybciej dałyby się rozwiązać, gdyby wychowankowie domów dziecka otrzymali wcześniej wsparcie emocjonalne i uwierzyli w siebie.

– Dlatego stworzyliśmy następujący i w sumie prosty model pomocy dziewczętom: znajdujemy dorosłym (i chętnym!) wychowankom tzw. rodziny wspierające. Rodziny, które choćby ze względów bezpieczeństwa, są najpierw przez nas weryfikowane, wspierają dziewczęta w różny sposób. Głównym ich zadaniem jest towarzyszenie, rozmowa, nawiązywanie przyjacielskich relacji. Niektóre dziewczyny mieszkają ze „swoją” rodziną. Inne – odwiedzają i po prostu mają kontakt. Z czasem naprawdę tworzy się między nimi silna, dobra więź. Marzy nam się też kupno lub dzierżawa mieszkania, w którym mogłyby mieszkać dorastające wychowanki sióstr. W takim mieszkanku, przy naszej pomocy, mogłyby powoli wdrażać się do życia samodzielnego i odpowiedzialnego.

Nowakowscy przez kilka lat opiekowali się Anną Brygołą. Anna, gdy wyszła z domu dziecka, nie miała gdzie mieszkać, nie bardzo miała za co żyć. Chciała się jednak nadal uczyć. Prócz dachu nad głową od swojej nowej rodziny otrzymała to, co najważniejsze: – Dowiedziałam się po prostu, jak funkcjonuje rodzina. Gdy czegoś nie umiałam, to mnie uczyli. A gdy potrzebowałam motywacji do nauki, pokazywali mi ewentualne konsekwencje braku wykształcenia. To dużo ważniejsze niż wsparcie finansowe, które zresztą dzięki działalności fundacji też otrzymywałam – wspomina Anna, dziś szczęśliwa mężatka. Skończyła studia – finanse i rachunkowość. Pracuje. I... wspiera kolejną, młodszą wychowankę domu dziecka. – Ona jest na początku drogi. Mieszka z inną rodziną wspierającą, musi się wiele nauczyć. I wiele w sobie przepracować. Tyle, ile mogę, tłumaczę. Wskazuję, że warto mierzyć wysoko. Dorosłe dzieci z domów dziecka muszą się przekonać, że warto zawalczyć o dobrą przyszłość, o życie w wartościach. To MOŻNA osiągnąć, jeśli bardzo się chce. I jeśli na twojej drodze staną dobrzy ludzie...

Rodziną, która współpracuje z Fundacją Razem w Dojrzałość, są małżonkowie Ola i Tomek Sulejowie. Jak mówią – przez przypadek trafiła do nich najpierw jedna wychowanka sióstr, dziś już w pełni samodzielna. A potem już całkiem świadomie – bo rozsmakowali się w pomaganiu i widzą w tym obopólne dobro – zaprosili do swojej rodziny kolejną dziewczynę, Mariolę (imię zmienione). – Oczywiście, nie zawsze jest różowo, bo do naszej intymności rodzinnej włączamy (najpierw) zupełnie obcą osobę. Jednak z czasem zaczynamy się coraz lepiej rozumieć i wspierać. A dziewczyna, która z nami mieszka, staje się nam bliska. Tomasz Sulej: – Mariolę traktujemy chyba trochę jak dorastającą córkę. Wspólne posiłki, rozmowy, uczestniczenie we Mszy św., obowiązki. Zwykłe, normalne życie rodzinne, którego tak naprawdę nie miała. Tłumaczymy, doradzamy. Czy z tego skorzysta? Jest wolnym człowiekiem. Możemy mieć nadzieję...

Ola Sulej dodaje, że siostry zrobiły „kawał dobrej roboty”, wychowując dziewczęta. Niemniej wcześniejsze doświadczenia życia w konkretnej, najczęściej trudnej rodzinie nie pozostają bez znaczenia. Dziewczyny muszą walczyć ze złymi nawykami, uczyć się nawiązywania dobrych relacji, wiary w siebie, wewnętrznej motywacji do pracy i obowiązkowości. – Mamy trójkę dzieci, oczekujemy na czwarte. Nasze dzieci bardzo lubią swoje „ciocie” i z dziecięcą otwartością przytulają się do nich, są szczere i naturalne. To naprawdę dobrze działa na dziewczęta, które nie zawsze otrzymywały bezinteresowne uczucie.

TAGI: