Tu wam żyć i tu wam zdychać

Jan Hlebowicz

publikacja 12.10.2015 06:00

– Załadowano nas do bydlęcych wagonów. Od tej chwili przestaliśmy być traktowani jak ludzie. Jechaliśmy przez cztery tygodnie. Czasem pociąg zatrzymywał się na chwilę. Tylko po to, by strażnicy mogli wyrzucić trupy w przydrożne zaspy śniegu.

Zofia Haciska-Pawłowska  przeżyła piekło sowieckiego łagru Jan Hlebowicz /Foto Gość Zofia Haciska-Pawłowska przeżyła piekło sowieckiego łagru

Zofia Haciska-Pawłowska wyjmuje ze starego albumu czarno-białe zdjęcie. Centralną postacią jest kobieta w średnim wieku, ubrana w biały strój przypominający uniform lekarski. Po obu jej stronach widać dwie nastoletnie dziewczynki z zaplecionymi warkoczami. Kobieta i dziewczęta delikatnie się uśmiechają. Poniżej, na najniższym stopniu schodów, siedzi chłopiec i szczerzy zęby do obiektywu. Pod fotografią brakuje podpisu. – Wyglądamy, jakbyśmy byli szczęśliwi – mówi pani Zofia. – Bo w tych nieludzkich warunkach, w jakich przyszło nam żyć, każdy dzień był walką o człowieczeństwo i choćby ten delikatny uśmiech na twarzy – wyjaśnia. Zdjęcie zostało zrobione w sowieckim łagrze. – Ta dziewczynka po prawej to ja – tłumaczy pani Zofia. – Obok stoi mama, która jako pielęgniarka pracowała w prowizorycznym szpitalu, dalej siostra Oleńka i brat Wiesiek.

Raj skąpany we krwi

Rodzina Haciskich przed wojną mieszkała w województwie nowogródzkim. W dworku w Stołowiczach przyszła na świat trójka dzieci Kazimiery i Zdzisława Haciskich. – Ojciec był wojskowym, oficerem kawalerii w rezerwie. Pracował także jako urzędnik państwowy. Mama razem z babcią Julią gospodarzyły – opowiada pani Zofia. – Nasz dom był wesoły, gwarny i otwarty dla innych. Rodzice zapraszali dużo gości, dla których pełen wspaniałych pomysłów teatrzyk dziecięcy, złożony z mojego rodzeństwa i kuzynostwa, wystawiał wspaniałe spektakle – wspomina. Kiedy była ładna pogoda, dzieci wybiegały do parku, robiły gniazda na drzewach, w których przesiadywały ze słodyczami i snuły swoje dziecięce opowieści. – Nasz dwór był dla mnie rajem na ziemi. To właśnie tam spędziłam najszczęśliwsze lata swojego życia – mówi pani Zofia.

Niestety, beztroskie dzieciństwo brutalnie przerwała wojna. – Tatusia wcielono do polskiej armii. Od tego momentu naszą ostoją została mama – wspomina. Pani Zofia pamięta nisko lecące niemieckie samoloty, ostrzeliwujące z karabinów maszynowych rolników pracujących na polach. Jednak najgorsze nadeszło dopiero wraz z wkroczeniem na Kresy Wschodnie Armii Czerwonej.  Pewnego dnia, już po zapadnięciu zmroku, ktoś zapukał w okno rodziny Haciskich. Okazało się, że to NKWD. – Przyszli po naszego wujka Wacława, brata tatusia. Powiedzieli, że zabierają go na przesłuchanie. Następnego dnia został znaleziony martwy na polu. Jedna z kul trafiła go prosto w serce – przypomina sobie pani Zofia.

Haciscy postanowili uciekać. Skorzystali z zaproszenia zaprzyjaźnionej rodziny Wysockich, którzy mieli dom w sąsiedniej miejscowości. Długo nie nacieszyli się spokojem. Willę przyjaciół wkrótce otoczyli enkawudziści...

W bydlęcych wagonach

Był 10 lutego 1940 roku. – W pewnym momencie do środka wdarli się Sowieci i rozpoczęli rewizję. Jeden z pijanych enkawudzistów wymierzył karabin w mamę. Wystarczył kaprys, by padła martwa na ziemię. Na szczęście nie strzelił – wspomina pani Zofia. Dostali pół godziny na spakowanie rzeczy. Na dworcu Sowieci załadowali Zosię, Oleńkę, Wiesia, Kazimierę i babcię Julię do bydlęcego wagonu. W środku było już ok. 50 innych, aresztowanych wcześniej osób. Zaryglowano drzwi od zewnątrz. – Tak zaczęła się nasza straszna podróż, która – jak się później okazało – trwała prawie miesiąc i wiodła na Sybir – opowiada pani Zofia. Wagon wyposażony był w niewielkie, ustawione piętrowo prycze. Na środku stał mały żelazny piecyk. – Nie dawał on zbyt wiele ciepła. A zima była tamtego roku bardzo sroga. Temperatury sięgały nawet 40 stopni poniżej zera – przypomina sobie. Najgorzej miały osoby „mieszkające” najniżej. Ludzie tulili się do siebie, żeby choć trochę się ogrzać. Niestety, wielu zamarzało na śmierć.

– Wagony niemal cały czas były zaryglowane. Drzwi otwierano tylko wtedy, kiedy chciano pozbyć się trupów – mówi pani Zofia. Pierwszy posiłek dostali dopiero po kilku dniach. Dwa wiadra cieniutkiej zupy, tzw. polewajki, i trochę kaszy ugotowanej bez żadnego tłuszczu. – Jedzenie okazało się straszliwie osolone. Po kilku łyżkach poczułam ogromny ból i pieczenie w przełyku. Jakby ktoś wsypał mi do gardła żarzące się węgielki. Ludzie dookoła też zaczęli wyć z pragnienia. Sowieci robili to celowo, aby nas jak najbardziej umęczyć i poniżyć – twierdzi. Pani Zofii ciągle jeszcze wybrzmiewa w uszach rozpaczliwa prośba 2-letniej dziewczynki: „Mamusiu, daj pić, proszę, daj pić!”. – Niestety, właśnie te najmłodsze, najsłabsze dzieci umierały jako pierwsze – podkreśla pani Zofia.

W końcu, po paru tygodniach, mordercza podróż w nieznane zakończyła się. – Pociąg stanął w lesie. Żołdacy zaczęli opróżniać kilkadziesiąt wagonów. Kiedy przyszła kolej na nas, zapadł już zmrok. Sowieci wsadzili nas na sanie, które dowiozły nas do posiołka Połdniewica.

Karcer za modlitwę

Posiołek Połdniewica to bezkresny las z kompleksem drewnianych baraków otoczonych zasiekami z drutu kolczastego, pilnie strzeżonych przez sowieckich żołdaków. Haciscy trafili do baraku numer 12, w którym na piętrowych pryczach ulokowano 106 osób. Na całą rodzinę przypadło zaledwie jedno posłanie. – Ciasnota była tak wielka, że trudno było przewrócić się na drugi bok – przypomina sobie pani Zofia. Po pierwszej, bezsennej nocy prawie 3 tys. więźniów zagoniono na plac przed barakami. Głos zabrał komendant obozu. „Stąd nikt nie ucieknie. Tu będziecie żyć i tu będziecie zdychać” – powiedział na powitanie. Dodał, że wszyscy, oprócz dzieci i starców, muszą iść na „lesorubkę”, czyli wycinkę drzew. Bo kto „nie rabotajet, tot nie kuszajet”. Następnie rozdano przyjezdnym kufajki i narzędzia do pracy – siekiery, piły i strugi do korowania drzew.

Za pracę przewidziane były głodowe porcje żywności – 400 g czarnego, razowego chleba dla dorosłych i połowa tego dla dzieci. – Dostarczano go jedynie w nocy. Trzeba było stać w ogromnych kolejkach i zdobywać to, co nam się należało za pracę – opowiada pani Zofia. Dzieci, zamiast do lasu, szły do szkoły. Nie o naukę jednak chodziło, ale o rusyfikację i ateizację. – Zabraniano nam mówić po polsku i przekonywano, że Boga nie ma. Buntowałam moje koleżanki i kolegów, by zupełnie ignorowali nauczyciela i nie odpowiadali na jego pytania – wspomina pani Zofia. Konsekwencją było zamknięcie szkoły i wysłanie dzieci do ciężkiej pracy przy wyrębie lasu. – W przetrwaniu każdego kolejnego dnia pomagała nam zabroniona przez Sowietów modlitwa. Codziennie w ukryciu odmawialiśmy po cichu Różaniec. Któregoś razu zostaliśmy przyłapani. Mama spędziła wówczas dwie doby w karcerze.

Pluskwy były wszędzie

Oprócz wyniszczającej organizm pracy powszechnym utrapieniem były pluskwy, wszy i karaluchy. – Przed zaśnięciem wkładało się nóż do szpary w ścianie. Po wyciągnięciu ostrze było całe we krwi, tak dużo było tych insektów. Najgorzej było nocą. Wszy i pluskwy chodziły nam po twarzach. Z kolei karaluchy znajdowaliśmy codziennie w zupie – mówi pani Zofia. Z powodu robactwa rozprzestrzeniały się choroby zakaźne, takie jak tyfus czy czerwonka. – Zgodnie ze słowami naszych oprawców zaczęliśmy powoli wymierać. Zdarzało się nawet do kilkunastu zgonów dziennie – opowiada pani Zofia. Choroby nie oszczędziły także rodziny Haciskich.

– Na tyfus zachorował mój brat. Mnie dopadła czerwonka. Nie przetrwalibyśmy, gdyby nie mama, która pracowała w obozowym szpitalu jako pielęgniarka. Oczywiście, nie było tam lekarstw, ale przynajmniej panowały lepsze warunki niż w barakach – tłumaczy. – Stan brata był bardzo ciężki. Lekarz alkoholik, który pił denaturat przeznaczony dla celów leczniczych, stwierdził: „Czort z nim, z niego i tak już nic nie będzie”. Na szczęście się pomylił. Przy łóżku chorego czuwały na zmianę babcia i mama. – Do dziś pamiętam łzy w oczach mamy pełnych błagania, a potem wdzięczności Bogu za nasze uzdrowienie – podkreśla pani Zofia.

Nadzieja wstąpiła w serca zesłańców po 30 lipca 1941 roku. Tego dnia w Londynie podpisany został układ Sikorski–Majski, na mocy którego ogłoszono tzw. amnestię oraz wydano zgodę na utworzenie polskiej armii pod wodzą gen. Władysława Andersa w Uzbekistanie. – Kiedy ta wiadomość dotarła do naszego posiołka, wszyscy byliśmy ogromnie wzruszeni. Komendant, ten sam, który wieszczył naszą śmierć, tym razem oznajmił, że od tej chwili jesteśmy wolnymi ludźmi i możemy wyjechać, dokąd chcemy. Ludzie płakali z radości, ściskali się, całowali...

Niech żyje!

Rodzina Haciskich razem z innymi zesłańcami opuściła Połdniewicę pociągiem towarowym. Zabrali ze sobą to, co najcenniejsze – kilka zasuszonych kromek chleba i cebulę. Po kilkutygodniowej podróży, wyczerpani i głodni dotarli w końcu do Uzbekistanu, wymarzonego miejsca tworzącej się armii Andersa. Zosia i Oleńka wstąpiły do Szkoły Junaczek, gdzie w trudnych warunkach rozpoczęły naukę w języku polskim. Niestety, siostry rozdzielono z mamą, bratem i babcią. – Przystąpienie do junaczek było dla nas jedyną szansą na przeżycie. Kiedy się rozstawaliśmy, myślałam, że pęknie mi serce – przyznaje po latach pani Zofia. Pewnego dnia szkołę odwiedził sam gen. Anders. – To właśnie mnie, jako najmłodszej z uczennic, przypadło w udziale powitanie dowódcy. Trema była olbrzymia. Miałam przemówić do naszego wybawiciela, wielkiego bohatera. I wszystko szło dobrze. Do czasu. Na koniec pomyliłam się i krzyknęłam: „Niech żyje generał Sikorski!”. A powszechnie było wiadomo, że obaj panowie niespecjalnie za sobą przepadają. Ze wstydu i stresu rozpłakałam się. Widząc to, gen. Anders podszedł do mnie, wziął na ręce, przytulił i powiedział ze wzruszeniem: „To nic, moje dziecko” – wspomina. Potem przyszły zwycięzca spod Monte Cassino podchodził do dziewczynek, wypytywał o ich rodziny, notował nazwiska i obiecywał, że zrobi, co w jego mocy, aby doprowadzić do połączenia rozłączonych. Czy dotrzymał obietnicy? – Dotrzymał – zdradza pani Zofia. – Ale to już temat na zupełnie inną opowieść...

Historię pani Zofii będziemy kontynuować.

TAGI: