Marżuha buja się w ogródku

Przemysław Kucharczak

publikacja 14.10.2015 06:00

Cztery rodziny syryjskich chrześcijan, które sprowadziła na Górny Śląsk Fudacja Estera, wyjechały już dalej na Zachód. Dwie rodziny zostały – obie w Chorzowie.

Jedna z syryjskich chrześcijańskich rodzin w lipcu 2015 r., tuż po przylocie do Polski Agata Ślusarczyk /Foto Gość  Jedna z syryjskich chrześcijańskich rodzin w lipcu 2015 r., tuż po przylocie do Polski

Dlaczego tylu syryjskich chrześcijan stąd wyjeżdża? – pytają niektórzy Polacy. W internecie można znaleźć wypowiedzi niektórych pomagających – np. z parafii w Wielkopolsce – w których pobrzmiewa rozczarowanie tymi wyjazdami. Zwłaszcza gdy są to wyjazdy bez pożegnania. – Ale czy oni oczekiwali jakiejś strasznej wdzięczności? My w ogóle nie mamy pretensji, że nasi Syryjczycy wyjechali – mówi Ania, która wraz z mężem Piotrkiem gościła w jednym ze śląskich miast uchodźców z Damaszku. Jedna z syryjskich rodzin, zanim wyjechała, zorganizowała w Świętochłowicach pożegnalną imprezę, żeby podziękować wszystkim Ślązakom, którzy jej pomagali. Było wzruszająco.

U Syryjczyków, którzy wciąż mieszkają w Chorzowie, na początku pojawiały się pewne problemy. Zamieszkali w ładnym mieszkaniu, ale w kiepskiej okolicy. Na ławeczce przed drzwiami przesiadywali pijacy. Przybysze nie czuli się tam zbyt pewnie, zwłaszcza że w jednej z rodzin są małe dzieci. Po miesiącu działająca w Chorzowie Chrześcijańska Fundacja Wiara Nadzieja Miłość wynajęła im mieszkanie w cichszym miejscu. – Uczą się polskiego, mają tu coraz więcej przyjaciół – mówi Irek, jeden z pomagających.

Zamrożony bób

Z kolei syryjskie małżeństwo z dwojgiem dzieci, goszczone przez Anię i Piotra, wyjechało nagle. Na piętrze domu, które oddali im gospodarze, zostawili torby z ubraniami, a w zamrażarce bób. To dla nich podstawa wyżywienia, jak dla nas ziemniaki. SMS przysłali już z Niemiec. Gospodarze rozumieją jednak ich sytuację i ich lęki o przyszłość. – Gdybym miał jeszcze raz podjąć decyzję o przyjęciu ich pod swój dach, zrobiłbym to samo – mówi Piotr. Ona – Sausan – była w Damaszku nauczycielką. On – Musa – prowadził prace wykończeniowe w mieszkaniach. Mieli duży dom w dobrej dzielnicy. Niestety, w 2011 roku w Syrii wybuchła wojna. Miriam, urodzona rok wcześniej córeczka, nie zaznała wielu zabaw na podwórku – dla bezpieczeństwa przez ostatnie cztery lata mama kazała jej przesiadywać w domu. W kościele dowiedzieli się o możliwości przyjazdu do Polski. Zaryzykowali, zostawili swoje życie w Syrii. 10 lipca wylądowali ze swoimi dziećmi w Warszawie.

Polskie dwa tysiące

Z początku byli rozżaleni, że muszą jechać na Śląsk, bo wcześniej mówiono im, że zamieszkają w stolicy – tam, gdzie ich przyjaciele. – Od razu pojechaliby ze Śląska do Niemiec, gdyby nie serdeczność naszego przyjęcia – mówi Piotr. A przyjęcie było gorące dzięki całemu tłumowi Ślązaków. – Jedna babka przywiozła pralkę i telewizor. Sąsiadka dała całą szafę ubrań, podobnie moje szwagierki. Ludzie wciskali im czasem do ręki pieniądze, np. po 50 złotych. Z tym że Musa wtedy smutniał. Widziałam, że źle się z tym czuje jako facet – zauważa Ania. – Sugerowałam później znajomym, żeby raczej dawali im jakieś rzeczy albo przynieśli słodkości, które Syryjczycy bardzo lubią – dodaje.

Przyjaźń polsko-syryjska kwitła. Goście zaczęli też uczyć się polskiego. Ślązacy z początku wozili ich na zakupy, później Syryjczycy robili je sami. Od fundacji dostawali na miesiąc ok. 2 tys. złotych. Było dobrze przez pierwsze dwa tygodnie. Po kolejnych zakupach stwierdzili jednak z niepokojem: „To jest niemożliwe, żeby utrzymać rodzinę za 2 tysiące”. W Damaszku byli dobrze sytuowani. Zaczęli więc pytać swoich gospodarzy, jak załatwić wyjazd do Niemiec. Mają tam krewnych.

Czy wyjeżdżając z Syrii, nie podjęli jednak decyzji, że wiążą przyszłość z Polską? Otóż niekoniecznie. Twierdzą, że osoby, które w kościele w Damaszku zapisywały ich na wyjazd, zapewniały ich: „Pobędziecie w Polsce trzy miesiące, rozejrzycie się, a jak wam się nie spodoba, możecie jechać dalej do Niemiec”. – Zresztą, ja ich uprzedziłem, że stąd 2 mln ludzi wyjechało za pracą – mówi Piotr. – Panująca w Polsce bieda ich przerażała – dodaje.

Bracia z Syrii

Ślązaków, którzy zetknęli się z syryjskimi chrześcijanami, bolą wyzwiska, którymi ich goście są czasem obdarzani w internecie. Piotr denerwuje się, słysząc takie określenia jak „śmierdzące nieroby”. – To ludzie z europejską mentalnością, przypominającą trochę Włochów. Są bardzo chętni do pracy – uważa.

Mała Miriam po przyjeździe na Śląsk była oczarowana przydomowym ogrodem. Razem ze starszym bratem oraz dziećmi Ani i Piotra skakała na ustawionej koło domu trampolinie. W pewnym momencie zaczęła wołać: „Marżuha! Marżuha!”. „Ona chyba chce huśtawkę” – domyślił się trafnie Piotr. Wyciągnął huśtawkę i poprosił Musę, żeby ją zawiesił. Syryjczyk zamontował ją wprawnie i fachowo.

Musa to człowiek bardzo inteligentny, świetny także w informatyce. Jest katolikiem; jego żona nie zawsze szła do kościoła, ale on z dziećmi był na Mszy co niedzielę. Rano chodził z synem do piekarni. Pięknie wyglądali, wracając z ciepłym pieczywem, bo idąc, Musa otaczał synka ramieniem. – To ludzie bardzo łagodni w stosunku do dzieci – ocenia Ania. Często razem się śmiali. Piotr rzucił kiedyś, że na Śląsku „chopy” nie myją okien. – Jak jakiś mężczyzna myje okna, to znaczy, że jego żona jest w ciąży – powiedział. Gości strasznie to rozbawiło, a Sausan pokazywała później co chwilę na migi, że... jest w ciąży. Choć było lato, goście mieli w domu wciąż za mało światła: jednocześnie włączali lampy i otwierali na oścież okna. Siadali na parapetach. Dziwili się, po co Polakom firanki. – Pod oknami mieliśmy pielgrzymki, ludzie patrzyli, co oni tam na piętrze robią... Brakuje mi ich. Dzięki nim góra w naszym domu była żywa – mówi Ania.

Uchodźcy boją się o pozostawionych w Syrii krewnych. Widać, że spędzili życie w państwie policyjnym, bo są bardzo ostrożni w tym, co mówią. – I to do tego stopnia, że przez 1,5 miesiąca nie do końca wiedziałem, kogo mam pod swoim dachem. Czasami się otwierali i mówili o sobie więcej – ocenia Piotr. – Zaprzyjaźniliśmy się. To jest moja rodzina – deklaruje. Po wyjeździe Syryjczyków zostało coś jeszcze: z ludźmi niosącymi im pomoc Ania i Piotr zawarli tak serdeczne przyjaźnie, jakby znali się całe życie.

Imiona Syryjczyków zostały zmienione.

TAGI: