Gehenna i punkty Opatrzności

Andrzej Kerner

publikacja 12.10.2015 11:40

Trudno uwierzyć w to, co przeszedł jako dziecko.

Grzegorz Tomaszewski  z chustą obozową i numerem ewidencyjnym 149 894 Andrzej Kerner /Foto Gość Grzegorz Tomaszewski z chustą obozową i numerem ewidencyjnym 149 894

A tak ogólnie to panu powiem, że później mnie coś szczęśliwie prowadziło przez całe życie. Tak, jestem prowadzony. Nie mogę narzekać, bo po tych cierpieniach i po tym wszystkim... Opatrzność nade mną czuwa – mówi Grzegorz Tomaszewski i przerywa, hamuje łzy. Ma 77 lat, choć według papierów mógłby twierdzić, że o rok mniej. W czasie półtoragodzinnej rozmowy pięć razy musi przerwać swoje opowiadanie. Nie potrafi albo nie chce wydobywać dalszych słów. Te przystanki zdarzają się po słowach: wagony, mama, pani Apolonia, Opatrzność.

Nie siada przy stole. – Bo jak usiądę, kiedy to wszystko zaczyna się przypominać, to wpadam w taki dół, w depresję. Postoję – tłumaczy.

Mnóstwo nagich ciał

Grzegorz Tomaszewski prowadzi mnie przez swoje życie, punktując miejsca, w których po latach widzi działanie Opatrzności. Nawet ładnie to brzmi w katolickim tygodniku. Jednak gdyby zebrać nieszczęścia, które na niego spadały, kiedy miał pięć, sześć, siedem lat, gdyby spróbować oszacować te cierpienia, jakie przechodził? Nie wiem, czy jestem w stanie je sobie realnie wyobrazić, uprzytomnić. – On na nóżkach nie mógł stać, dlatego dożywiałyśmy go, żeby Mengele nie zabrał go do gazu – to relacja pani Apolonii, która jako więźniarka pracowała w obozowym szpitalu. Tej Apolonii, przy której imieniu pan Grzegorz wzrusza się po ponad 70 latach. Sprawa staje się jaśniejsza: Mengele, KL Auschwitz-Birkenau.

Grzegorz Tomaszewski trafił do Birkenau nocą 9 września 1943 roku jako pięcioletnie dziecko. Pokazuje swoją obozową kartę ewidencyjną z numerem 149 894 podpisaną przez doktora Mengele. Na plecach ma blizny po zabiegach w obozowym szpitalu. Pamięta, że nakładano mu też ciągle maść na oczy. Dzisiaj na jedno oko nie widzi, w drugim siatkówka „trzyma się na silikonie” jak mówi. Do niesławnego szpitala trafił, kiedy po śmierci matki zachorował na zapalenie płuc. Mama zmarła po 3 miesiącach wyczerpującej pracy w obozie. – Na oczach rodziny [w obozie była jeszcze babcia i siostrzyczka – przyp. A.K.] upadła na ziemię, potem zabrano ją. Na drugi dzień w goryczy, bólu i żalu zacząłem jej szukać. Za barakami była szopa, otworzyłem jej wrota, widok mnie przeraził. Było mnóstwo nagich ciał, które leżały pod sam sufit – relacjonuje Grzegorz Tomaszewski.

Ile musiało się wydarzyć w duszy dziecka, skoro tak opisuje pewną scenę, która zdarzyła się mniej więcej rok później? – Pod koniec wojny trochę opiekował się mną palacz z krematorium. Nie uwierzy pan: on mnie zabrał do krematorium, żeby ogrzać trochę, bo zimno było. Trupy normalnie leżały przy piecu jak węgiel. On podchodził, miał takie wielkie szczypce, ciągnął ciała na wózek, do pieca. To była jego robota. A na mnie to już nie działało – wspomina.

Tylu ludzi mnie zapamiętało

Trudno opisać okropieństwa, jakie przeżył w obozie mały Grisza. Tak, bo Grzegorz Tomaszewski, kiedy trafił do obozu, nazywał się Grisza Żukow. Był synem Polki i Białorusina z Latigowa. Ojciec był partyzantem, rodzinę Niemcy wywieźli do obozu. Po wojnie chłopiec został ochrzczony w kościele w Górkach Wielkich k. Skoczowa, nadano mu polskie imię i nazwisko. Był rudy, piegowaty, miał zielone oczy i był bardzo ruchliwy, żywy. – Był wesołkiem i wielkim psotnikiem – opisuje go w swojej relacji na temat opieki nad sierotami poobozowymi dr Helena Bunsch-Konopka.

– Ja myślałem, że nikt nic o mnie nie wie. I zdziwiłem się, że po tylu latach ludzie mnie pamiętają – mówi Grzegorz Tomaszewski. Bo wspomnienia o małym, wybiedzonym Griszy odnalezione zostały w Muzeum Auschwitz-Birkenau w relacjach więźniarki Apolonii. Wspomina go także inna więźniarka – Anna Durkacz, warszawianka, która wzięła malca pod opiekę, dożywiała, myła, iskała wszy z jego główki. Nazywał ją ciocią Anią. – Po powstaniu warszawskim paczki żywnościowe przestały przychodzić. Ale i wtedy nie zaprzestał codziennych wizyt na naszym trzecim piętrze pryczy. Tylko że już nie prosił o jedzenie. Gdy pytałam, czy jest głodny, odpowiadał: „Nie, ciociu, bo ty nie masz paczek” – opisuje Anna Durkacz. A był głodny.

Pod koniec wojny jadł trawę i gazety. – Patrzyliśmy, jaką trawę jedzą starsi, i tę samą jedliśmy. Ale to chyba z tej trawy wzięły się u mnie robaki – mówi. Wspomina, jak wyciągał glisty z ust i kładł obok na pryczy. Jak w czasie biegunek na zewnątrz wypadały mu i innym dzieciom kiszki stolcowe. Dzieci nawzajem je sobie z powrotem wpychały… – Przeraził mnie widok i stan tych dzieci. Głośno się uskarżały: „Ciocia woszy kuszajut”. Takich wszy nigdy nie widziałyśmy – to z relacji dr Bunsch-Konopki.

Notabene: właśnie relacje pani Apolonii, Anny Durkacz i dr Bunsch-Konopki, zawierające wspomnienia o Griszy, spowodowały, że kustosz Muzeum Auschwitz-Birkenau uwierzył w jego relację złożoną w 1963 roku. – Bo najpierw dziwił się: skąd taki mały chłopiec mógł tyle szczegółów zapamiętać? A one tak wbiły mi się w pamięć i potwierdziły w innych relacjach – tłumaczy Grzegorz Tomaszewski.

Nerwica serca

Po wojnie ukrywał, że przeżył obóz. – Nawet przyszłej żonie, kiedy z nią chodziłem, nie powiedziałem. Jakbym był czegoś winien. Przez lata biłem się z myślami, czy warto wspominać, komu to potrzebne. Minęło wiele lat, zanim odważyłem się opowiedzieć swoją historię – mówi Grzegorz Tomaszewski. Nie opowiedział także siostrom w Czarnowąsach, u których pobyt po wojnie wspomina najmilej ze wszystkich domów dziecka, do których był kierowany. – Miałem nerwicę serca. Jak nauczyciel wyciągał rękę i wodził po klasie, kogo by zapytać, to ja wpadałem w dygot, cały się trząsłem. Bo to mi przypominało gesty esesmanów – wspomina. Potem, kiedy już zaczął o tym opowiadać – przeżycia wracały. – Serce mi szybko waliło, tik-tik tik-tik, następowała depresja. Dopiero teraz, po operacji by-passów, która spowodowała pewne spowolnienie, serce bije wolniej, mogę spokojniej o tym opowiadać – tłumaczy.

Bywa gościem w szkołach, opowiada. Także w szkołach niemieckich. – Czułem nienawiść do Niemców. Miałem żal, nienawiść, uraz po wojnie, ale tylko do pewnego wieku, teraz nie. Kiedy teraz jeżdżę do niemieckich szkół, to mówię im: wy jesteście tylko spadkobiercami złych poczynań waszych rodziców czy dziadków. Ale jesteście inne pokolenie. Nie możemy czuć nienawiści do was, chociaż człowiek ma pewien uraz do waszych przodków – mówi.

Pięć punktów Opatrzności

Teraz Grzegorz Tomaszewski widzi w swoim życiu punkty graniczne, decydujące, w których zdarzyło się coś niezwykłego. Kiedy dowieziono ich do Birkenau, poprowadzono ludzi do komory gazowej. – Ja gdzieś przykucnąłem przy schodach, nie zauważyli mnie, nie wszedłem do komory – wspomina.

Po wojnie, będąc w domu dziecka, znalazł granat zaczepny, ale wszyscy myśleli, że to lampa karbidowa. Bawił się nim, spał z nim. Kiedy kolega chciał mu wyrwać zabawkę, wyrwał zawleczkę. Granat wybuchł mu w rękach, poparzył je, odłamek utkwił Grzegorzowi w nodze, a koledze w pośladku. Znów przeżył.

Punkt trzeci: odmowa pracy z nakazu po szkole w Raciborzu i decyzja wyjazdu do Głuchołaz. – Tak coś we mnie weszło i powiedziało: „jedź”. Pojechałem na pastwę losu, samotny, w ciemno – wspomina. Tu poznał przyszłą żonę Gabrielę, pielęgniarkę. I to jest punkt czwarty Opatrzności. – Stała się opiekunką mojego życia, prawdziwą – mówi.

Punkt piąty: odnalezienie po latach rodzeństwa z Białorusi i wizyta w rodzinnej wsi. Tam Msza za zmarłych krewnych i nocne, dziwne hałasy w pokoju, w którym spał z synem Andrzejem. – Ze strachu odmówiłem „Wieczny odpoczynek” i przestało. Kuzynka rano powiedziała: „Po tylu latach przyszli cię odwiedzić”. Takiego czegoś jeszcze nie przeżyłem – mówi.

Przyszli, nie przyszli – nie wiadomo. Ale Grzegorz Tomaszewski czuje, że tam była ta siła, która go prowadzi.